W górę rzeki
Data wydania: 2015
Data premiery: 17 lutego 2015
ISBN: 978-83-7674-430-8
Format: 130x200
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 352
Kategoria:
34.90 zł 24.43 zł
Wydawało się, że najlepsze lata mają już dawno za sobą… Ale czy na pewno?
Choć minęło już sześć lat od śmierci jej męża, Lena wciąż żyje przeszłością. Tak długo pielęgnowała ukochanego, jako żona i lekarka, że nie potrafi już wyrwać się z ponurego otępienia, które sprowadza na ludzi choroba i nieodwołalna strata. Ciężka praca, stawianie granic oraz przenikliwe i ironiczne, choć niepozbawione specyficznego humoru podejście do ludzi trzymają ją w budowanej przez lata skorupie. Swoje uczucia przelewa na córkę, zamieniając rodzicielską miłość w prawo własności. Relacja między kobietami jest skomplikowana – obie pragną dla siebie nawzajem jak najlepiej, jednak nie potrafią się porozumieć. Może wakacyjny wyjazd Leny do Paryża, tym razem bez córki, ale z nowymi, wyjątkowymi towarzyszami, będzie dobrą okazją, aby jednocześnie odbyć podróż w głąb siebie i uporać się z demonami przeszłości…
Na pogrzebie Marka nie płakałam. Nie płakałam podczas jego choroby ani wcześniej, gdy jeszcze nierówno oddychał pod lekką kołdrą, ale było wiadomo, że nie zrobimy wspólnie żadnej z tych rzeczy, które, starannie zaplanowane, odkładaliśmy na bliżej nieokreślone potem. Jakby marzenia niczym nie różniły się od pięknie wyprasowanych koszul trzymanych w szafie na szczególną okazję, żeby nie powiedzieć „na ostatnią godzinę”. Albo jakby stanowiły zapobiegliwy zapas mydła lawendowego. Lub jakąś bezcenną kolekcję znaczków, którą trzeba schować przed wścibskimi dziećmi sąsiadów.
Schowałam więc te niby-koszule, niby-mydła i niby-znaczki. Wyrzuciłam je poza siebie, starannie usunęłam z mieszkania, aby Marek przypadkiem nie zauważył ich podczas samotnych długich dni umierania. Pozostaliśmy bez marzeń, a w domu zrobiło się bardziej przestronnie. Łucja, nasza córka, skarżyła się nawet, że jest zbyt pusto, i często przynosiła kwiaty – do czasu, gdy się okazało, że kradła je z pobliskiego skwerku. Zapłaciłam za te kwiaty. Musiałam pójść do szkoły i wyjaśnić, że nie jest złodziejką. Potem obie siedziałyśmy na krzesłach u szkolnego pedagoga i z tępymi minami słuchałyśmy wykładu o przyczynach agresji i wandalizmu. Marek w tym czasie umierał, więc sprawa kwiatów, a właściwie ich braku, nie była dla niego tak ważna jak umieranie. Nie lubił, gdy przyłapywałam go na tym ostatecznym odchodzeniu. Ilekroć stawałam w drzwiach, zaczynał udawać, że żyje. Próbował poruszać zdrętwiałymi nogami, zacierał kostyczne ręce i wykrzywiał twarz w grymasie uśmiechu. Jego blade usta składały się na radosny okrzyk „Ho, ho, ho! Kogóż to widzimy?”. A potem nieruchomiał pod białą kołdrą. Jak wysuszona ćma.
„Wyprowadźcie się stąd” – mówił, gdy zostawaliśmy we dwoje. Odgrodzeni od Łucji cienką dyktą ściany, która cierpliwie uczyła nas szeptu. Pokój przeznaczony na Markowe umieranie zaczynał wolno przenikać mdły zapach moczu. Towarzyszyła mu zupełnie obca woń jego bezradnego ciała. A może była to woń łóżka lub spod łóżka, ze stolika pełnego rozrzuconych lekarstw? Może wydobywała się ze sterty świeżo wypranych prześcieradeł? Trudno było ustalić, skąd wziął się ten zapach marnienia i znikania. Marek topniał. Tak jakby zamieniał się w feerię obcych zapachów. Jakby miał za chwilę wypaść oknem w postaci wielkiej rozczapierzonej chmury kadzidlanego dymu.
