
Układ z Panem Bogiem
Data wydania: 2012
Data premiery: 31 stycznia 2012
ISBN: 978-83-7674-133-8
Format: 130x200
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 308
Kategoria: Literatura dla kobiet
29.90 zł 20.93 zł
To uparcie nieidealne życie…
Krystyna od zawsze uwielbiała otaczać się rzeczami delikatnymi i kobiecymi, a studiując malarstwo stworzyła swój własny kanon piękna.
Niestety, jej córka jest zupełnym przeciwieństwem obrazu, który sobie wyśniła. Mimo licznych prób, kobieta nie potrafi pokochać dziewczynki, która jest tak bardzo nieidealna, tak bardzo… niepasująca na córkę artystki.
Wytchnienie od codzienności – córki, męża, teściowej – znajduje w malarstwie i ramionach innego mężczyzny
Dopiero pewien wypadek zmusi Krystynę do przemyśleń i zawarcia dziwnego paktu… z samym Bogiem.
Czy jednak cena, jaką przyjdzie jej zapłacić, nie okaże się zbyt wysoka?
Właściwie była to swego rodzaju propozycja, deal czy układ, z którym zwróciła się do milczącego Boga. […]Odważyła się prosić, ale prośba szybko urosła do rangi wymogu, zaczęła targować się jak na jarmarku, coraz odważniej, zapalczywiej, ty mi to , a ja ci tamto. Nic nie zostało z zasady uległości. […] Z jej strony ofiara, ze strony Boga pomoc. Coś za coś.
Powietrze w ogrodzie rozdarł przeraźliwy krzyk,śmiertelne wołanie o pomoc, prymitywne, wręcz zwierzęce.
Ścierka wpadła do miski z wodą, rozchlapując ją na boki; krople zniknęły w miękkim włóczkowym dywanie akurat w tym miejscu, gdzie wzór tworzył żółtą pupę misia Puchatka. Krystyna pędziła na oślep przez wąski korytarz, ciemny, bo wysiadła żarówka. Biegła dławiona przerażeniem tak samo archaicznym jak krzyk, który je spowodował. Runęła rozdygotana na stojący w drzwiach rower Kamilki i wraz z nim jak jedno ciało potoczyła się po schodkach na wyłożone betonowymi płytami małe podwórko. Wciąż obejmowała rękoma koło, a jej nogi utknęły pomiędzy ramą i łańcuchem. Co oznacza ten krzyk? Słychać w nim przerażenie, grozę, ostateczność, nieodwołalną katastrofę. Rozbiegany wzrok ślizgał się po sadzie; nieznaczny ruch liści i motyli w rozżarzonym powietrzu. Niby wszystko w porządku, światło i cień, cisza popołudnia. Promienie słońca ukośnie padały na ziemię, mącąc krople niewidzialnej mżawki, i przebijały się przez szpaler przyciętych grzybiasto krzewów. Kończyły swój bieg w starej studni, której nikt tak naprawdę nie dostr zegał i obok której wszyscy przechodzili obojętnie, nawet z lekceważeniem, źle oceniając jej śmiercionośny potencjał. Krystyna rzuciła się w stronę ocembrowanego otworu. Nieposłuszne ciało sztywniało.
Walczyła z powietrzem stawiającym wbrew zasadom fizyki zbyt duży opór, jakby tkwiła przed nią niewidzialna ściana z przeźroczystego budyniu. Długowłosy kundel, bezmyślnie szczekając, z trudem przecisnął się przez sztachety i podrygiwał tylną częścią tułowia jak ryba ogonem.
Trzeba zajrzeć! W cholerną otchłań, skąd już po sekundzie nadejdzie odpowiedź. Jeszcze dwie sekundy, potem jedna, ostatnia, po której będzie musiała się pochylić nad niskim murkiem i przebić pełnym lęku spojrzeniem mrok długiego lochu, sięgając dna. Sekunda wydłużała się. Kobieta zatrzymywała ją, a czas był jej posłuszny, dał się uprosić. Pies kwilił u nogi, deszcz kropił natrętniej. Zdążyła jeszcze zaczerpnąć tchu jak przed śmiertelną walką i spojrzała… Skrawek czerwonej bawełnianej sukienki Kamilki dziurawił czarną przestrzeń studni, krwawił jasnym rubinem, dalekim od poezji, bardziej szyderczym niż pięknym. Krystyna krzyknęła w głąb wydrążonej ziemi. Głos uwiązł w mrocznych czeluściach, zatonął w powietrzu porażonym drgającą falą.
