W cieniu Pałacu Zimowego
Data wydania: 2024
Data premiery: 19 listopada 2024
ISBN: 978-83-68135-75-6
Format: 130/200
Oprawa: Miękka
Liczba stron: 408
Kategoria: Literatura historyczna
49.90 zł 34.93 zł
Pełna nostalgii powieść autora Chłopca w pasiastej piżamie i Córki komendanta!
Jako młody chłopak Georgij trafia do carskiego pałacu w Petersburgu. Będąc w służbie u cara Mikołaja II jest świadkiem podstępnej gry Rasputina, ale też zakochuje się w księżniczce Anastazji.
Po tym, jak rewolucja zmusza go do ucieczki na Zachód, przez długi czas wiedzie tułaczy los emigranta. Ile go to nauczyło i kim jest tajemnicza Zoja, z którą spędził późniejsze lata?
W cieniu Pałacu Zimowego to poruszająca powieść, będąca portretem carskiej rodziny tuż przed dziejową katastrofą..
1981
Moi rodzice nie byli dobranym małżeństwem.
Lata minęły, odkąd ich ostatni raz widziałem, wiele lat, a mimo to codziennie pojawiają się w moich myślach, choćby na chwilę. Ten szept pamięci jest tak lekki, jak na mojej szyi oddech śpiącej obok Zoi. Delikatny jak jej wargi na moim policzku, kiedy całuje mnie o brzasku. Nawet nie wiem, kiedy umarli. Nie mam pojęcia, w jaki sposób odeszli z tego świata, tyle że na pewno ich już nie ma. Ale wciąż o nich myślę. Nadal.
Nie wiem czemu, wyobrażam sobie, że pierwszy umarł mój ojciec, Daniło Władziewicz. Gdy przyszedłem na świat, był tuż po trzydziestce i za mojej pamięci nigdy nie cieszył się dobrym zdrowiem. W jednym z najwcześniejszych wspomnień budzę się w naszej chałupie w Kaszynie i z całej siły przyciskam rączki do uszu, żeby nie słyszeć tego, co wynika ze zwykłej ludzkiej śmiertelności: uporczywego kaszlu ojca i spluwania flegmą w ogień. Teraz wiem, że musiał chorować na płuca. Może miał rozedmę, w tej chwili trudno powiedzieć. Nie było wówczas lekarzy, którzy by go zdiagnozowali. Ani lekarstw. On zaś nie należał do tych, co znoszą cierpienie w milczeniu i z godnością; jego choroba odbijała się na całej rodzinie.
Pamiętam, że miał w groteskowy sposób zdeformowane czoło, z wyraźnymi obrzękami z obu stron. Dlatego też skóra między nasadą włosów a nosem była silnie napięta, a brwi nienaturalnie podjeżdżały do góry, co nadawało jego twarzy taki wyraz, jakby był wiecznie z czegoś niezadowolony. Od mojej starszej siostry, Lizki, dowiedziałem się, że jego wygląd był skutkiem niefortunnego przebiegu porodu. Nieuważna akuszerka, obojętna na los dziecka obcej kobiety, chwyciła nie za ramiona, lecz za główkę i za mocno ścisnęła nieuformowane jeszcze kości czaszki. Matka nie zobaczyła wydanej na świat istoty o zniekształconej główce. Zmarła podczas porodu, zapłaciła własnym życiem za życie swego dziecka. W tamtych czasach nie było w tym nic nadzwyczajnego, ot, naturalna kolej rzeczy, mało kto się czymś takim przejmował. Dziś byłby to duży dramat, być może z finałem w sądzie. Dziadek wkrótce związał się z inną kobietą, oczywiście po to, żeby wychowywała jego dziecko.
