Tydzień w zimie
Przekład: Agnieszka Podruczna
Tytuł oryginału: A Week in Winter
Data wydania: 2012
Data premiery: 13 marca 2012
ISBN: 978-83-7674-163-5
Format: 130x200
Oprawa: Miękka
Liczba stron: 464
Kategoria:
34.90 zł 24.43 zł
Najlepsza książka bestsellerowej Marcii Willett już w Polsce!
Na tę powieść czekały miliony!
Przepięknie skonstruowana historia o miłości, rodzinie i skrywanych sekretach. O tym, jak spontaniczna decyzja może wpłynąć na życie wielu otaczających nas ludzi…
Po śmierci męża Maudie postanawia sprzedać Moorgate – położony w malowniczej i urzekającej Kornwalii dom, który należał do rodziny „od zawsze”. Selina, córka zmarłego, która nigdy nie wybaczyła Maudie, że zajęła miejsce jej matki, nie zamierza do tego dopuścić.
Dodatkowym punktem zapalnym między kobietami jest to, że Posy, córka Seliny, ma z przyszywaną babką znacznie lepszy kontakt, niż z rodzoną matką. Jakby tego było mało, Selina zaczyna podejrzewać, że jej mąż nie jest z nią do końca szczery…
Tymczasem poważnie chorej Melissie wpada w ręce oferta sprzedaży Moorgate. Zauroczona posiadłością dziewczyna postanawia pojechać do Kornwalii i tam zdecydować, czy nie kupić domu. Okazuje się, że na miejscu znajduje nie tylko cudowną okolicę, ale i kogoś, dla kogo warto żyć.
Prolog
Wspinającego się na wzgórze samotnego mężczyznę przeszedł dreszcz. Słońce już dawno zaczęło zachodzić, kryjąc się powoli pośród puszystych chmur unoszących się nad płonącym czerwienią morzem. Cała okolica skąpana była w jego świetle, a ponure, pokryte wrzosowiskami wzgórza, oświetlone tym złocistym, niemalże niebiańskim blaskiem, wydawały się zupełnie odmienione. W dole, pośród wijących się potajemnie dróg i ścieżek, rozlegały się krzyki i śmiech, odbijające się echem w czystym, rześkim powietrzu. Mężczyzna przystanął na chwilę, by wyciągnąć z kieszeni rękawiczki, przypatrując się jednocześnie niewielkim sylwetkom robotników kończących pracę i zbierających się do domu.
W starym domu trwał właśnie remont. Nawet z tej odległości mężczyzna mógł dostrzec wyraźne tego oznaki – stosy drewna, niewielkie ognisko, z którego wciąż unosił się dym, drabiny i rusztowania. Przez lata wędrował po tych okolicach podczas wakacji i ferii i wciąż pamiętał czas, kiedy gołe, granitowe ściany nie były pokryte warstwą kremowego tynku, a na podwórzu kłębiło się bydło. W powietrzu słychać było wtedy głosy dzieci wspinających się na huśtawkę, która stała nieopodal wysokich krzewów eskalonii, a w chłodne jesienne wieczory z komina unosił się dym.
Teraz o niską kamienną ścianę stojącą przy wąskiej dróżce opierał się biało-zielony znak agencji nieruchomości, a robotnicy zaczynali zbierać się do domu. Na podwórzu stała furgonetka z silnikiem chodzącym na jałowym biegu, a jeden z budowlańców otwierał bramę, pokrzykując na swojego kompana, który po chwili wyszedł ze stodoły i przemierzył podwórze pospiesznym krokiem. Furgonetka wytoczyła się powoli za ogrodzenie, po czym przystanęła, czekając, aż robotnik zamknie bramę i wdrapie się z powrotem do wozu, a następnie odjechała, znikając w końcu za załomem wzgórza.
Obserwujący to ze wzgórza mężczyzna opatulił się szczelniej kołnierzem płaszcza, po czym ruszył dalej żwawym krokiem, kierując się na zachód. Dom, wybudowany u stóp wrzosowiska, stojący w cieniu wzgórz, zawsze przywoływał mu na myśl wiersz, który pamiętał z dzieciństwa, dlatego powtórzył cichym głosem kilka pierwszych wersów:
Z cichych domów i nowych początków, Aż do nieodkrytych końców…
Od strony wrzosowisk przyszedł nagły podmuch zimnego wiatru, więc wędrowiec pochylił głowę, brnąc naprzód, wciąż próbując przypomnieć sobie następne linijki wiersza. Kiedy lodowaty deszcz zaczął coraz mocniej zacinać, mężczyzna zmrużył oczy i przyspieszył kroku, zapominając o wierszu; myślał teraz tylko i wyłącznie o kolacji, ciepłej kuchni swojej gospodyni, gorącej, mocnej herbacie i pokrzepiającym zapachu gotowanego jedzenia.
Nie dostrzegł przy tym zakrytej od stóp do głów postaci przemierzającej wrzosowisko poniżej domu, czającej się w cieniu kolczastego żywopłotu i wdrapującej się ze zwinnością na kamienny mur.
Ponad nimi zebrały się ciemne chmury i deszcz wzmógł się jeszcze bardziej.
Część pierwsza
Rozdział pierwszy
Maudie Todhunter nalała sobie kawy, wprawnym ruchem odcięła wierzch jajka na miękko, po czym usadowiła się wygodnie i sięgnęła po poranną pocztę. Na stole, obok swojego talerza znalazła tego ranka dość obiecujący stosik – pękatą paczkę ze Szkockiego Domu, błękitną, kwadratową kopertę zaadresowaną wyrazistym charakterem pisma jej przybranej wnuczki i bardziej oficjalne pismo z logo agencji nieruchomości, które Maudie umieściła na samym spodzie. Nożem do masła otworzyła kopertę zawierającą list od Posy i oparła kartkę o słoiczek z marmoladą, po czym zanurzyła łyżeczkę w cudownie kremowym, złocistym żółtku jajka na miękko. Czytanie listów od Posy zawsze wymagało skupienia, głównie dlatego, że miała ona manierę przyozdabiania marginesów rysunkami, nadużywania wykrzykników i niepotrzebnego podkreślania wyrazów.
„Nie zapominaj – napisała Posy na marginesie, tak że Maudie musiała odwrócić kartkę, by to przeczytać – że obiecałaś, że pomyślisz o Poloniuszu. Mama mówi, że inaczej będziemy musieli go oddać. Prooooooooszę, Maudie!” Maudie zadrżała. Na samą myśl, że miałaby się zająć Poloniuszem, nieokiełznanym, ogromnym mastiffem, którego Posy uratowała podczas świąt wielkanocnych, ogarniało ją przerażenie.
