W stronę marzeń
Zofia Ledwosińska
Data wydania: 2016
Data premiery: 13 września 2016
ISBN: 978-83-7674-536-7
Format: 145x205
Oprawa: Miękka
Liczba stron: 544
Kategoria:
39.90 zł 27.93 zł
W stronę marzeń to trzymająca w napięciu, pełna brawurowych zwrotów akcji opowieść, w której miłość i sprawiedliwość walczą z bezwzględną pazernością, a stawką jest ludzkie życie.
Młoda Polka wyjeżdża z rodziną do USA. Na skutek tragicznych wydarzeń los obdarowuje ją wielką fortuną. Jednakże ogromne pieniądze przynoszą śmiertelne zagrożenie dla jej najbliższych.
Ameryka. Dla wielu Polaków Ziemia Obiecana: przestrzeń, zachwycające krajobrazy, szybkie samochody, pieniądze i nieograniczone możliwości kariery – od pucybuta do milionera. Jaka będzie ta Ameryka dla Danusi – dziewczyny z polskiej prowincji? Czy „amerykański sen” nie okaże się jednym wielkim koszmarem?
Powieść wielowątkowa zawierająca melodramat, romans, prawdziwą miłość, ogromne pieniądze, rodzinne tajemnice, ciekawe postaci, szybką akcję. Dla miłośniczek telenoweli, seriali (np. Dynastii, Pogody dla bogaczy).
Obudziła się „dokładnie”, to znaczy pięć minut przed budzikiem. Jeszcze w liceum nauczyła się tego sposobu. Po prostu przed zaśnięciem wyobrażała sobie zegar z żądanym terminem pobudki i silne postanowienie, a raczej życzenie, że o tej godzinie musi wstać, realizowało się samo. Najlepsze było to, że sposób okazał się niezawodny, niezależny od ilości przespanych godzin.
Budziła się według życzenia, gorzej było z zasypianiem. Szczególnie w ostatnim tygodniu. I nie była pewna, czy to radość czy niepokój jest przyczyną. Ale za dwie godziny wszystko będzie jasne. To oczywiste, musi być tylko radość, szczęście…
Gdy weszła do kuchni, mama zapytała:
– Danuśka, po co wstałaś tak wcześnie? Niedziela, możesz jeszcze pospać.
– Mamo, muszę jechać.
– Dziecko, dopiero wieczorem przyjechałaś i już wracasz? Przecież dziś nie pracujesz.
– Tak, ale obiecałam Asi, że zostanę z małym, bo ona zdaje jakiś egzamin…
– Rozumiem. Ale znowu tak krótko… Wpadasz jak po ogień i już cię nie ma.
– Nadrobię w przyszłym tygodniu. – Mówiąc to, chwyciła jedną kanapkę i pobiegła na swój stryszek, który reszta rodziny dumnie nazywała poddaszem.
Nie lubiła okłamywać kogokolwiek, a już szczególnie podle czuła się, gdy nie mówiła prawdy rodzicom. Ale to była wyjątkowa sytuacja. Mirek przyśpieszył spotkanie. To nawet dobrze, bo ona też ma dla niego rewelację. Ciekawe, co go skłoniło. Przecież jest na praktyce w szpitalu. Musiał wziąć wolny dzień, bo z Krakowa do Gdyni nie obróci w jednym dniu. Miał przyjechać dopiero za tydzień i zostać na Kaszubach do końca września. Co to jest, że nie może poczekać siedmiu dni? Ee, pewnie tęskni, tak jak ja…
Spojrzała w lustro, obróciła się dookoła i zadowolona rzekła do siebie:
– No, świetnie… Może być. Biegnę do ciebie, mój kochany… Już niedługo.
Zegar wybił wpół do ósmej, co nakazywało chwycić torebkę i biec na przystanek. Weszła jeszcze do kuchni, cmoknęła mamę w policzek i już w drzwiach zawołała:
– Mama pożegna tatę i całą resztę. Za tydzień przyjadę!