Pamiętam dobrze, jak dzieci z naszej wioski nie bały się ojca. Gdy wracał do domu z pola albo wykłócał się z sąsiadem, wołały za nim, wymyślając przeróżne przezwiska – padało między innymi określenie Cerber, czyli trzygłowy pies pilnujący Hadesu. Wiejscy chłopcy naśmiewali się z jego głowy: zdejmowali czapki i przyciskali pięści z obu stron czoła. Złościł się wtedy i klął. Oni zaś nie lękali się ani jego gniewu, ani odwetu ze strony jego jedynego syna; bezczelnie obrzucali go przy mnie wyzwiskami, nie bali się mnie, bo byłem mały i wątły. Przedrzeźniali go, spluwając na ziemię, a kiedy ryczał na nich jak zranione zwierzę, rozpierzchali się bez śladu, znikając niczym ziarna rzucone w glebę. Dokuczali mu, bo budził wstręt i odrazę.
Ja natomiast żyłem w ciągłym strachu przed ojcem, który był zapalczywy w gniewie i skory do bicia.
Nie wiem czemu, bo nie mam do tego żadnych realnych podstaw, ale czasem wyobrażam sobie taką scenę: w zimny marcowy poranek niedługo po mojej ucieczce z pociągu stojącego w Pskowie ojciec wraca do domu i dopadają go bolszewicy, chcąc się na nim zemścić za mnie. Najpierw widzę siebie w śmiertelnym strachu gnającego przez tory w kierunku lasu, a potem jego, jak nieświadom zagrożenia idzie ociężale, kaszląc, krztusząc się i spluwając co chwila. Pyszałkowato wyobrażam sobie, że moja ucieczka była dla rodziny wielkim wstydem, a dla wioski – hańbą wymagającą zadośćuczynienia. Widzę paru młodych ludzi – zawsze jest ich czterech – silnych, brzydkich i brutalnych, uzbrojonych w pałki, którzy ciągną go w ustronne miejsce i bez świadków bezkarnie mordują. On nie błaga o litość, to nie w jego stylu; tylko na kamieniach, tam, gdzie upadł, rozrasta się plama krwi. Dłoń porusza się wolno, drży, palce się kurczą i rozkurczają. A potem nieruchomieją.
Co do matki, Julii Władimirowny, wyobrażam sobie, że Bóg powołał ją do siebie kilka lat po ojcu, prosto z jej własnego łóżka, steraną życiem i ciężką pracą. Myślę zawsze, że umierała w otoczeniu zapłakanych córek, moich sióstr, i że bardzo trudno musiało jej być po śmierci ojca. Niewyobrażalnie trudno. Wprawdzie nigdy nie okazywała mi ciepła i choćbym nie wiem, co zrobił, wiecznie była ze mnie niezadowolona, jednak matka jest święta. Oczyma duszy widzę, jak moja najstarsza siostra Asja przygotowuje ją na spotkanie ze Stwórcą i wsuwa w jej modlitewnie złożone dłonie mój portrecik, całun zakrywa ciało aż po wychudłą szyję; twarz jest blada, usta sine. Asja kochała mnie, ale też zazdrościła, że udało mi się wyrwać z wioski; dobrze to pamiętam. Raz mnie odszukała, a ja świadomie wystawiłem ją do wiatru. Wstyd mi, gdy teraz o tym myślę.
Oczywiście wcale nie musiało tak być. Życie rodziców i sióstr mogło się zakończyć całkiem inaczej: szczęśliwie lub tragicznie, razem albo w rozłące, spokojnie bądź gwałtownie. Tego nigdy się nie dowiem. Nie było jak tam wracać, nie miałem nawet możliwości napisania do Asji, Lizki i najmłodszej Talii, która pewnie nie pamiętała już starszego brata, Georgija, bohatera, a zarazem czarnej owcy. Mój przyjazd naraziłby na niebezpieczeństwo ich, mnie, a także Zoję.