– Nie jestem wielką fanką psów – oświadczyła kategorycznie, kiedy Posy po raz pierwszy przedstawiła jej ten pomysł. – Znasz mnie już wystarczająco długo, żeby to wiedzieć.
– Może powinnaś to zmienić – odparła Posy. – Pomyśl o tym. Szybciej schudniesz, jeśli będziesz z nim regularnie wychodzić na spacery. Sama mi mówiłaś, że nie mieścisz się w połowę swoich ubrań. Poza tym to tylko na czas, kiedy jestem w szkole.
Wymogłam na mamie obietnicę, że będę mogła go trzymać u siebie w czasie ferii i wakacji, jeśli tylko znajdę mu dom na czas trwania semestru. I wyobraź sobie, jak wielki trafi ją szlag, kiedy się dowie, że się na to zgodziłaś.
Rozsmarowując marmoladę na toście, Maudie uśmiechnęła się z satysfakcją na myśl o tym. Selina robiła, co mogła, by uniemożliwić sojusz między swoją macochą i Posy, ale wreszcie musiała uznać swoją porażkę. Maudie i Posy łączyło zbyt silne uczucie. Kiedy tylko Posy dorosła na tyle, by stać się bardziej niezależna, zaczęła spędzać każdą wolną chwilę z Maudie, nie zwracając uwagi na fochy własnej matki, próbując radzić sobie z jej zarzutami o brak lojalności i starając się jakoś znosić fakt, że matka jest w stanie skutecznie obrzydzić jej życie. Posy była przy tym na tyle bystra, by wiedzieć, że Maudie prawdopodobnie zgodziłaby się zaopiekować Poloniuszem tylko po to, żeby zirytować Selinę, a ona sama była zdecydowana zrobić wszystko, co w jej mocy, by go zatrzymać.
Opierając się tej pokusie, Maudie otworzyła następną kopertę, z której wysypały się na stół skrawki różnokolorowego tartanu. Zapominając zupełnie o śniadaniu i kawie, stygnącej powoli w dużym, biało-niebieskim kubku, Maudie poczęła gładzić z czułością kawałki najlepszej jakości wełny. Przyjrzała im się dokładnie, czytając opisy widniejące na etykietkach przyczepionych do każdego wycinka materiału w rozmaitych odcieniach granatu, zieleni i czerwieni: Muted Blue Douglas, Ancient Campbell, Hunting Fraser, Dress Mackenzie. Każdy z nich przesunęła między palcami i odłożyła na stół, gdzie leżały teraz pośród okruszków chleba. Panna Grey ze Szkockiego Domu jak zwykle się popisała.
– Chcę czegoś innego – poprosiła ją Maudie. – Nie ten stary, opatrzony Black Watch. Ma pani wciąż moje wymiary?
Maudie była wieloletnią klientką Szkockiego Domu, dlatego znano tam jej wymiary. Mimo że minęło już sporo czasu, odkąd ostatni raz zamawiała nowe ubrania, została zapewniona, że wszystko jest na swoim miejscu i jej zamówienie zostanie natychmiastowo zrealizowane, a już w tej chwili wysyłane są do niej próbki materiałów. Maudie – wysoka, obdarzona bujnym biustem i długimi nogami – z nostalgią wspominała stare dobre czasy, kiedy szyte na zamówienie ubrania nie kosztowały fortuny.
Uwielbiała bawić się teksturą i kolorem materiału – kochała mięsiste tweedy w kolorach ziemi, grudkowaty surowy jedwab w odcieniu śmietanki, koszule z cienkiego lnianego płótna, szeleszczącą, białą bawełnę, miękką, ciepłą wełnę w kolorze dojrzałych wiśni.
– Jesteś taka… taka subtelna – powiedział kiedyś Hector, urywając na moment w poszukiwaniu odpowiedniego słowa. – Nie tak jak Hilda…
Nie, zupełnie nie jak Hilda, która uwielbiała jaskrawe, kwiatowe wzory i bogate w ozdoby sukienki z ogromnymi kokardami wiązanymi przy szyi; nie jak Hilda, która jak dogmat traktowała stwierdzenie, że kobieta powinna prezentować się jak najlepiej przez cały czas; nie jak Hilda, która uważała za święty kobiecy obowiązek, aby być zawsze łagodną i wyrozumiałą za wszelką cenę. Po jakimś czasie, kiedy Patricia i Selina dały jej boleśnie jasno do zrozumienia, że nigdy nie zastąpi im ich zmarłej matki, Maudie postawiła sobie za punkt honoru, by różnić się od Hildy tak bardzo, jak to tylko było możliwe.
– Cierpliwości – powtarzał jej Hector. – Są jeszcze takie młode. Wciąż się z tym nie pogodziły, wszystko to jest nadal świeże w ich pamięci. A Hilda była taką wspaniałą matką. Wszyscy chcieli, by Maudie była tego świadoma – mówili o tym przyciszonymi głosami, wypatrując bystrymi oczyma jej reakcji: wspaniała matka, wspaniała kucharka, wspaniała żona, wspaniała przyjaciółka. Nawet teraz Maudie wciąż jeszcze walczyła z tą urazą, która jątrzyła się wewnątrz niej z niewielkimi przerwami przez trzydzieści lat, uparcie zżerając ją od środka, zakłócając jej szczęście i spokój. A teraz nawet i Hector odszedł.
Maudie pozbierała skrawki materiału i włożyła je z powrotem do koperty. Za oknem, na werandzie, wróble zbierały okruszki, które wysypała im wcześniej, podczas gdy dwie sierpówki przycupnęły na krawędzi karmnika. Kobieta upiła łyk letniej kawy, skrzywiła się, po czym sięgnęła po dzbanek i napełniła kubek gorącym, czarnym napojem. Po wczorajszym deszczu, który przygnał wiatr z zachodu, nie było już śladu – chmury popędziły na północ, a ich miejsce zajęło świecące jasno słońce.
Z miejsca przy stole, stojącym obok drzwi balkonowych, mogła dostrzec migoczące w świetle pajęczyny, rozpięte na żywopłocie osłaniającym długi, wąski ogród. Na trawniku leżało kilka złotych i rdzawych liści. Choć słońce nie wzeszło jeszcze na tyle wysoko, by przedrzeć się przez gęste gałęzie drzew i dotrzeć do najciemniejszych zakamarków lub spenetrować cieniste wody stojące w stawach, to duży, przestronny salon tonął w jego blasku.
