Upiory spacerują nad Wartą
Data wydania: 2007
Data premiery: 10 lipca 2007
ISBN: 978-83-6038-323-0
Format: 145x205
Oprawa: Miękka
Liczba stron: 285
Kategoria: Kryminał, sensacja, thriller
25.90 zł 18.13 zł
Ten kryminał warto przeczytać! Pewnego czerwcowego poranka 1985 roku wędkarze znajdują na brzegu Warty nagie ciało kobiety. Rozpoczyna się trudne i żmudne śledztwo prowadzące krok po kroku do zaskakującego rozwiązania. Upiory spacerują nad Wartą to barwna panorama poznańskiego Starego Miasta lat 80-tych, z jego lokalami i półświatkiem, językiem i zwyczajami, tajemnicami i nielegalnymi interesami. To także znakomity i wierny obraz ówczesnej milicji, która tropiąc mordercę ma do dyspozycji jedynie maszynę do pisania, radiotelefon i zdezelowaną nyskę, a nad sobą – nieustającą kontrolę partyjnych aparatczyków. Dowcipnie i ciepło napisana powieść Ryszarda Ćwirleja ukazuje świat, o którym już zapomnieliśmy – świat stanu wojennego i zomowców na ulicach, pustych półek i marzeń o innym życiu, radości z “wystanej” w kolejce pralki lub otrzymanego w nagrodę talonu na poloneza…
Poznań,
Poniedziałek, 3 czerwca godz. 4.30
Zygmunt Olczak zapalił pierwszego dziś papierosa. Z przyjemnością zaciągnął się mocnym dymem z samodzielnie zrobionego skręta. Spojrzał na unoszący się przed nim szary kłąb, który rozpływał się powoli w wilgotnym, bezwietrznym powietrzu. Z zadowoleniem pomyślał o kupionej wczoraj na Łazarzu pełnej paczce aromatycznego zagranicznego tytoniu, którą właśnie włożył do kieszeni swojej wędkarskiej kamizelki. Przypomniał mu się smak popularnych, palonych jeszcze niedawno, zanim przeszedł na skręty, i splunął na samą myśl o krajowym wyrobie, zatruwającym mu płuca ponad czterdzieści lat. Sąsiad, ten Nowak z dziewiątego piętra, powiedział mu, że tytoń i bibułki to może nie taniej, ale zdrowiej, a poza tym więcej palenia wychodzi.
Zyga bardzo lubił tę wczesną porę, budzącego się dnia. Zapach dymu tytoniowego i zapach wody. Ta mieszanka była jak magnes, ciągnący go nad Wartę. Spojrzał na leniwie przesuwający się ciemny nurt rzeki, która za chwilę rozbłyśnie milionami drobnych refleksów odbijających się wśród pierwszych promieni wschodzącego słońca.
Po drugiej stronie rzeki, powoli ze snu budziło się monstrualne blokowisko Spółdzielni Mieszkaniowej „Osiedle Młodych”. Po wodzie niosły się pierwsze kaszlnięcia odpalanych pod blokami samochodów, małych fiatów, trabantów i syren. Przez most Marchlewskiego z głośnym stukotem przejechał pierwszy tego dnia, jeszcze pusty, zielony tramwaj nr 14. Zza majaczących w oddali brył akademików politechniki przy ulicy św. Rocha powoli wychylała się słoneczna poświata.
Nic, trzeba się brać do roboty, pomyślał Olczak i nie wyjmując papierosa z ust, ściągnął z pleców pokrowiec z wędkami. Kilkadziesiąt metrów dalej, bliżej mostu, podobny rytuał odprawiał inny wędkarz. Olczak znał go od lat, choć nie wiedział nawet jak się nazywa. Od ponad roku, czyli od czasu, gdy dali mu wreszcie w Ceglorzu kopa i wysłali na emeryturę, spotykali się w tym samym miejscu kilka razy w tygodniu. Skinął mu więc głową, a tamten odpowiedział, przykładając palec do daszka czapki. Żaden nie odezwał się ani słowem. Wiadomo, nie ma, co zbytecznie kłapać dziobem i straszyć ryby.
Rozłożenie uszykowanej w domu wędki zajęło mu kilkadziesiąt sekund. Sięgnął do plastikowego pudełka i wydobył z niego kilka białych robaków. Sprawnie nadział je na haczyk i podszedł do skraju betonowego nabrzeża. W tym momencie rzeka zamigotała. Ostry blask wschodzącego słońca prześlizgnął się po wodzie i oświetlił sterty kamieni u podnóża cementowej stromizny. Jak dalej będą takie upały, myślał Zyga, schodząc ostrożnie ku rzece, to niedługo wody w Warcie zabraknie. Chyba z pół metra już opadła, zauważył, oceniając szerokość piaszczystej łachy, która wynurzała się z toni, wyraźnie zwiększonej od wczorajszego poranka.
Stanął pewnie na szerokiej krawędzi betonowego brzegu i przymierzył się do pierwszego rzutu. Nagle jego uwagę przykuło coś dziwnego, co w wyraźny sposób odcinało się swoją barwą od reszty przybrzeżnych kamieni. Coś, jakby większy kamień, było wyraźnie jaśniejsze i znacznie gładsze. Zyga położył wędkę na pochyłym nabrzeżu, uważając, by nie splątać żyłki. Zaczął iść w tamtym kierunku. Przeszedł zaledwie parę kroków i znów przystanął. Mimo lekkiego porannego chłodu nagle zrobiło mu się gorąco. Z niedowierzaniem przyglądał się swojemu odkryciu. Umysł jeszcze próbował walczyć z tym, co podpowiadała mu rzadko zawodząca go intuicja. Zakręciło mu się w głowie i musiał usiąść, nie spuszczając jednak ani na sekundę oczu ze znaleziska. Słoneczne refleksy odbijające się w wodzie, łagodnie ślizgały się po czyimś gołym bladym tyłku.
– Tej! – krzyknął Olczak do wędkarza sąsiada – cho no tu, dalej. Machając ręką przywoływał tamtego, a sam zaczął przysuwać się ku miejscu, w którym bieliły się pośladki. Nim nadbiegł znajomy wędkarz, Zyga zauważył już podkurczone, nienaturalnie wykrzywione nogi. Po chwili obaj mężczyźni nachylali się nad nagim kobiecym ciałem. Ustawiając się z dwóch stron, jednocześnie chwycili za ręce, leżące na kamieniach, by jak najszybciej wyciągnąć z wody skrytą w toni głowę. Szarpnęli jednocześnie do góry i naga postać usiadła. Ale głowa nie wynurzyła się z wody. Głowy nie było.
Obaj, jak oparzeni, puścili ręce kobiety, i gołe barki wraz z pozostałością szyi zniknęły w wodzie.
-Kurwa – wyszeptał pobladły Zyga, Odszedł jakieś dwa metry na bok, pochylił się nad kamieniami i wyrzygał niedawno zjedzone dwie sznytki z salcesonem popite bawarką. Obrócił się na prawo, upewnił się, że tyłek naprawdę jest tam gdzie jest i znów dostał torsji. Po chwili uniósł nieco głowę. Na kamieniu, ledwie metr od niego siedziała biała rybitwa, która z obojętnością stałego klienta baru mlecznego, przyglądała się nieapetycznym rzygowinom.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.