Choć tyle lat minęło, ciągle myślę o moich bliskich. Pewne okresy mego życia nie dałyby się dokładnie odtworzyć we wspomnieniach; długie lata dzielone między pracę a rodzinę, codzienne trudy i zmagania, zdrady, straty i rozczarowania zlewają się i blakną, natomiast niektóre wydarzenia z wczesnych lat tak mocno tkwią w pamięci, że wciąż powracają niczym echo. Snują się w starzejącym się umyśle niczym cienie w ciemnych korytarzach; nie chcą odejść w niepamięć, odżywają na nowo i nabierają nowych znaczeń. Nawet jeśli niebawem nikt o mnie nie będzie pamiętał.
Od ponad sześćdziesięciu lat nie widziałem nikogo z moich bliskich. Zważywszy, że dożyłem osiemdziesięciu dwóch lat, byliśmy razem krótko. Nie wywiązałem się należycie z moich wobec nich powinności, ale nieumyślnie, gdyż długi czas żyłem w przeświadczeniu, że losu nie da się odmienić, tak jak nie można zmienić koloru oczu. Kolejne wydarzenia prowadziły mnie jakby z góry wytyczonym szlakiem, a ja, jak to w życiu bywa, pokornie za nimi podążałem.
Gdy wreszcie przejrzałem na oczy i oprzytomniałem, okazało się, że jestem stary, a ich już nie ma.
Czasem zadaję sobie pytanie, czy ich ciała zatrzymały się w jakimś stadium rozkładu, czy też całkiem rozpadły się w proch. Nie wiem, czy proces gnicia trwa kilka pokoleń, czy może postępuje szybciej. Czy wszystko zależy od wieku nieboszczyka lub warunków pochówku, albo czy na tempo rozkładu ma wpływ gatunek drewna, z którego zrobiono trumnę, skład chemiczny ziemi i klimat. Dawniej, gdy podczas nocnej lektury nasunęło mi się jakieś pytanie, od razu zapisywałem je sobie, a potem w dzień szukałem na nie odpowiedzi, ale teraz całkowicie zmieniłem dawne obyczaje i na takie dociekania szkoda by mi było czasu. Od paru miesięcy nie byłem w bibliotece. Od chwili, gdy Zoja zachorowała. I pewnie nigdy już tam nie pójdę.
Większą część życia – to znaczy dorosłego życia – spędziłem w zacisznych salach biblioteki Muzeum Brytyjskiego. Podjąłem tam pracę na początku jesieni 1923 roku, wkrótce po naszym przyjeździe do Londynu; byliśmy wymarznięci, pełni obaw o przyszłość i o to, że zaraz nas wytropią. Miałem dwadzieścia cztery lata i nie znałem czegoś takiego, jak zwykła spokojna praca na stałej posadzie. Zaledwie pięć lat wcześniej pożegnałem się z moim dawnym życiem, w którym dominowały mundury, broń, bomby i zamachy; te dawne wspomnienia nadal we mnie tkwiły i wyciskały swoje piętno, choć teraz nastał czas miękkich, wygodnych ubrań, czytania książek, pracy papierkowej i umysłowej. Przyjemna odmiana.
Przed Londynem był Paryż, gdzie pogłębiłem wiedzę i zainteresowanie literaturą, zapoczątkowane w pałacowej bibliotece. Liczyłem na to, że Anglia da mi podobne możliwości. Jak zwykle miałem niesamowite szczęście, bo w „Timesie” pojawiło się interesujące ogłoszenie i jeszcze tego samego dnia zgłosiłem się do ewentualnego nowego pracodawcy, pana Arthura Trevorsa. Wpuszczono mnie od razu, więc zdjąwszy kapelusz, wkroczyłem do gabinetu.
Dobrze pamiętam tę datę. Dwunastego sierpnia. Poszedłem tam prosto z cerkwi Zaśnięcia Matki Bożej i Wszystkich Świętych, gdzie w rocznicę urodzin przyjaciela zapaliłem świeczkę, jak zawsze w tym dniu. „Póki będę żył” – obiecałem mu kiedyś. Było coś wymownie znaczącego w tym, że rozpoczynałem nowe życie w dniu o tej samej dacie, która stanowiła początek jego krótkiej ziemskiej drogi.