Niedługo zrobi się na tyle zimno, że będzie trzeba rozpalić w piecu. Niedługo, ale jeszcze nie teraz.
Maudie podniosła raz jeszcze list od Posy. Zadziwiające, jak bardzo usposobienie tego dziecka przebijało przez stanowcze, ostro zakończone litery, które układały się w wyrazy czułości, ukryte pod płaszczem bystrych obserwacji i żartobliwych uwag.
Było to jednocześnie dziwne i pokrzepiające. Posy uparcie odmawiała przyjęcia do wiadomości, że Maudie coraz bardziej się starzeje („Mam siedemdziesiąt dwa lata, dziecko!” – protestowała Maudie. „No i?” – odpowiadała Posy ze zniecierpliwieniem), dlatego też próbowała ją teraz namówić, żeby przyjechała do Winchester zobaczyć, jak się urządziła w nowym mieszkaniu, spotkać jej znajomych ze studiów i aby pójść na piwo do miejscowego pubu.
„Mieszkamy w takim starym, wiktoriańskim domu – pisała. – Jest przecudowny. Na pewno polubisz Jude’a – jesteśmy razem na teatrologii; poza tym mieszkamy jeszcze z Jo, która studiuje sztuki piękne i jest naprawdę spoko. Mam taki wielki pokój na najwyższym piętrze, cały dla siebie. Strasznie się cieszę, że wreszcie wyniosłam się z akademika i jestem niezależna. Po prostu musisz przyjechać, Maudie…”
Odłożyła kartkę na bok i niemal obojętnie obrzuciła wzrokiem ostatni list, wysłany z Truro, sądząc po stemplu. Było przecież zdecydowanie zbyt wcześnie, żeby ktoś zdecydował się na kupno. Po Moorgate wciąż kręcili się budowlańcy, chociaż w samym domu większość napraw była już skończona i teraz tylko po sobie sprzątali. Hector zawsze nalegał, by Maudie zatrzymała dla siebie Moorgate. Ich dom w Londynie miał zostać sprzedany, a zyski podzielone pomiędzy Patricię i Selinę; Maudie miałaby swoją dożywotnią rentę i Moorgate, a oprócz tego, rzecz jasna, Samotnię.
Tutaj, w bungalowie wybudowanym w stylu kolonialnym pod koniec dziewiętnastego wieku, stojącym na skraju lasu, kilka mil na północny zachód od Bovey Tracey, Maudie i Hector spędzali wszystkie wakacje, odkąd mężczyzna odszedł z korpusu dyplomatycznego i przeszedł na emeryturę. Ojciec Maudie, przedwcześnie owdowiały i dość zamknięty w sobie, kupił ten dom z myślą o własnych ucieczkach od biurka w Whitehall i Maudie zawsze powtarzała, że ona również tam zamieszka, w razie gdyby coś się stało z Hectorem. Jej przyjaciele traktowali te deklaracje z niedowierzaniem.
– Niesamowite – powtarzali teraz, jeden do drugiego. – Och, nie słyszałaś? Maudie wróciła na łono natury i mieszka w drewnianym bungalowie gdzieś pośród dziczy w Devon… Wiem, ja też nie mogłam w to uwierzyć. No ale w sumie z nią zawsze było coś lekko nie tak, nie sądzisz? Świetna babka i tak dalej, bez dwóch zdań, absolutnie świetna, ale tak naprawdę… Nie za bardzo nadawała się do roli matki i zastanawiam się, czy przypadkiem nie uprzykrzyła trochę życia Hectorowi. Cóż, my wszyscy wprost uwielbialiśmy Hectora, nieprawdaż? Oczywiście, ty nigdy nie znałaś Hildy, prawda? Och, była naprawdę fantastyczna, moja droga. Absolutnie fantastyczna.
Maudie wiedziała dokładnie, co wszyscy mówili i wprost się tym rozkoszowała. Po tym jak wyszła za Hectora, zyskała sobie nie najlepszą reputację związaną ze swoim brakiem taktu, nawykiem wybuchania śmiechem w najmniej odpowiednich momentach, lekceważeniem jakiejkolwiek hierarchii, a w kwestiach dotyczących prowadzenia domu okazała się niesłychanie naiwna. Organizowanie przyjęć dla dwudziestu dyplomatów z żonami, kiermaszów na cele dobroczynne albo zabaw bożonarodzeniowych dla dzieci przekraczało jej możliwości. Mimo tych wad mężczyźni jednak ją lubili, choć niektórzy się jej trochę obawiali. Lata spędzone w Bletchley Park podczas wojny i późniejsze objęcie stanowiska asystentki znanego naukowca prowadzącego badania z dziedziny fizyki w Ameryce dodały jej na swój sposób niecodziennej atrakcyjności, co z kolei doprowadzało inne żony do furii.
– I właśnie to przyciągnęło do mnie Hectora – wymruczała Maudie, sięgając po podłużną, białą kopertę. – Hilda była chodzącą doskonałością, dlatego Hector nie mógł się oprzeć perspektywie dobrej zabawy. A my rzeczywiście dobrze się ze sobą bawiliśmy, ale tylko wtedy, kiedy nie było obok dziewczynek, które potępiały ojca za to i sprawiały, że czuł się winny.
Obie córki Hectora – a zwłaszcza Selina – protestowały jeszcze bardziej zawzięcie, kiedy okazało się, że Moorgate miało przypaść w spadku Maudie.
– Z tym miejscem wiążą się wszystkie moje wspomnienia z dzieciństwa – oświadczyła Selina dramatycznym tonem. – Zawsze spędzaliśmy tam z mamą wakacje.
– No i co byś z nim zrobiła? – zapytał jej mąż, starając się nie pokazać po sobie, jak bardzo był zażenowany. – Doszliśmy przecież do porozumienia, że Maudie sprzeda dom w Arlington Road. Czego jeszcze byś chciała?
Maudie była wdzięczna, mając go po swojej stronie, ale nie chciała też robić z siebie męczennicy.
– I tak nie chciałabym zostać w Londynie bez Hectora – powiedziała stanowczo. – A ty i Patricia dostaniecie o wiele więcej za ten dom niż za starą wiejską posiadłość na skraju Bodmin Moor. – Uśmiechnęła się posępnie. – Chyba że uważasz, że należą ci się oba domy?
– Oczywiście, że Selina tak nie uważa. – Patrick wyglądał na zbulwersowanego. – Na litość boską! Hector postępuje bardzo uczciwie…
– Względem mnie czy dziewczyn? – Maudie sprawiała pozory niewinnie zainteresowanej.