W nozdrza buchnęła wilgoć i stęchlizna, odrażające jak oddech głębinowego potwora. Odwrócić głowę i udawać, że zobaczyła jedynie pustkę? Zresztą mogła niczego nie zauważyć albo zauważyć dopiero za pół godziny, kiedy szanse dziecka skurczą się do minimum, a jej rozrosną, spotężnieją. Pędzące sekundy decydowały za nią, już ich nie zatrzymywała, niech biegną, zaraz będzie po wszystkim.
Nad głową Krystyny brzęczała cisza, borowała oszalały mózg, żeby wydrążyć go z myśli. Na dnie studni leżał piasek, brudny, szary, ale miękki; może córka ma jeszcze niewielką szansę? Zaraz, zaraz, a co z jej szansą?
Szansa Kamilki niweczy jej szansę… bo nie da się ich pogodzić. Sprzeczność interesów. Jednak przecież jest matką! Matka musi zareagować właśnie tak jak należy! Dopadła aparatu telefonicznego. Nowa lekcja życia, nieoczekiwana, bo wszystko, co do tej pory planowała, zaprzepaściła jednym telefonem. Ale nie żałowała. Powietrze przyniosło wreszcie odległe, słabo słyszalne dźwięki syreny, obietnicę życia. Kobieta przysiadła na schodach i kołysała się delikatnie w rytm kropel deszczu wpadających do rynny. Ktoś lekko, lecz stanowczo położył rękę na jej ramieniu. Krystyna bez słowa wskazała studnię. Nawoływania strażaków, podniesiony głos lekarki, przemykające obok niej postacie, wiele spoconych zmęczonych twarzy, niespokojne ruchy rąk – wszystko wirowało wokół kobiety, kręciło się zapamiętale i potem zniknęło. Dziewczynka leżała na noszach.
Jej włosy dziwnie błyszczały, jaśniały na tle szarego koca, choć przecież oblepiał je mokry piasek.
Skąd się wziął ten złocień na kosmykach? Wyschnięta studnia rysowała się blado i łagodnie, prawie malowniczo na tle drżącego w deszczu sadu. Jej suche istnienie dopiero teraz zaczęło nabierać sensu.
Dzień za oknem poszarzał, zastygł zamknięty w jednej sekundzie. Znieruchomiały liście, dziób posrebrzanego gołębia zawisł nad betonem. Radość też może zastygnąć, nawet na zawsze, a jej miejsce zajmie strach, który upodobał sobie głębiny żołądka. Za drzwiami, tymi czy innymi, przepływało życie, czasem wolno, czasem pędząc na oślep. Krystyna prawie wycofała się z niego.
Niech czas płynie, ona nic nie traci, może jedynie gładkość policzków i napięcie skóry na podbródku. Nie wiadomo czy to dużo. Wystarczyła cielesna obecność. Czuła pośladki wciskające się w niewygodny fotel, lekko przybrudzony przy zagłówku. Obok niej natrętnie szemrała fontanna pokojowa. Kobieta zamierzała jednym zdaniem zburzyć wypielęgnowany obraz dobrej matki i żony, porządnej obywatelki chodzącej co niedzielę na mszę.
Wystarczy, że powie, co właściwie przeżywa, określi uczucie, które pali ją od kilku lat, zawieszone pomiędzy nienawiścią i miłością, przecinające jej duszę wielokrotnie jak wahadło zegara, odchylając się to w jedną, to w drugą stronę.
Adamski pozostał niewzruszony. Nieraz już słyszał podobne wyznania, nawet gorsze. Profesjonalna powaga, pokerowy wyraz twarzy. Jego niekształtne dłonie, całe w guzkach i dołkach, poprzecinane siecią żyłek i zmarszczek, pracowicie przesuwały się po zapisanych kartkach.
Irytujące! Krystyna podniosła głowę, jej broda opuściła wreszcie przytulną miękkość spoconej szyi. Żółto-czerwone świetlne smugi przebijające się przez firanki zawisły na dłoniach lekarza. Denerwowały ją te ręce, małpie, ze zbyt długim kciukiem. Kobietę dziwiła reakcja terapeuty na to, co powiedziała, a raczej brak reakcji, jakby nic do niego nie dotarło. Mężczyzna nie okazywał żadnych emocji albo był nieuważny. To po co te nieprzespane noce, wilgotne i zimne, monologi wygłaszane w ciemność za oknem, przed milczącym Bogiem?! Jego bała się szczególnie.
Adamski znalazł wreszcie jakąś niewielką kartkę, odłożył ją na krawędź biurka i zapytał, co jej najbardziej przeszkadza? Pytanie padło tak po prostu, bez zdziwienia, bez cienia nagany w głosie, bez wyrzutu w lekko skośnych, jasnoniebieskich jak u husky oczach. Krystyna zastanowiła się. Zawsze drażniły ją wszędobylskie dłonie córki, więc od tego zacznie. Pulchne, z dołeczkami, niezgrabnie chwytające kubek z herbatą, natrętne, zaborcze i nieustępliwe, sięgające po pędzel, rozchlapujące farby na zagruntowanym płótnie. Malarstwo – pasja Krystyny.