– Czy wie pan, panie Jachmieniew, od jak dawna istnieje Biblioteka Brytyjska? – zapytał Arthur Trevors, patrząc na mnie znad tkwiących na nasadzie nosa okularów do czytania. Wymowa mego nazwiska nie sprawiła mu kłopotu, czym mi zaimponował, jako że wielu Anglików poczytywało sobie wręcz za powód do dumy, iż nie są w stanie go poprawnie wypowiedzieć. – Od 1753 roku – odpowiedział natychmiast, nie dając mi sposobności odgadnięcia. – Wtedy sir Hans Sloane przekazał narodowi swój zbiór książek i przyrodniczych osobliwości i tak powstało nasze muzeum. Co pan na to?
W tym momencie samo się narzucało pochwalenie sir Hansa za filantropijne podejście i mądrą decyzję. Moja odpowiedź spotkała się z nader przychylnym przyjęciem.
– Ma pan całkowitą rację – przytaknął gorąco. – Był to wielki człowiek. Grywał z moim pradziadkiem w brydża. Oczywiście największą naszą bolączką jest brak miejsca. Widzi pan, mamy go coraz mniej. Problem polega na tym, że wydaje się zbyt wiele książek. Większość autorów to półgłówki, ateiści i sodomici, ale… Boże widzisz to i nie grzmisz… musimy tu zbierać wszystkie publikacje. Nie ma pan powiązań z takimi środowiskami, panie Jachmieniew?
Szybko zaprzeczyłem.
– Nie, proszę pana.
– Cieszę się. Bardzo liczymy na przeniesienie biblioteki do własnego budynku. Niezwykle by nam to pomogło. Ale widzi pan, wszystko zależy od parlamentu. Oni rządzą naszymi funduszami. A sam pan wie, jacy to ludzie. Zdemoralizowani. Jeden Baldwin to porządny człowiek*, ale reszta… – Pokiwał głową i zrobił minę, jakby go coś mocno zabolało.
Zapadła cisza, nie miałem zupełnie pomysłu, jakby się tu najlepiej zarekomendować, więc znów wyraziłem swój podziw dla muzeum – w którym notabene spędziłem zaledwie pół godziny tuż przed tą rozmową – i zgromadzonych w jego murach wspaniałych zbiorów, prawdziwych skarbów.
– Pracował pan już w muzeum, panie Jachmieniew? – spytał Trevors z nadzieją, a ja zaprzeczyłem ruchem głowy. Zdziwił się i zdjął okulary. – Pomyślałem, że może był pan pracownikiem Ermitażu. W Petersburgu.
Nie musiał dodawać, gdzie znajduje się Ermitaż. Aż nadto dobrze znałem to miejsce. Przez moment żałowałem, że nie skłamałem, gdyż mało było prawdopodobne, by zwrócił się tam o referencje. Gdyby zechciał mnie sprawdzić, trwałoby to latami, o ile w ogóle by się udało.
– Nie pracowałem tam, proszę pana – odparłem. – Ale doskonale znam Ermitaż. Spędziłem tam wiele godzin. Szczególnie ciekawiły mnie zbiory bizantyjskie. A także numizmaty.
Chwilę się zastanawiał, bębniąc palcami o biurko, uznał jednak, że podoba mu się moja odpowiedź. Odchylił się nieco do tyłu i począł uważnie mi się przyglądać, lekko posapując przy tym przez nos.
– Proszę mi powiedzieć, panie Jachmieniew… – Rozciągał słowa, jakby ich wymawianie sprawiało mu ból. – Od dawna jest pan w Anglii?
– Nie – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. – Od kilku tygodni.
– Przyjechał pan prosto z Rosji?