– Mam na myśli… Biorąc pod uwagę obecne, cóż, okoliczności… – jąkał się Patrick, usiłując zrozumieć, o co jej chodziło, aż wreszcie Maudie ukróciła jego cierpienia.
– Będę mieć dom mojego ojca w Devon i rentę. Moorgate to moja polisa ubezpieczeniowa. Hector wie, że ani Patricia, ani Selina nigdy by tam nie zamieszkały i nie mogłyby go utrzymać bez wynajmowania go. Dlatego jest zdania, że pieniądze, które dostaniecie ze sprzedaży domu w Arlington Road, będą na tyle duże, że będziecie mieli sporo w zapasie w razie nagłej potrzeby. Cóż – wzruszyła ramionami i zaczęła się zbierać do wyjścia – czy mam przekazać twojemu ojcu, że nie podoba ci się jego plan?
Machnęła ręką, nie zwracając uwagi na protesty Patricka, i uśmiechnęła się promiennie do nadąsanej Seliny. Wychodząc, zatrzymała się jeszcze w progu.
– Oczywiście zawsze istnieje szansa, że to ty umrzesz pierwsza i wtedy już nie będziesz musiała się o nic martwić. Decydowanie o tym, jak inni ludzie powinni dysponować swoją własnością jest takie wyczerpujące, nieprawdaż?
Na wspomnienie tej sceny Maudie uśmiechnęła się przelotnie, ale zaraz spoważniała. Co też powiedziałaby Selina, gdyby odkryła, że Moorgate ma zostać wystawione na sprzedaż? Starsi państwo, którzy tam mieszkali, zmarli jakiś czas temu i Maudie długo się zastanawiała, czy powinna ponownie go wynająć, czy też po prostu sprzedać. Względy praktyczne zmusiły ją do podjęcia decyzji. Bungalow potrzebował nowego dachu, a samochód powinna była zmienić już wieki temu. Dlatego zdecydowała się sprzedać Moorgate i odłożyć to, co zostanie, na czarną godzinę – czułaby się o wiele pewniej, mając swoisty bufor pomiędzy sobą i twardą prozą życia.
Otwierając kopertę i wyjmując poskładane kartki, Maudie zastanawiała się, co stało się z tymi lokatami, o których istnieniu Hector powiedział jej lata temu. Wtedy nie zwróciła na tę kwestię większej uwagi, ale Hector był zdecydowany powiedzieć jej wszystko o stanie swoich finansów. Nie był bardzo bogaty, ale Maudie wiedziała, że nawet po odjęciu jej renty, musiały zostać jakieś akcje i lokaty, które nie zostały wspomniane w jego testamencie. Może zmienił zdanie i przekazał je jeszcze przed śmiercią swoim córkom? Natychmiast odrzuciła ten pomysł.
Nawet jeśli Hector wymógł na nich milczenie, Selina na pewno nie oparłaby się pokusie udowodnienia swej wyższości nad macochą. Mimo wszystko nie potrafiła sobie wyobrazić, że Hector mógł mieć jakieś problemy finansowe, które przed nią zataił. Odsunęła od siebie te myśli i przystąpiła do czytania listu z agencji nieruchomości w Truro.
„… wnętrze domu jest już prawie całkowicie wykończone i ustawiliśmy już znak informacyjny, który może skusić przechodniów. Jednakże ze względu na to, że Moorgate jest położone w tak odludnej okolicy, będziemy musieli polegać przede wszystkim na ogłoszeniach… Mamy niewielkie problemy z kluczem do pomieszczeń gospodarczych i garderoby. Do tej części domu można dostać się zarówno z kuchni, jak i od strony podwórza i chociaż nie jest to najważniejszy atut posiadłości, potencjalni nabywcy powinni mieć możliwość obejrzenia tych pomieszczeń. Pan Abbot miał zamiar skontaktować się z Panią w tej sprawie, ponieważ uniemożliwia mu to odnowienie tamtej części domu… Gdyby była Pani tak łaskawa i skontaktowała się ze mną”.
Maudie zmarszczyła brwi. Była pewna, że wręczyła Robowi Abbotowi wszystkie klucze, poza jednym dodatkowym od drzwi wejściowych, który zostawiła dla siebie, i drugim, który oddała ludziom z agencji. Rob z pewnością nie był człowiekiem, który miał w zwyczaju gubić klucze. Ten trzydziestopięcioletni mężczyzna, wysoki i silny, z dużym poczuciem humoru, od razu przypadł jej do gustu. Przy ich pierwszym spotkaniu obszedł całe Moorgate, robiąc notatki, sypiąc dowcipami i opowiadając jej jak to porzucił posadę inżyniera w Londynie po tym, jak przy okazji awansu zrobiono z niego bardziej administratora niż inżyniera.
– Zebrania w salach konferencyjnych nie są dla mnie – oświadczył z uśmiechem. – Ja lubię sobie trochę pobrudzić ręce. Dlatego przeniosłem się na zachód w nadziei, że zbiję tutaj fortunę.
– Na pewno nie zarobi pan tego u mnie – odparła Maudie ostro. – Nie mogę sobie pozwolić na zbyt wiele wydatków.
– Będzie pani żałować, jeśli nie zrobi pani tego jak należy – odpowiedział, poważniejąc. – Ludzie wyrzucają pieniądze w błoto. Nie chcą wydać kilku dodatkowych pensów na zrujnowany domek i sprzedają go budowlańcowi, który się w ten sposób tylko obławia. Warto takie stare domy porządnie odnowić. Niech mi pani wierzy, koszty zwrócą się pani wtedy z nawiązką. Przysłuchiwała mu się i jednocześnie robiła dla nich dwojga herbatę, mając do dyspozycji tylko stary czajnik i wielką, zupełnie pustą kuchnię. Później przeszli po wszystkich pokojach i Rob pokazał jej, jak można je wyremontować. Miał proste, ale dobre pomysły i Maudie zdecydowała, mając jedynie kilka niewielkich zastrzeżeń, że pozwoli mu zająć się remontem, jeśli tylko jego cena nie będzie zbyt wygórowana. Rob zachęcił ją do odwiedzenia kilku innych posiadłości, które swego czasu odnowił, i Maudie musiała przyznać w głębi duszy, że bardzo jej zaimponował.
– Niech pani tylko poczeka – powiedział, uśmiechając się. – Kiedy skończę, nie będzie pani chciała sprzedać tego domu.
– Wtedy pan nie dostanie ani pensa – odparła Maudie. – Proszę przysłać mi kosztorys, pomyślę o tym.