Gorąca fala entuzjazmu ogarnęła jej zmysły jak zwykle na samą myśl o palecie – kawałku drewna z szałem kolorów i odcieni, nawet tych nieistniejących. Lekarz patrzył przenikliwie. Żądał kolejnych wyjaśnień, po kawałku wyciągał z jej wnętrza całą tajemnicę, jak rzeźnik świńskie flaki. Kobieta brnęła dalej w zwierzeniach, posuwała się do głębi swoich przemyśleń, do niewiarygodnego stwierdzenia, że chciałaby oddać dziecko, tak jak się oddaje kupione dzień wcześniej spodnie. Mówi się, że były przeznaczone dla siostry i nie pasują albo że to miał być prezent, ale się nie podoba. Trudno. Zwyczajnie oddać lub przynajmniej wymienić na inne, na szykowniejszy model. Spojrzała pytająco na mężczyznę, szukając oznak zdziwienia, i znowu się zawiodła. Słuchał jej wynurzeń, jakby opowiadała o czymś zupełnie zwyczajnym.
Gdzie jest granica między tym, co jeszcze normalne, choć wisi na krawędzi normalności, a tym, co już nie przystaje do wzoru? Norma czy odstępstwo od niej? Oczy Adamskiego wydawały bezgłośne polecenie: proszę mówić dalej, opowiadać, nie przestawać mówić. Nareszcie zaczął chłonąć, kiwać bezwiednie głową, raz potakując, to znowu przecząc, a nawet zapisał kilka zdań w gładkim zeszycie z okładką w maki. Kolor maków był nienaturalny, obrzydliwie słodki, prawie lepki, a kwiaty płaskie, pozbawione głębi. Maki rozproszyły jej uwagę, zakłóciły i tak już niepoukładane myśli. Zastanowiła się krótko. Zdecydowanie nie znosi, kiedy córka ją dotyka, kiedy przytula się do niej pulchnym ciepłym ciałem, kiedy szuka pocieszenia i miłości, kiedy patrzy jej w oczy z oczekiwaniem i dziecinną zachłannością.
Posiedzenie się przedłużało, stawało się nieznośne dla Krystyny. Najchętniej zakończyłaby je, wymyślając jakiś banalny powód. Znowu pytanie, może już ostatnie. Czy pewna jest swojego uczucia? Czy rzeczywiście jest to tylko nienawiść, czy może obok niej jest też miejsce na miłość? Nie wiedziała, przecież dlatego do niego przyszła: po odpowiedź. Fotel był niewygodny, jego miękkość nieprzyjazna, sukienka kobiety lepiła się do skaju. Psychoterapeuta z kasy chorych, nie stać go na porządną kozetkę. Krystyna zmieniała pozycje, ale w żadnej nie czuła się komfortowo. A jednak lekarz znał swój fach, bo niespodziewanie przerwał rozmowę, widząc ściągnięte usta pacjentki i ręce oparte na kolanach, sygnalizujące chęć ucieczki. Zanim wyszła, zapytał ją jeszcze o wiek dziecka. „Pięć” – rzuciła już prawie z korytarza, szczęśliwa, że jest na zewnątrz, poza zasięgiem jego zimnego wzroku.
Twarz Krystyny spięta dziwnym grymasem, czymś pomiędzy złością i wstydem, długo jeszcze nie mogła się rozluźnić, nawet kiedy kobieta wyszła z budynku i kroczyła bulwarami nad Dunajem. Wiedeń złocił się ostatnimi promieniami wieczoru, przeszywającymi rozłożyste konary akacji w zatoczkach. Miasto nie cieszyło jej tak jak na początku, gdy przyjechała tu z jedną tylko torbą i ogromnym zapasem nadziei. Wówczas oślepiło ją przepychem kontrastującym ze sklepową pustką w Polsce, smutną i – wydawało się wtedy – nie do przezwyciężenia.
Pierwsze kontakty na obczyźnie, pozostające oczywiście w polskim kręgu, też cechował swego rodzaju entuzjazm z jej strony. Mamiła ją swojskość, znajomy język i obyczaje, ale były to jedynie pozory wspólnoty, pozory wzajemnego uznania i niesienia sobie pomocy. Potem, kiedy wreszcie rozpracowała system, dojrzała działania w grupach i podgrupach. Wyszła na jaw cała skomplikowana machina wzajemnych układów i odniesień. Gdy Krystyna wiedziała już, który sznurek porusza którą kukiełką, zaczęła unikać kontaktów z rodakami z taką samą konsekwencją, z jaką początkowo ich szukała.