– Nie, proszę pana. Przez kilka lat mieszkaliśmy z żoną we Francji…
– Więc jest pan żonaty? – spytał, wyraźnie z tego zadowolony.
– Tak, proszę pana.
– A jak żonie na imię?
– Zoja. To oczywiście rosyjskie imię. Znaczy „życie”.
– Naprawdę? – mruknął i spojrzał na mnie, jakbym pozwolił sobie na impertynencję. – To miło. A z czego pan żył we Francji?
– Pracowałem w paryskiej księgarni. Niezbyt dużej, ale mającej stałą, wierną klientelę. Było nawet sporo roboty.
– Lubił pan tę pracę?
– Bardzo.
– Dlaczego?
– Głównie ze względu na atmosferę – odparłem. – Zajęć było sporo, ale bardzo mi odpowiadało, że jest tak spokojnie.
– To zupełnie tak jak u nas. – Niemal się ucieszył. – Miło, spokojnie i mnóstwo pracy. A czy przedtem dużo jeździł pan po Europie?
– Nie, proszę pana. Przedtem była tylko Rosja.
– Uciekł pan przed rewolucją?
– Wyjechaliśmy w 1918. Rok po wybuchu rewolucji.
– Rozumiem, że nie był pan zwolennikiem nowego reżimu?
– Nie, proszę pana.
– To dobrze. – Wydął usta, jakby sama myśl o popieraniu rewolucji budziła w nim niesmak. – Przeklęci bolszewicy. Car był kuzynem króla Jerzego, wiedział pan o tym?
– Tak, proszę pana, miałem tę świadomość.
– A carowa była wnuczką królowej Wiktorii.
– Caryca – poprawiłem delikatnie.
– A tak? – zdziwił się i wrócił do poprzedniego wątku. – Jakby mnie kto pytał, to mają oni tupet. Trzeba z nimi zrobić porządek, inaczej jak robactwo rozpełzną się po Europie. Oczywiście wie pan o tym, że ten ich cały Lenin przesiadywał tu, w naszej bibliotece?
– Nie wiedziałem. – Szczerze się zdziwiłem.
– Słowo daję – zapewnił pośpiesznie, widząc moje niedowierzanie. – W 1901 albo w 1902. Jeszcze zanim tu nastałem. Mój poprzednik mi o nim opowiadał. Podobno przychodził codziennie koło dziewiątej rano, w porze lunchu zjawiała się ta jego żona i razem szli produkować rewolucyjne szmatławce. Trzeba go było pilnować, bo próbował przemycać do sali kawę w butelce. Niewiele brakowało, a dostałby zakaz wstępu z tego powodu. Już samo to niezbyt dobrze o nim świadczy. Pan nie jest bolszewikiem, prawda, panie Jachmieniew? – Zadawszy to pytanie, pochylił się w moją stronę i przyjrzał mi się bacznie.
– Nie, proszę pana. – Odwróciłem głowę, nie mogąc znieść jego świdrującego wzroku. Wtedy dopiero zauważyłem wspaniałą marmurową posadzkę, która wzbudziła mój zachwyt. A myślałem, że wszelkie przepychy zostawiłem za sobą, w przeszłości. – Zdecydowanie n i e jestem bolszewikiem.
– A kim pan jest? Trockistą? Zwolennikiem Lenina? Stronnikiem cara?
– Nic z tych rzeczy, proszę pana – odparłem stanowczo i spojrzałem mu prosto w oczy. – Jestem zwykłym człowiekiem, który niedawno przybył do pańskiego kraju i pragnie znaleźć uczciwą pracę. Nie mam żadnych politycznych powiązań i takowych nie szukam. Zależy mi jedynie na w miarę spokojnej egzystencji i możliwości zapewnienia bytu rodzinie.