Wszystko to działo się na początku lata. Być może nadszedł już najwyższy czas, by złożyć wizytę w Moorgate, spotkać się z Robem i sprawdzić, jak idą prace. Dotychczas była tam tylko raz i zamierzała wrócić, ale jak dotąd nie miała ku temu okazji.
Teraz Maudie doszła do wniosku, że to jest właśnie ta okazja, na którą czekała. Pojedzie w takim razie do Kornwalii, odwiedzi Moorgate i Roba, rozwiąże problem z kluczem. Maudie zdjęła okulary, ułożyła listy w jeden stosik, po czym wstała od stołu i poszła zadzwonić.
Rozdział drugi
Słuchając pełnego entuzjazmu głosu młodego agenta nieruchomości z Truro, Maudie nie miała najmniejszych problemów z wyobrażeniem go sobie, mimo że nigdy wcześniej go nie spotkała.
– To jest absolutnie niesamowita posiadłość, lady Todhunter, na pewno jedna z moich ulubionych, proszę mi wierzyć. Nie mogę się doczekać, aż będę mógł ją odpowiednio zareklamować. Tylko ta sprawa z kluczem do pomieszczeń gospodarczych…
– mówił na lekkim przydechu, nakręcony jak katarynka, a Maudie oczami wyobraźni widziała jego błyszczące włosy, lekko opadające mu na czoło, i gładko ogoloną, zadbaną twarz; była niemal w stanie zobaczyć jego nieznacznie pochyloną głowę i podniesione pod niewygodnym kątem ramię, którym przytrzymywał telefon, podczas gdy jego ręce zajęte były wertowaniem oprawionego w skórę terminarza, którego szelest kartek Maudie mogła dosłyszeć przez słuchawkę. Wyobraziła sobie jego krawat – jedwabny, rzecz jasna, na którym widniała jakaś postać z kreskówek, na przykład kaczor Daffy. Agent z pewnością dysponuje również własnym telefonem komórkowym, laptopem i kompaktowym hatchbackiem – niezbędnymi dla jego profesji gadżetami.
– Tak, tak, doskonale to rozumiem, panie…? – Rzuciła okiem na imię i nazwisko wypisane drobnym drukiem pod parafką na liście, który trzymała w ręce. – Panie Cruikshank, tak…? Och, dobrze, w takim razie niech będzie Ned. – Maudie nie mogła ścierpieć tej nowoczesnej bezpośredniości, ale nie była w stanie jej odmawiać młodym ludziom – z tego, co rozumiem, klucze zaginęły. Tyle że ja niestety nie mam zapasowego kompletu od drzwi do pomieszczeń gospodarczych i bocznego wejścia. Co powiedział pan Abbot?
– Widzi pani, w tym cała rzecz. – Głos Neda stał się nagle bardziej poufały, jakby chciał, by Maudie podzieliła jego zmieszanie.
– Pan Abbot nie przypomina sobie, żeby kiedykolwiek je miał.
Maudie zmarszczyła brwi, starając się usilnie przywołać oporne wspomnienie.
– Jestem pewna, że dałam mu cały komplet – odparła z pewnością w głosie. – O ile mnie pamięć nie myli, zawsze był tylko jeden pełny zestaw kluczy i myślałam, że najrozsądniej będzie wręczyć je panu Abbotowi na czas remontu. Zostawiłam sobie jeden klucz od głównego wejścia, w razie nagłej potrzeby, a pana agencji oddałam drugi. Doprawdy, co za pech.
– A może jednak – zasugerował nieśmiało – znalazłby się gdzieś jeszcze jeden komplet? Co pani myśli? Może kurzy się gdzieś na spodzie szuflady albo na samym dnie jakiejś wazy, czy coś w tym stylu?
– Niewykluczone. Poprzedni lokatorzy oddali mi ten komplet kluczy, który przekazałam panu Abbotowi. Możliwe, że mój mąż miał gdzieś jeszcze jeden zestaw.
– Może mogłaby pani go o to zapytać? – W głosie Neda pobrzmiewała nutka nadziei.
– Byłoby to raczej problematyczne, biorąc pod uwagę okoliczności – odparła Maudie nieco oschłym tonem. – Mój mąż nie żyje, a ja nie mam żadnych zapędów spirytystycznych… Nie, nie, nie musi pan przepraszać. Skąd miał pan wiedzieć?
Poczuła lekkie wyrzuty sumienia, widząc, w jak wielkie zakłopotanie wprawiła go jej obcesowość i jak bardzo potykał się teraz o własny język, chcąc jak najszybciej przeprosić.
– To moja wina. Proszę mi wybaczyć ten kompletny brak taktu. Poszukam kluczy, ale nie jestem zbyt optymistycznie nastawiona. Widzi pan, wszystko zostało uporządkowane, kiedy wyprowadzałam się z Londynu. Ale jeszcze raz się upewnię, tak na wszelki wypadek. Nie, to żaden kłopot… Proszę się tym nie martwić… Oczywiście będziemy w kontakcie.
Odłożyła słuchawkę i przeszła do salonu, po czym sięgnęła po dużą, drewnianą tacę, by zebrać naczynia ze śniadania, i zanieść je z powrotem do kuchni. Przez moment, kiedy przystanęła, by popatrzeć na kowalika wiszącego głową w dół na zwisającym z karmnika pojemniku z orzechami, była w stanie zapomnieć o wszystkich problemach czekających na nią w Moorgate.
Te dwa przestronne, jasne, pełne słońca pokoje, które wychodziły na werandę, a potem dalej na ogród, zawsze należały do jej ulubionych. Od reszty pomieszczeń dzielił je szeroki korytarz zakończony z jednej strony drzwiami wejściowymi, a z drugiej niewielkim składzikiem. W pozostałej części domu znajdowała się spora kuchnia, bardzo duża łazienka, niewielka garderoba i gościnna sypialnia. Maudie zupełnie to wystarczało. Hector z kolei, za każdym razem, kiedy przyjeżdżali tam odpocząć, narzekał na panującą w domu ciasnotę, utyskując, że nie może z tego powodu podejmować gości ani zapraszać przyjaciół na weekendy.
– Na litość boską – powtarzała Maudie ze zniecierpliwieniem.
– Jesteśmy tu tylko przez kilka tygodni w roku. Jesteś chyba w stanie bez nich przeżyć, prawda? Nie sądzisz, że miło jest spędzić trochę czasu tylko we dwoje?
Hector uśmiechał się wtedy ze skruchą.
