Trzynasty dzień tygodnia
Data wydania: 2007
Data premiery: 27 listopada 2007
ISBN: 978-83-6038-338-4
Format: 145x205
Oprawa: Miękka
Liczba stron: 328
Kategoria: Kryminał, sensacja, thriller
29.90 zł 20.93 zł
Akcja kolejnej powieści kryminalnej Ryszarda Ćwirleja rozpoczyna się nocą 13 grudnia 1981 roku. Milicjanci, którzy zostają wysłani na jedno z poznańskich osiedli, by aresztować opozycjonistę z Solidarności, natrafiają w jednym z mieszkań na zwłoki zastrzelonego mężczyzny. Tej samej nocy w innej części miasta dochodzi do podobnego morderstwa. Oba mieszkania są dokładnie splądrowane. Czy coś łączy te morderstwa? A może podobieństwa to tylko przypadek? Porucznik Marcinkowski nie wierzy jednak w takie przypadki. Zaczyna żmudne śledztwo w którym pomagają mu dwaj inni milicjanci, świeżo upieczony absolwent szkoły oficerskiej w Szczytnie podporucznik Mirosław Brodziak i oddelegowany z SB chorąży Teofil Olkiewicz.
Wartka akcja, pasjonująca intryga, barwne tło i zaskakujące zakończenie, wszystko to sprawia, że książkę Ćwirleja czyta się jednym tchem.
Sobota 12 grudnia 1981
Godz. 23.10
Marceli Kruszona wracał do domu, trzymając się ściany własnego bloku. Miał poważne trudności ze złapaniem równowagi. Było zimno i cały chodnik był zasypany śniegiem. Oczywiście o tej porze żaden dozorca przy zdrowych zmysłach nie wyszedłby na dwór, żeby odgarnąć śnieg czy choćby posypać chodnik piaskiem. Noc była do spania, a nie do roboty. Marcel też chciał spać, ale nie bardzo mógł dojść do domu. Co chwila ślizgał się niebezpiecznie i tylko szczęśliwy traf sprawił, że dotąd ani razu nie wyrżnął na ziemię. A miał już ku temu kilkadziesiąt okazji. W końcu musiał pokonać dystans prawie stu metrów. Szedł bowiem z pierwszej klatki swojego bloku na osiedlu Kosmonautów do klatki ostatniej, w której mieszkał. Do końca tej trudnej drogi zostało mu jeszcze przejście między dwoma klatkami schodowymi, a jemu wydawało się, że to niemal wyprawa na poznańską Cytadelę. Było mu ciężko, bo prócz śliskiego chodnika, marsz utrudniały mu wewnętrzne zachwiania równowagi. Nogi nie słuchały zupełnie poleceń płynących z głowy, bo gdzieś na trasie między ośrodkiem decyzyjnym mózgu a ośrodkiem ruchu zalegały poważne ilości wypitego bimbru.
Przez cały wieczór czterdziestotrzyletni Marceli pił ze swoim kolegą i sąsiadem Marasem Pawlakiem. Obaj znali się od lat. Pracowali na jednym wydziale poznańskich Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego. Dziś przed południem koledzy spotkali się w mieszkaniu Marasa.
Od kilku dni czekali na ten jedyny w swoim rodzaju wieczór. Jakiś miesiąc temu w swoim warsztacie w Zetenteku, w niewielkim aluminiowym cylindrze, osadzili spiralnie zwiniętą miedzianą rurkę. Zbudowany w ten sposób kociołek został szczelnie zaspawany. Dzięki temu powstała zgrabna i niezawodna chłodnica do skraplania oparów alkoholowych.
Dziś tę chłodnicę podłączyli plastikową przezroczystą rurką do kranu w kuchni Pawlaka, natomiast druga rurka połączyła chłodnicę z ruskim szybkowarem kupionym na gemeli na Łazarzu. Przez prawie trzy tygodnie w trzydziestolitrowej butli ustawionej koło kuchennego kaloryfera bulgotał zacier, przyrządzony według najlepszej, wielokrotnie sprawdzonej w polskich domach receptury Grunwald 1410, czyli jeden kilogram cukru na cztery litry wody z dodatkiem 10 deko drożdży.
I wreszcie nadszedł czas na sprawdzenie czy sprzęt sprawuje się należycie. Po południu do szybkowaru nalali pierwszą porcję zacieru. Po kilkunastu minutach z niewielkiego kranika zaczął płynąć aromatyczny drożdżowy spirytus. Oczywiście podczas przerabiania całej butli zacieru nie mogło się obejść bez degustacji. W sumie obaj koledzy przez kilka godzin wyprodukowali osiem butelek spirytusu. Trzy z nich zostały wypite na próbę. Umówili się, że jutro z pozostałego alkoholu zrobią cukrową przepalankę. No i te trzy butelki były przyczyną problemów Marcela.
Był już bardzo blisko swojego wejścia, gdy nagle zauważył, że tuż przy chodniku stoi zaparkowana milicyjna nyska. Niewiele zastanawiając się, skoczył szybko w stronę otwartych najbliższych drzwi sąsiedniego wejścia i schował wewnątrz ciemnego korytarzyka. Oparty o ścianę patrzył z uwagą na samochód. Przestraszył się nie na żarty, bo dobrze wiedział, czym może skończyć się takie nocne spotkanie szkieła z utytłanym facetem. Milicjanci mogli go bez zbędnych ceregieli zawieźć do izby wytrzeźwień, a noc spędzona na wytrzeźwiałce nie należała do najprzyjemniejszych. Marceli wiedział o tym dobrze, bo kilka lat temu trafił do izby w dzień wypłaty, prosto z piwiarni na Wildzie. Rano wyszedł stamtąd poturbowany, bez zegarka i z pustym portfelem. Dlatego za nic nie zamierzał dziś powtarzać dawnych błędów.