Rozważał chwilę moje słowa, a mnie ogarnęły wątpliwości, czy nie jestem za bardzo ugrzeczniony. Odpowiedź taką przygotowałem sobie wcześniej, idąc tutaj. Zależało mi na tej posadzie i pomyślałem, że takie podejście powinno się spodobać przyszłemu pryncypałowi. Cóż, trudno, jeśli wypadłem zbyt spolegliwie. Potrzebowałem pracy.
– Dobrze, panie Jachmieniew – pokiwał w końcu głową. – Chyba dam panu szansę. Na początek okres próbny, powiedzmy sześć tygodni. A jeśli przypadniemy sobie do gustu, porozmawiamy sobie znowu i zobaczymy, czy nie da się zatrudnić pana na stałe. Co pan na to?
– Jestem bardzo wdzięczny, proszę pana. – Uśmiechnąłem się i z wdzięczności oraz ze zwykłej życzliwości wyciągnąłem do niego rękę. Zrobił taką minę, jakbym pozwolił sobie na niezbyt stosowną śmiałość, po czym skierował mnie do biura, gdzie podałem swoje dane i przedstawiono mi zakres obowiązków.
W bibliotece Muzeum Brytyjskiego przepracowałem całe życie, a po przejściu na emeryturę, przychodziłem tu prawie codziennie. Przesiadywałem przy tych samych stolikach, do których kiedyś dostarczałem książki; czytałem, studiowałem, uczyłem się nowych rzeczy. Nigdzie na świecie nie czułem się bezpieczniej niż w tych murach. Całe życie obawiałem się chwili, w której mnie odnajdą, odnajdą nas oboje, ale chyba jednak miało nam to zostać oszczędzone. Teraz już tylko Bóg mógł nas rozdzielić.
Prawda, że nigdy nie byłem, jakby to powiedzieć, typem nowoczesnego człowieka. Moje życie z Zoją, nasze wieloletnie małżeństwo, należało do tych tradycyjnych. Oboje pracowaliśmy i wracaliśmy do domu wieczorem niemal o tej samej porze, ale to ona gotowała, prała i sprzątała. Idea, że mógłbym jej pomóc, nawet nie była brana pod uwagę. Ona stała przy kuchni, ja w tym czasie czytałem przy kominku. Lubiłem długie powieści, głównie historyczną epikę, a literaturę współczesną uważałem za stratę czasu. Próbowałem czytać D.H. Lawrence’a, kiedy był na indeksie i wymagało to pewnej odwagi, ale stale potykałem się na subtelnościach dialektu z północy Anglii, w dziwnych dla cudzoziemca wyrażeniach wkładanych w usta Waltera Morela i Mellorsa*. Już bardziej przemawiał do mnie Forster. Polubiłem uczciwe, pełne dobrych intencji siostry Schlegel, dumnego i niezależnego pana Emmersona, szaloną Lilę Herriton**. Czasem lektura poruszała mnie do tego stopnia, że na głos odczytywałem szczególnie ciekawy fragment, a Zoja odrywała się wówczas od pieczeni czy wieprzowych sznycli i przyłożywszy rękę do czoła, mówiła: „Co takiego, Georgij? O czym ty mówisz?”, jakby była zaskoczona moją obecnością w tym samym pokoju. Przykro mi, że nie angażowałem się bardziej w sprawy domowe, ale w tamtych czasach tak właśnie wyglądało życie rodzinne. Bardzo tego żałuję.
Nie zawsze byłem taki staroświecki. W ciągu ponad sześćdziesięciu lat spędzonych razem zdarzały się momenty, krótkie wprawdzie, kiedy bardzo mi przeszkadzało, że budując wspólne życie, nie umieliśmy się uwolnić od cieni przeszłości i dawnych nawyków. Zwłaszcza Zoja – być może ze względu na swoje dzieciństwo i otrzymane wychowanie – koniecznie chciała stworzyć taki sam dom, jak domy naszych sąsiadów i przyjaciół.
Pragnęła spokoju.
Chciała się wtopić w otoczenie.