– Jakbym był na odwyku – mówił. – Daj mi kilka dni…
Mimo wszystko jednak nigdy nie potrafił ukryć swojego podekscytowania i radości, gdy zbliżał się dzień ich powrotu do Londynu.
Maudie zaniosła tacę do kuchni i wyłożyła jej zawartość na suszarkę przy zlewie. Hector zawsze czuł się najlepiej wtedy, kiedy otaczali go ludzie, starannie dobrani ludzie, choć tak naprawdę wolał jakiekolwiek towarzystwo od pozostawania w samotności.
Maudie z kolei była szczęśliwsza z daleka od tłumów, dzieląc czas między wszystkich swoich przyjaciół z osobna, tak żeby mogła im poświęcić całkowitą uwagę. Zdecydowanie bardziej wolała kameralne spotkania od dużych, hucznych przyjęć.
Mimo to całkiem nieźle sobie z nimi radziła, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że przed poznaniem Hectora Maudie nigdy nie zaprosiła do siebie naraz więcej niż sześciu osób. Hilda, rzecz jasna, była idealną gospodynią…
Maudie zaklęła głośno, kiedy strumień gorącej wody odbił się niespodziewanie od łyżki i ochlapał przód jej swetra, po czym szybko zakręciła kran. Jakże niemądre i niebywale bezsensowne było chowanie urazy do kobiety, która nie żyła od ponad trzydziestu lat. Najbardziej irytowało ją to, że kiedy ktoś umierał młodo – a czterdzieści cztery lata to w końcu wciąż dość młody wiek – ludzie otaczali tę osobę aurą nietykalności. Ktoś taki zawsze był o krok do przodu, jedną pozycję wyżej, zupełnie nie fair.
Maudie z zawziętością tłukła naczyniami w gorącej, pienistej wodzie, w głębokim poważaniu mając ich kondycję. Nawet teraz, kiedy i Hilda, i Hector od dawna już nie żyli, Maudie wciąż czuła frustrację związaną nierozerwalnie z tym, co sama zwykła nazywać syndromem drugiej żony. Być może łatwiej byłoby jej przejść nad tym do porządku dziennego, gdyby Patricia i Selina wykazały choć trochę inicjatywy i woli pojednania. Jeśli miała być ze sobą szczera – pytanie tylko, czy chciała być szczera? – musiała przyznać, że Patricia zawsze ją tolerowała, nawet jeśli była wobec niej zupełnie obojętna i wykazywała kompletny brak zainteresowania. W wieku szesnastu lat była zbyt pochłonięta trudnym procesem dorastania, by chciało jej się czynić jakieś kroki w kierunku przyjęcia Maudie jako nowego członka rodziny.
Selina z kolei żądała całkowitego poparcia swojej siostry w tej wojnie pozycyjnej, dlatego też Patricia, czy to ze względu na lojalność, czy obojętność, jeszcze bardziej przyczyniła się do umocnienia oporu Seliny.
Wycierając naczynia i odkładając na miejsce masło i marmoladę, Maudie starała się myśleć racjonalnie. Naturalnie, wrogość córek wywierała zdecydowanie negatywny wpływ na Hectora, który nie był w stanie pozostać niewzruszony. Ataki Patricii były sporadyczne, głównie dlatego, że była zbyt zajęta coraz to nowymi chłopakami i imprezami, ale Selina prowadziła zdecydowaną, bezkompromisową kampanię wojenną. Mając tylko dwanaście lat, tęskniła niebywale za matką i nie miała najmniejszej ochoty dzielić się ojcem z obcą kobietą. Dodatkowo oliwy do ognia dolał z pewnością fakt, że następnej jesieni, zaraz po weselu, została wysłana do szkoły z internatem. Chociaż zaplanowano to o wiele wcześniej, Selina miała jeszcze jeden powód, aby obwiniać Maudie. Zdaniem Seliny to właśnie ona, jak na złą macochę przystało, spakowała jej manatki i wysłała ją do szkoły, z daleka od domu.
– Co za nonsens! – wykrzyknął Hector, doprowadzony do ostateczności przez łzy i oskarżenia Seliny. – Dobrze wiedziałaś, że od następnego semestru pójdziesz do szkoły z internatem.
Patricia poszła tam, kiedy miała trzynaście lat i jakoś nigdy ci to nie przeszkadzało. Aż do tej pory. Wiesz, że wysyłają mnie do Genewy i że mama na pewno chciałaby, żebyś znalazła się w dobrej szkole razem z Patricią, nim będę musiał wyjechać.
I nie ma to absolutnie nic wspólnego z Maudie.
Po czym zamknął z hukiem drzwi do swojego gabinetu, zostawiając Selinę, zapłakaną i wściekłą, po drugiej stronie.
– Posłuchaj – powiedziała wtedy Maudie, zakłopotana. – Wiem, że ciężko ci to zrozumieć, ale on też to czuje, wiesz?
Selina zwróciła się do niej z kamienną twarzą, jakby została wyrzeźbiona w granicie.
– Nienawidzę cię – powiedziała przyciszonym głosem, jakby bała się, że Hector może ją usłyszeć i wyparować z furią z gabinetu.
– Nienawidzę cię i wolałabym, żebyś to ty umarła.
– Domyślam się – odparła Maudie wesoło. – Ale czy nie mogłybyśmy, w oczekiwaniu na to szczęśliwe wydarzenie, spróbować się chociaż trochę zaprzyjaźnić?
Selina nie zaszczyciła jej odpowiedzią; zamiast tego odwróciła się na pięcie i uciekła do swojego pokoju, po czym przekręciła klucz w zamku i odmówiła zejścia na lunch. Ta pełna napięcia i przygnębienia atmosfera utrzymywała się aż do czasu rozpoczęcia roku szkolnego. Później Maudie mogła rozkoszować się towarzystwem Hectora, bez duchów przeszłości i poczucia winy wiszącego nad nią niczym ciemna chmura. Niestety, do czasu. Każde ferie i wakacje przywoływały je z powrotem z monotonną regularnością.
– Musimy się uzbroić w cierpliwość – powtarzał Hector. – Pomyśl, że przynajmniej podczas trwania semestru jesteśmy sami.
Odwieszając ścierkę na miejsce, Maudie uśmiechnęła się do siebie. Spędzili wtedy razem tyle pięknych chwil; tyle beztroskich, samolubnych, przepięknych chwil.