Jednak nie rozpłynął się całkiem, nie stał się przejrzystą, bolesną mgłą. Zostało go trochę do pochowania. Do umieszczenia w grobie. Do pomnika z napisem, że owszem, był i żył. Jako czyjś syn, czyjś mąż i ojciec.
– Wyprowadźmy się stąd – powiedziała Łucja dzień po pogrzebie. Stała w czarnym sweterku i ciemnej spódniczce przy oknie, z czerwonym nosem przyklejonym do szyby. Nie znosiła czynszowej odrapanej kamienicy, wspartej ścianami bliźniaczo brzydkich domów. „To trójkąt śmierci” – mówiła, patrząc z trzeciego piętra na krzyżujące się między oknami sznury z bielizną. Jakby to te sznury były skomplikowanymi łańcuchami DNA jej ojca. Jakby to one przywiązały nas na zawsze do pokoju, w którym wciąż czuło się odór śmierci i pustki.
Podążałam za jej wzrokiem. Trafiałam na chowające się w oknach głowy obojętnych mi kobiet, na małe figurki skaczących po betonie dzieci miłej pani Biller, które miały krzywicę, chroniczny katar i wszy. Leczyłam je wiecznie, a one wiecznie chorowały. Odnosiłam wrażenie, że sprawdzają moją cierpliwość naciągniętą niczym cięciwa łuku. Do ostateczności. W dodatku były niedożywione. Zatrzymałam wzrok na oknie z figlarną firanką. To za nią trwało wieczne święto miłości niefrasobliwie fundowanej podejrzanym typom przez pannę Henrykę. Była znana w pobliskiej wypożyczalni kaset wideo ze swego sentymentu do filmów miłosnych i erotycznych. Przy miłosnych płakała, a przy pornusach pracowała. Często można było podziwiać napisy końcowe szaleństw z ubiegłej nocy w postaci dwóch par czerwonych majtek schnących na zmurszałym parapecie.
– Zostańmy tu, Łucjo – poprosiłam. Uświadomiłam sobie, że przedtem nigdy nie mówiłam do niej takim tonem. Dziwnie błagalnym, płaczliwym. Jakbym się bała rozstać z tymi cudzymi majtkami, z tym niewidocznym dla oka wirusem nędzy wygrzewającym się niczym bezdomna kotka w trójkącie więziennego podwórka. Zapragnęłam zostać tu. Powracać myślą do chwil, kiedy Marka kroki szybkim, sportowym tempem przemierzały umarłe metry kamiennego świata i pięły się po krzywych schodach do naszego mieszkania. Jedynego miejsca w tym piekle, któremu nadaliśmy sens naszą obecnością. Nie znalazłam potrzebnych słów, aby Łucji to wytłumaczyć.
Patrzyła na mnie ze zdumieniem.
– Dla ciebie śmierć jest czymś tak zwyczajnym jak… jak życie – wyrzuciła. – Przylgnęła do twojego białego fartucha, do włosów i myślenia. Do całej ciebie. A ja nie chcę… Nie mogę…
– Możesz – odpowiedziałam spokojnie.
Trzasnęła drzwiami i sfrunęła z trzeciego piętra. Widziałam, jak w pośpiechu omijała dzieci pani Biller, jak susem przemierzała prowizoryczną piaskownicę i o mały włos nie wpadła na jedyny rachityczny modrzew, niewiele od niej wyższy. A potem nagle znikła za zwalistym murkiem, rozpłynęła się w popołudniowym mieście. Bezszelestnie. Bezwonnie, pewnie niezrozumiale dla samej siebie. Byłam pewna, że poszła nad rzekę. Bo gdzie mogłaby pójść ze swoim nabrzmiałym bagażem łez? W tej mętnej podmiejskiej wodzie miała szansę odnaleźć rozmyte uśmiechy. Swoje, moje i ojca. Nasze słowa. Teraz toczące się cicho po zielonych kamieniach obrośniętych szlamem i brudnymi mchami. Nasze zapatrzenia. Teraz już nieważne. Umykające wąskim strumieniem obojętnej fali na jakiś drugi brzeg leżący nieopodal drugiej strony życia. Jeżeli, oczywiście, jest druga strona życia. Gdyby była, właśnie nad tą zapuszczoną i śmierdzącą chemikaliami rzeką, stałby tam Marek, przepełniony gestami, których nie zdążył wykonać. Pełen pokory, spokoju i dobrych uczynków. Jestem przekonana, że znalazłaby go tam i, być może, nie chciałaby wrócić na nasze zaniedbane podwórko. Bez niego. Bo tylko ojciec potrafił tak jej tłumaczyć świat, że godziła się nawet na jego tandetę i brzydotę. „To ty sprawisz, że świat będzie lepszy” – obiecywał jej zawsze, a ona wierzyła.