Jakie szanse ma Bóg? Szansę na prawdziwą, szczerą modlitwę, nie taką klepaną w pośpiechu, czysto mechanicznie, a nawet bezmyślnie. Ludzie zawsze o coś proszą, natrętnie błagają, zanudzają, a potem zniecierpliwieni posuwają się do żądań, jakby się im wszystko należało. W niedzielę tłum wiernych długim pochodem sunie do kościoła, nierzadko tylko po to, aby w nim pobyć i wypowiedzieć słowa, których sensu nikt nie zgłębia, czasem uklęknąć, kiedy trzeba. Postoją wewnątrz lub na zewnątrz, a potem lecą na piwo albo na ploty. Bóg może liczyć jedynie na zewnętrzną prezentację postawy katolika – fizyczne uczestniczenie we mszy w niedzielę i święta, spowiedź przynajmniej przed Bożym Narodzeniem, Wielkanocą, ślubem, chrzcinami i – naturalnie – śmiercią. Wszystko na pozór poprawnie, zgodnie ze zwyczajem, bez głębi, bez wiary.
Krystyna myślała, że jest inna, naprawdę wierząca, o ile to „naprawdę” w ogóle istnieje. Bo co to właściwie znaczy? Co jest prawdziwe, a co nie? Potem ganiła się za pychę, za przypisywanie sobie ponadprzeciętnych cech charakteryzujących ludzi głębokiej wiary i wieczorem przy lampce dobrego wina rozmyślała o swojej świętości. Coś ją wyodrębniało spośród tego kolorowego, przesadnie czysto i schludnie ubranego tłumu w kościele i znowu była mile zaskoczona takim stwierdzeniem, ale co prawda, to prawda. Czy nie wyróżniała jej wiara? Trochę inna, bo wierzyła gorąco, ale po swojemu. To znaczy, że potrafiła zinterpretować sobie każde zagadnienie bez kurczowego trzymania się Pisma Świętego, że potrafiła się sama rozgrzeszyć albo ukarać, nie we wszystko wierzyć, nie ślepo jak inni. Z powodu swej niekanonicznej interpretacji nauk kościelnych kobieta pozwalała sobie od czasu do czasu na grzech, bo to takie ludzkie. Każdy jest dzieckiem Kaina, więc jak można żądać od nas bezgrzesznego życia, bez pychy i zazdrości? Może wiara to jedynie wyuczony stan emocjonalny, który Krystyna przejęła, bo wszyscy we wsi byli wierzący, więc nie istniała inna możliwość? Nie, nie, malarka szybko odrzucała taką alternatywę. Z pewnością miała zaufanie, bo tak nazwałaby to nieokreślone uczucie dla Stwórcy, dzięki któremu wiedziała, że wyjdzie z każdego zakrętu na prostą. To zaufanie było dziwne, jak do najlepszego kumpla, na którym zawsze można polegać, jak do tej pory. Tak było do tamtego ponurego zimnego dnia, kiedy z córką na ręku weszła do lśniącego bielą i czystością gabinetu na pierwszym piętrze eleganckiej kamienicy. Stojąc w drzwiach, jeszcze się lekko uśmiechała, patrząc ciepło na dziecko. Lekarka dokładnie zbadała Kamilkę, odłożyła na biurko stetoskop i spojrzała na matkę. Wówczas pokój stracił swą przeraźliwą biel, zszarzał, skurczył się do tego stopnia, że Krystyna czuła napór ciężkiego gorącego powietrza. Potem z trudem usiłowała zrozumieć pojedyncze słowa pani doktor, wciskające się do jej uszu na siłę, chociaż nie chciała tego słuchać, bo traciła wtedy ostatnią szansę, żeby siebie pocieszyć. Jakieś nie całkiem jasne wyrazy, terminy, które brzęczały w głowie natrętnie jak mucha. Kobieta pojęła jednak ich sens, odczytała go z oczu lekarki, pełnych zakłopotania gestów i miny, smutnej i życzliwej. Wyszła z przylepionym do twarzy płaczliwym uśmiechem. Zapamiętała tylko oczy pani doktor i drzwi odcinające się lekkim brązem na tle białych ścian. Wspomnienie tych ciężkich drzwi towarzyszyło jej potem zawsze, kiedy pomyślała o wizycie.
Nie mogła zrozumieć, dlaczego akurat one tak się wryły w jej pamięć; cholernie ciężkie masywne drzwi, obite ciemnym drewnem.

Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.