– Muszę przyznać… – powiedział kiedyś Hector, tylko raz czy dwa, kiedy spędzili całe popołudnie w swoich ramionach, albo kiedy wypił trochę więcej brandy po wyjątkowo udanej kolacji. – Muszę przyznać, że miło jest móc nie martwić się o dziewczynki przez cały czas. Jeśli Hilda miała jakąś wadę, to było nią to, że tak bardzo się nad nimi roztkliwiała. Wiesz, o czym mówię, prawda? Miałem wtedy poczucie, jakbym przede wszystkim był ojcem i żywicielem rodziny, a dopiero na drugim miejscu mężem i kochankiem…
Maudie nauczyła się już wtedy, że nie wolno było sobie nawet niewinnie żartować na ten temat.
– Cóż to za herezje? – zapytała pewnego razu ze śmiechem.
– Nie wierzę! Czyżby to była prawda? Czyżby Hilda nie była jednak taka idealna?
Jej słowa były tylko niewinnym żartem, ale doprowadziły Hectora po raz kolejny do stanu, w którym robił sobie wyrzuty i odczuwał głębokie poczucie winy. To z kolei przerodziło się w długą przemowę na temat wspaniałych zalet Hildy, pełną pochwał dla jej niezwykłego charakteru, przepełnioną żalem z powodu jej śmierci. Nie, nawet najlżejsze insynuacje, jakoby czuła się choć odrobinę gorsza w porównaniu z taką chodzącą doskonałością, nie wchodziły w rachubę. Zamiast tego Maudie skupiła się na tym, w czym była dobra – sprawiała, że Hector się śmiał, że czuł się młody, pociągający i silny. Kiedy tylko odsuwał od siebie ciążące na nim poczucie odpowiedzialności, żal i niepokój, traktował ją wtedy tak, że jej poczucie własnej wartości gwałtownie wzrastało i Maudie czuła się na powrót potrzebna, pożądana, dowcipna i niezbędna. Porzucenie jej własnej kariery po to, by zostać żoną dyplomaty i macochą dla jego niewdzięcznych, irytujących córek było w końcu z jej strony ogromnym poświęceniem.
Mimo wszystko musiała przyznać, że początkowo wszystko wydawało się aż nazbyt proste. Wracała właśnie do Anglii na dłuższy urlop po tym, jak naukowiec, którego asystentką była przez piętnaście lat, przeszedł wreszcie na emeryturę.
Zakończyła pewien rozdział swojego życia. Było akurat Boże Narodzenie, a lotnisko zamknięto z powodu intensywnych opadów śniegu. Niezadowoleni pasażerowie tłoczyli się w jednym miejscu, bezustannie narzekając, podczas gdy Hector…
– Cóż – powiedziała mu później Maudie. – W iście bohaterskim stylu stanąłeś na wysokości zadania i zmusiłeś obsługę lotniska, żeby znalazła nam jakieś zakwaterowanie.
– Miałem przecież absolutną rację – odparł. – O ile dobrze pamiętam, nie protestowałaś za bardzo przeciwko nocowaniu w wygodnym, ciepłym łóżku…?
Wydawało jej się to dziwne – dziwne, a jednocześnie zachwycające – jak szybko ją i Hectora połączyła nić sympatii; spędzili cały ten czas, śmiejąc się, pociągając z jego piersiówki, żartując sobie z niemiłych okoliczności, w jakich się znaleźli.
Ten krótki epizod był romantyczny, nierealny, fantastyczny, a kiedy miał się zakończyć, nie wyobrażali sobie, że każde z nich mogłoby pójść w swoją stronę. Dlatego Maudie zrezygnowała z robienia kariery, a Hector zaryzykował dezaprobatę ze strony rodziny i przyjaciół, tylko po to, by on i Maudie mogli się pobrać dokładnie rok po śmierci jego żony.
– Może być ciężko – przyznał z niepokojem, kiedy jechali, by Maudie mogła poznać matkę Hildy i dziewczynki. – Może ich to zszokować. Wszyscy tak kochali Hildę…
Dopiero wtedy Maudie zdała sobie sprawę z tego, że teraz będzie musiała balansować na bardzo cienkiej linie, a całe jej życie stanie się od tej pory jedną wielką emocjonalną huśtawką.
Z jednej strony był Hector, którego znała, kochanek i bratnia dusza, a z drugiej – Hector – odpowiedzialny starszy syn, Hector ukochany ojciec, drogi przyjaciel, szanowany kolega.
– Mam wrażenie, że nikt nigdy nie patrzy na mnie jako na żonę Hectora – przyznała kiedyś Maudie w rozmowie z Daphne.
– To takie dziwne uczucie, jakbyśmy byli w zakazanym, potajemnym związku, jakby to Hilda była prawowitą żoną, a ja tylko kochanką.
– No i w czym problem? – zapytała w odpowiedzi Daphne. – To znacznie bardziej ekscytujące.
Daphne była jedyną osobą, która serdecznie ją przyjęła i robiła co mogła, żeby Maudie poczuła się jak u siebie w domu, żeby choć trochę ułatwić jej życie; ta sama Daphne, która była najlepszą przyjaciółką Hildy i matką chrzestną Patricii.
– Nie zrażaj się, jeśli Daphne będzie wobec ciebie chłodna – ostrzegł ją Hector, kiedy oczekiwali na przybycie gości zaproszonych na przyjęcie, które wydali w Genewie. – Ona i Hilda chodziły razem do szkoły. Były dla siebie praktycznie jak siostry.
Maudie widziała, jak bardzo się denerwował w czasie tego pierwszego spotkania, jak niezręcznie czuł się podczas powitań, przedstawiając wszystkim swoją nową żonę, jakby jego zwykła ogłada i czar zupełnie się ulotniły. Ale Daphne bez wahania i z uśmiechem na twarzy przyjęła wyciągniętą na powitanie rękę Maudie, chociaż jej wzrok pozostawał bardzo bezpośredni i badawczy.
– Aleś ty sprytny, Hector – powiedziała przyciszonym głosem.
– Aleś ty niesamowicie sprytny.
Po czym pochyliła się, żeby pocałować Maudie w policzek.
Nawet teraz, ponad trzydzieści lat później, Maudie doskonale pamiętała, jak serdecznie powitała ją Daphne, obejmując ją na krótką chwilę. Natychmiast nawiązała się między nimi prawdziwa nić sympatii, nietrudna do rozpoznania nawet w tak oficjalnych okolicznościach i pełna ciepła, które było w stanie stopić grubą warstwę rezerwy wewnątrz Maudie.
– Polubiłam Daphne, wiesz… – powiedziała później, kiedy sączyli jeszcze burbona przed snem. Hector odetchnął wtedy głęboko, po czym wstał i przeciągnął się. Na jego twarzy malowała się wyraźna ulga.
