Urodzony żołnierz.
Czasy i życie Larry’ego Thorne’a
Przekład: Jan S. Zaus
Tytuł oryginału: Born a Soldier. The Times and Life of Larry Thorne
Data wydania: 2014
Data premiery: 14 lipca 2014
ISBN: 978-83-7674-285-4
Format: 145x205
Oprawa: Twarda z obwolutą
Liczba stron: 436
Kategoria:
44.90 zł 31.43 zł
„Urodzony żołnierz” to unikalna wyprawa poprzez dwa konflikty zbrojne XX wieku. Jej przewodnikiem jest Larry Thorne – niezwykły żołnierz wielu armii i wielu bitew.
Nim trafił do USA i znalazł się w szeregach oddziałów walczących w Wietnamie, Larry Thorne przebył długą drogę. Urodzony jako Lauri Törni, walczył w wojsku fińskim z Sowietami podczas wojny zimowej (1939-1940), a następnie przeszkolony przez Waffen SS, w wojnie kontynuacyjnej (1941-1944).
Po II wojnie światowej, ścigany pod groźbą śmierci, stał się uchodźcą, więźniem politycznym, nielegalnym emigrantem. Zimna Wojna sprawiła, że znalazł nowy dom w USA i stał się jednym z pierwszych członków elitarnych amerykańskich oddziałów specjalnych. Wraz z nimi trafił do Wietnamu.
Opowieść J. Michaela Cleverleya znakomicie oddaje specyfikę czasów, w jakich przyszło żyć jej bohaterom. Stanowi barwną, zaskakują podróż przez życie człowieka, który stał się legendą słynnych „zielonych beretów”.
1.
Wchodzę do gabinetu siostry, dyskretnie zamykam za sobą drzwi. Na szyi mam z trudem wywalczony tymczasowy identyfikator gościa. Ubrana jestem w swój najlepszy strój wyjściowy: czarna marynarka i czarne spodnie, ale wszystko, co mam na sobie, pachnie tanizną na kilometr. Nie oszukam pań sekretarek. Toż nawet recepcjonistka wygląda lepiej niż ja.
Anka siedzi przy biurku, przegląda papiery. Ma na sobie świetnie skrojoną garsonkę i eleganckie pantofelki, a jej włosy są dokładnie upięte. Szkolenie z zasad dress code zaliczone na pięć.
Kiedy mnie widzi, na jej twarzy pojawia się wyraz zaskoczenia.
− Oj, Ewa, to ty… Jestem zajęta. Masz do mnie konkretną sprawę?
Poprawiam nerwowo klapy marynarki.
− Ach, już wiem − kontynuuje. − Znów jesteś bez pracy i znów przychodzisz prosić mnie, żebym ci coś załatwiła.
Przykro tego słuchać. Policzki mi czerwienieją z zażenowania.
− Wiesz, że nie mogę – mówi dalej. – Nie masz kwalifikacji. Co najwyżej dam ci znać, że gdzieś potrzeba sekretarki bez doświadczenia. Ale musiałabyś potraktować to poważnie.
Zaraz spłonę ze wstydu.
− Chciałabym umówić się po twojej pracy. Chcę porozmawiać – dukam.
− Coś się stało? Ewa, jeśli potrzebujesz pieniędzy albo innej pomocy, powiedz to teraz. Nie bawmy się w podchody. Znów ci w pracy nie zapłacili?
Milczę. Pochylona, patrzę na swoje buty. Nie powiem jej, co się stało. Jeszcze nie teraz. Najpierw przygotuję grunt. Zwalczę poczucie winy i pozbędę się wstydu.
Anka wzrusza ramionami. Przegląda kalendarz.
− Dobrze. Jak chcesz. O osiemnastej w restauracji japońskiej. Ja stawiam.
***
− Cieszę się, że wybrałaś restaurację japońską – zaczynam lekko, by rozluźnić atmosferę. – Lubię to żarcie, choć jem je tylko wtedy, gdy ktoś mi stawia.
Siostra reaguje uśmiechem. Gadki szmatki typu small talk nie są jej po drodze, ale o czymś musimy gadać na wstępie. Żartowanie z mojej sytuacji finansowej weszło mi już w krew.
− Wybieraj. – Podaje mi kartę. – Surimi czy nigiri?
Ani jedno, ani drugie słowo niewiele mi mówi.
Oczy prawie wyłażą mi z orbit, kiedy widzę ceny. Oto dlaczego nie bywam w barach sushi.