Usiadłam na pustym łóżku Marka i czekałam na Łucję. Nie pamiętam, ile to trwało, ale nie było we mnie miejsca na niepokój. Siedziałam i uczyłam się być ojcem i matką jednocześnie. Niepotrzebnie. Tak naprawdę niczego nie zdołałam pojąć i zrozumieć. Ten fakt przez następne lata przykrywałam stanowczością i nadmierną pewnością siebie. Kobiety, które zostają same, muszą być bardziej pewne siebie. I bardziej nieufne. Mamy to za darmo. Jak kolację w samotności i dużo miejsca na kanapie stojącej przed telewizorem.
Od tamtego czasu minęło sześć lat.
– Wyprowadzam się – powiedziała Łucja przy śniadaniu.
Zapomniałam o zmęczeniu po nocnym dyżurze.
– Dokąd?
– Do Maćka. Będę cię odwiedzać.
– A co ze mną? – zapytałam bezbarwnie.
Fronczakowa z góry klęła na swoją matkę, staruszkę cierpiącą na Alzheimera.
– Gdzieżeś ją, suko, schowała, pytam! Gdzie podziałaś moją torebkę?
– Też mnie możesz odwiedzać. – W głosie Łucji nie było drwiny. Brzmiał łagodnie. Jakby nim chciała uciszyć Fronczakową albo objąć subtelnym tembrem dobroci przerażoną staruszkę, która właśnie zaczynała boleśnie zawodzić.
– Nie będę cię odwiedzać. – Dobrze wyćwiczona obojętność zawsze dawała mi przewagę w rozmowach z córką. Nie tym razem.
Wzruszyła ramionami i wstała od stołu. Więc to o jej spakowany plecak potknęłam się w przedpokoju, gdy moje zmęczone stopy rozglądały się za lekkimi klapkami. A dwa obce, wielkie kartony, które pojawiły się już wczoraj pod wieszakiem, to książki. Spakowała, widać, całe swoje życie. Poza mną. Rozejrzałam się po kuchni. Wszystko było na swoim miejscu, wyłączając kubek Łucji z napisem „Siema”. Lubiłam „Siema”, ale nie znosiłam tego kubka.
– No, to cześć – ociągała się, jakby jeszcze o czymś zapomniała. Jakby chciała coś dodać. Jakąś brakującą część domina w naszej słownej grze. Zostałabym tu z podwójną przegraną i z ogromną ilością czasu na przemyślenie swojej klęski.
– Cześć – rzuciłam pośpiesznie, nie dając jej szansy.
– Nie masz prawa mi tu grzebać, stara wariatko. – Fronczakowej udało się przekrzyczeć zawodzenie matki. – Oddam cię do opieki jakiejś, jak mi Bóg miły! – wrzeszczała kłamliwie.
Łucja cicho zamknęła drzwi. Pamiętałam ten rodzaj ciszy. Taka sama panowała w kostnicy.
Wyjrzałam przez okno. Modrzew tak urósł w ubiegłym roku, tak wyciągał ku mnie koronę igieł, że poprzez nią trudno było cokolwiek dostrzec. Moje oczy spoczęły na najmniejszym dziecku pani Biller uwięzionym w inwalidzkim wózku oraz na kotnej kocicy wylegującej się na murze. Dziecko było wystawione na słońce, ale jakaś wewnętrzna przekora podszepnęła mi, że życie wystawiło je do wiatru. I to na zawsze. Obok tego muru szybko przebiegły nogi mojej córki. Poszły w swoją stronę, w swój własny niebezpieczny świat. I nic nie mogłam na to poradzić.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.