– Wszystko poszło gładko, to fakt – przyznał. – Bardzo gładko.
Daphne stała się później jej najlepszą przyjaciółką, sprzymierzeńcem w nieustającej wojnie podjazdowej z Seliną, obrończynią przeciwstawiającą się zwolennikom Hildy.
– Koniec końców – powiedziała pewnego razu Maudie, urażona do żywego – to przecież nie jest tak, że Hector rozwiódł się z tą cholerną kobietą i porzucił ją dla mnie. On był już przecież wtedy wdowcem, na miłość boską!
– Och, kochana. – Daphne wydawała się być przygnębiona całą tą sytuacją. – Nie widzisz, jakim jesteś zagrożeniem dla nas, starych żon? Hector kompletnie zlekceważył zasady rządzące naszą małą grupą społeczną. Znalazł sobie młodszą, atrakcyjną kobietę, która nie umie gotować, nie chce mieć dzieci, nie potrafi rozróżnić arystokraty od ogrodnika, i nic go to nie obchodzi. Wszyscy widzą, że świetnie się z tym czuje. Wygląda, jakby nagle odjęło mu dziesięć lat i zmusza nas do ponownego przeanalizowania wszystkich naszych skostniałych poglądów.
– Ale dlaczego? – zapytała Maudie. – Dlaczego ludzie po prostu nie zostawią nas w spokoju?
– Laboratoria muszą być niesamowicie dziwnymi miejscami.
– Daphne potrząsnęła głową. – Dopiero teraz zaczynasz rozumieć, że jeśli ktoś nie podąża za stadem, to zostanie rozerwany na strzępy? Wszystkim nam tak bardzo brak pewności siebie. Jeśli zachowujesz się inaczej ode mnie, to albo muszę zacząć kwestionować własne poglądy, albo udowodnić, że ty nie masz racji. Zagubiona, głupia, źle wychowana, nieważne, jak cię zaszufladkuję, ważne, żeby to dało mi poczucie pewności siebie i bezpieczeństwa. Ty weszłaś w nasze towarzystwo szturmem i wywróciłaś wszystko do góry nogami. Musisz uzbroić się w cierpliwość, Maudie. Kobiety w średnim wieku są bardzo wrażliwe. A mężczyźni w średnim wieku bardzo podatni na wpływy.
– Ale ja nie mam zamiaru być dla nikogo zagrożeniem! – zaprotestowała Maudie gwałtownie. – Chcę tylko, żeby ludzie zostawili mnie w spokoju. Ja nie krytykuję żadnej z was. Nie obchodzi mnie, co i jak robicie.
– W tym tkwi cały problem – powiedziała Daphne z westchnieniem.
– Jesteś taka pewna siebie, taka pełna przekonania dla tego, co robisz, taka obojętna. Myślę, że odkryjesz w końcu, że niektórzy ludzie nie są w stanie przejść do porządku dziennego nad takim zachowaniem.
– Mówisz tak, jakby moje życie było usłane różami – odparła Maudie ze złością. – Możesz mi wierzyć, że wcale tak nie jest. Będąc drugą żoną i macochą, przechodzę czasami przez piekło. Wcale nie jestem taka pewna siebie, jak ci się wydaje.
– Tak, tyle że ty nie dajesz tego po sobie poznać. Nie zwierzasz się żadnej z tych żon, które na pewno byłyby chętne ci doradzić…
– A później będą szydzić ze mnie za moimi plecami.
– Sama widzisz. Dlaczego w takim razie mówisz to wszystko mnie?
– Ty jesteś inna – odezwała się Maudie po chwili milczenia.
– Ufam ci.
Daphne wybuchła wtedy śmiechem. Śmiała się tak długo, że Maudie zaczęła się czuć nieco skrępowana.
– Wiem, że może ci się to wydawać dziwne, że tak ci zaufałam – powiedziała niemal defensywnym tonem. – Zwłaszcza, że byłyście z Hildą tak blisko. Ale mimo wszystko ci ufam. A teraz możesz iść i poszydzić ze mnie za moimi plecami.
– Nie mam zamiaru. Ale zgadzam się, to dziwne. Wiesz, naprawdę bardzo kochałam Hildę. Chodziłyśmy razem do szkoły z internatem i wiele razy spędzałam wakacje z jej rodziną, kiedy moi rodzice byli za granicą. To były wspaniałe czasy. Ale Hilda była zawsze bardzo poważna, bardzo pruderyjna i im robiła się starsza, tym bardziej wzmocniło się w niej swego rodzaju samozadowolenie, które, jeśli mam być szczera, bywało chwilami bardzo irytujące. I co? Jak się sprawdziłam jako zdrajca?
– Całkiem nieźle jak na początkującą – odparła Maudie, uśmiechając się. – Ale jestem pewna, że gdybyś się tylko postarała, mogłoby być o wiele lepiej.
Daphne zawahała się przez moment, po czym wybuchła śmiechem.
– Jesteś niesamowita, dziewczyno – przyznała. – Hector to prawdziwy szczęściarz. I wydaje mi się, że jest bardzo… wiesz, szczęśliwy.
Ale czy był szczęśliwy? Maudie zdjęła żakiet wiszący na kołku zamocowanym na drzwiach i zaczęła grzebać w torebce w poszukiwaniu kluczyków od samochodu. A co z tymi niekończącymi się kłótniami z Seliną? Co z tymi zarzutami, które jej stawiał: że była nieżyczliwa, chłodna, samolubna?
Co z przypadkami, kiedy sam jeździł w odwiedziny do córki i wnuków, bo Selina narzekała, że Maudie jest taka krytyczna wobec wszystkiego i tak nieczuła, że chłopcy się jej boją? Co z całym tym bólem, który czuła, kiedy zdała sobie sprawę z tego, że Hector coraz częściej wierzył Selinie, a coraz rzadziej jej?
– Koniec – powiedziała Maudie głośno i dobitnie, wychodząc za próg i zatrzaskując za sobą drzwi. – Koniec, koniec, koniec!
Więc dlaczego, zapytał cichy, uporczywy głosik w jej głowie, dlaczego wciąż jesteś taka wściekła?
– Zamknij się – zażądała Maudie. – Nie zamierzam dać się w to wciągnąć. Mam zamiar dobrze się bawić. Wynoś się i zostaw mnie w spokoju.
Otworzyła wrota wiodące do dużej szopy, w której stał samochód, i wyjechała na pokrytą mchem ścieżkę, kierując się na zachód, w kierunku Bodmin Moor.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.