− Dżizas, Anka, ile to… − mamroczę pod nosem.
− Nie patrz na ceny. Stawiam.
Zatapiam nos w karcie i wybieram danie. Zaczynam żałować, że to nie ja zaproponowałam miejsce spotkania; a byłby to pewnie bar z kebabem albo inne mniej wybredne lokum.
− No dobra. Wezmę nigiri. Z łososiem – oznajmiam.
Ślinka mi leci na sam dźwięk słowa „łosoś”. Piękne, melodyjne słowo, czyż nie?
Siostra daje dyskretny sygnał kelnerowi, że możemy już złożyć zamówienie.
− Dzień dobry. Poproszę gunkan maki i chirashizushi. Dla tej pani podwójne nigiri z łososiem. Co pijesz? Pewnie sake?
− Nie. Wodę mineralną z cytryną.
Anka patrzy na mnie z niedowierzaniem.
− Na pewno?
− Tak.
Nie wydaje się przekonana. Mówię więc wprost:
− Dobrze słyszałaś. Alkohol już mnie nie rajcuje.
Marszczy brwi. Wiem, jakie pytanie chodzi jej teraz po głowie. Uśmiecham się szeroko i wyjaśniam:
− I nie, nie jestem w ciąży. Po prostu ostatnio wolę inne napoje.
− Aha – rzecze ona, jakby nadal mi nie wierzyła. − To jaki jest cel naszego spotkania?
Bawię się papierową serwetką, składam ją i rozkładam, by zająć czymś paluchy. Ach, ta moja siostra. Moja celowa… ucelniona… ucelowana siostra. Cel mam, i to nawet bardzo konkretny. Jednak jeszcze nie zdecydowałam, czy go jej wyjawię. Czy odważę się w końcu prosić ją o pieniądze. Nie wiem, czy zdołam pokonać wstyd.
Kelner przynosi napoje. Siostra popija wodę mineralną.
− Ewa, przejdź, proszę, do rzeczy. Zmęczona jestem, a jutro mam trudny dzień w pracy.
− Chciałam się z tobą spotkać – tłumaczę. − Tak po prostu. W końcu jesteśmy siostrami. Chciałam pogadać o wszystkim i o niczym…
− Raczej o niczym − podsumowuje Anka z ironią. – No to gadajmy.
Po czym zapada cisza.
Głupio mi, bo najpierw chciałam gadać, a teraz zaschło mi w gardle i milczę. Biorę łyk wody mineralnej.
− No dobrze, Ewa. Zatem ja zacznę – mówi do mnie z błyskiem w oku.
Pewnie jest wytrenowana oficjalnymi spotkaniami, w czasie których z konieczności przewodzi dyskusjom.
– Co u ciebie słychać? Kiedy to się ostatnio widziałyśmy?
Jej pytania wypadają trochę sztywno. Jak z rozmówek dla obcokrajowców, z cyklu „scenki rodzajowe w restauracji”.
− Na Gwiazdkę – przypominam.
Nie zamieniłam z nią wtedy ani słowa, poza kurtuazyjnym „dzień dobry” i „smacznego”. Mniejsza o to.
− Tak. Pamiętam. A co u ciebie? – dopytuje.
Popijam wodę i nagle zdaję sobie sprawę, że wcale nie mam ochoty się jej zwierzać. Nie wiadomo kiedy, wyrosła między nami niewidoczna bariera. Wyczuwam, że jest zniecierpliwiona tą sytuacją. W sumie nic dziwnego. Najpierw ją tu ściągam i gadam, że chcę rozmowy, a potem milczę. Teraz Anka ma prawo uważać, że marnuję jej cenny czas.
− Jak Michał? Awansował? – pyta.
− Tak.
− Jest już menadżerem?
− Tak.
− To dobrze.
− Też się cieszę.
− Planujecie ślub?
− Tak.
− To dobrze.
− Tak…
Na szczęście nie zapytała o ten bank, co to mi zaraz wejdzie na hipotekę.
Dalej trwamy w milczeniu. Mam ochotę wrzasnąć: „Anka, o czym my gadamy?! Co to, do cholery, jest? Co to za przedstawienie? Nie chcę w nim grać!”.
Sytuację ratuje kelner, który stawia przed nami jedzenie.
Napięcie na chwilę spada. Zaraz się nażremy, to może i języki nam się rozwiążą.
Trudno jest rozmawiać z kimś, z kim się do tej pory właściwie nie rozmawiało.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.