Po chwili do nyski podeszło dwóch ludzi. Jeden w mundurze milicyjnym a drugi po cywilnemu. Ten cywil miał w ręce torbę, taką zwyczajną torbę do zawieszenia na ramię. Wsiedli, samochód zakaszlał parę razy i po chwili silnik zaskoczył.
Marcel wyszedł na zewnątrz i spojrzał w ślad za odjeżdżającym milicyjnym autem.
– Co te szkieły tu łażą po nocy – zastanawiał się – i u kogo mogli być? Przecież tu w klatce normalna wiara mieszka.
Ruszył przed siebie znacznie już pewniejszym krokiem, bo spotkanie z milicyjnym wozem spowodowało, że ze strachu trochę przetrzeźwiał.
Otworzył drzwi i znalazł się na niewielkim korytarzyku prowadzącym na schody czteropiętrowego bloku. Mieszkał na trzecim, miał więc do pokonania jeszcze trochę drogi. Zaklął w myślach, gdy spróbował zapalić światło. Ale bezskutecznie. Klatka była kompletnie ciemna, bo już dawno zniknęły z lamp na piętrach wszystkie żarówki. Wiadomo towar deficytowy, którego nie było w sklepach a tu był, przynajmniej od czasu do czasu, na wyciągnięcie ręki.
Na drugim piętrze, ze zdziwieniem zobaczył, że drzwi od mieszkania Walkowiaków są uchylone, a przez szparę sączy się na schody strumień światła.
– Pewnie Miras Walkowiak mo tytę, i zapomniał zamknąć drzwi – domyślił się.- Trzeba mu powiedzieć, bo jakieś penerstwo okradnie mu chatę na śpiku.
Przycisnął pstryczek dzwonka elektrycznego, ale nie było żadnego dźwięku. Dzwonek nie działał. Przyłożył więc pięść do drzwi i energicznie zapukał. W domu cisza. Niewiele zastanawiając się nacisnął klamkę. Wiedział, że Marysia Walkowiakowa miała jechać na wieś, do swoich rodziców po zaopatrzenie,
Pomyślał więc, że Miras wykorzystał wolny wieczór, musiał się nachlać i spał w najlepsze.
Wszedł na korytarzyk prowadzący w głąb mieszkania i coś go zaniepokoiło. Wyglądało tu tak, jakby przeleciała tędy gwałtowna burza. Kurtki i płaszcze pozrzucane z wieszaka leżały pomięte na podłodze. Obok nich walały się poprzewracane buty, a wszystko to pokrywała warstwa gazet z rozprutej paczki z makulaturą, która leżała na niewielkim stoliku obok lustra. Walkowiak, podobnie jak większość swoich sąsiadów, zbierał makulaturę. Za oddanie do skupu niepotrzebnych papierów można było dostać nieosiągalny w normalnej sprzedaży papier toaletowy, więc opłacało się zbierać.
-No to żeś nawywijał chłopie, aleś gemelę tu urządził – powiedział do siebie Marcel i ruszył do środka mieszkania.
W dużym pokoju panował podobny, niemiłosierny bałagan. Z tym, że o ile przez korytarz przeszła wichura o tyle śmiało można było powiedzieć, że tu swoje żniwo pozostawiła trąba powietrzna. Przewrócony stół i krzesła, rozpruty materac tapczanu, książki postrącane z półek i papiery powyrzucane z szuflad. Wszystko wyglądało tak jakby właściciel mieszkania kompletnie oszalał.
– Maras, gdzieś jest kurwa?! – zawołał Marcel, stojąc na środku pokoju. Nie było żadnej odpowiedzi. Zajrzał, więc do drugiego pokoju, ale tam również nie było nikogo, pokój za to podobnie jak ten pierwszy wywrócony był do góry nogami.
Pozostała jeszcze kuchnia i łazienka. Sąsiad Walkowiak był w kuchni. Światło było tam zgaszone a jego postać i fragment stołu oświetlała tylko jasna smuga wpadająca tu z korytarza. Siedział przy białym stole z głową opartą na blacie. Przed nim stała do połowy wypita butelka wódki wyborowej i jedna pusta szklanka.
Marcel podszedł do stołu i chciał klepnąć kolegę w plecy by go obudzić. Już podniósł dłoń, ale nie opuścił jej. Zamarł w bezruchu. Po chwili cofnął się do drzwi i szybko zapalił światło.To, co zobaczył wprawiło go w prawdziwe osłupienie. W jednej ręce, leżącej na stole w kałuży krwi, Walkowiak zaciskał czarny pistolet, ruską TT- kę. Kula przeszyła mu lewą skroń. Widać było wyraźnie niewielką dziurkę wlotową. Natomiast prawej strony głowy nie było wcale. Jej rozpryskane resztki poprzyklejały się do ściany na prawo od siedzącego, tworząc tam wzór, którego nie powstydziłby się żaden z uznanych malarzy abstrakcjonistów.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.