– Z Bogiem, córuchna. Ale ty nic nie zjadłaś. Danuśka, weź kanapki!
Danka jednak była już na podwórku. Skierowała się w stronę żużlówki. Ta droga prowadziła do przystanku autobusowego i nie groziła uszarganiem spodni w porannej rosie. Na skróty było bliżej, ale musiałaby iść wąską ścieżką przez zagajnik, z trawą do kolan. To było dobre w czasach ogólniaka. Dziś musiała wyglądać elegancko.
Szkoda, że Mirek nie powiedział dokładnie, o której będzie na dworcu. Gdyby zdążyła, wyszłaby na peron. „Czekaj w kawiarni” – powiedział i odłożył słuchawkę. Spotykali się zawsze w tej samej, więc nie ma problemu. To, co miała mu powiedzieć, trochę skomplikuje sprawy… Nie tyle jemu, co jej, ale wszystko się na pewno ułoży. Może zdecydował się na ślub? Chociaż… raczej nie. Zawsze mówił, że dopiero po studiach. No, ale w takiej sytuacji… Nie, przecież on jeszcze nic nie wie…
Klakson autobusu na zakręcie przerwał jej rozmyślanie i kazał przyśpieszyć.
Niedziela, mało pasażerów. Za pół godziny będzie w Gdyni.
Tymczasem Mirek, student po czwartym roku medycyny, spoglądał na peron w Sopocie. Pośpieszny stał tu krótko, ale i tak sporo pasażerów opuściło pociąg. Do Gdyni dojeżdżali już tylko rodowici gdynianie lub wczasowicze, których w połowie września było niewielu.
Od samego Krakowa jechał w przykrym nastroju. Próbował nie myśleć, jak rozegrać tę smutną rozmowę, ale postać Danki wciąż wracała. Znali się od trzech lat. To była świetna dziewczyna. Przedstawił ją rodzicom. Ojciec nie miał nic przeciwko tej znajomości, ale mama… Kiedyś powiedziała wprost: Synu, górujesz nad nią intelektem, ale to bardzo dobra osoba… Zostaw ją w spokoju, niech sobie znajdzie innego chłopaka. Wyrządzisz jej wielką krzywdę, bo ją kiedyś zostawisz… Oczywiście gorąco zaprzeczał i szczerze wierzył w to, co mówił. Ale dziś… sprawdziły się wizje mamy. Od miesiąca znał Ikę. Jedno wielkie – wspaniałe – przeciwieństwo Danki. Oszalał na jej punkcie.
Ika, córka ordynatora chirurgii w szpitalu w Krakowie, kończyła właśnie szkołę teatralną. Była trochę starsza od Mirka, ale to zupełnie nie miało znaczenia. Jak ona się uchowała w takim środowisku? Taka świeża, młodzieńcza, i – o czym był przekonany – „nietknięta”. Zresztą… Całkiem wyraźnie dała mu do zrozumienia, że dotrwa w tym stanie do ślubu.
Tylko jak o tym wszystkim powiedzieć Dance? Jedzie po to, by definitywnie z nią zerwać. Kiedyś na pewno ją kochał. Jeszcze przed miesiącem… No, ale przy Ice Danuśka wygląda jak bezradne dziecko. Jest taka jakaś… nieobyta. Chyba dlatego nie dostała się na studia, chociaż bardzo dobrze zdała maturę. Od października zamierza iść na wieczorowe. Cały rok pracowała w jakimś biurze. Mówi, że trochę odłożyła i starczy na opłacenie nauki. Dzielna dziewczyna, bo na pomoc rodziców nie może liczyć. Ma jeszcze troje młodszego rodzeństwa. Wszyscy w szkole. Ale to za mało, żeby ciągnąć tę znajomość. Ika jest nadzwyczajna… To jak szczęśliwy los na loterii.
I tylko przypadek sprawił, że się poznali. Akurat był w gabinecie ordynatora, gdy przyszła pożegnać się z ojcem, bo zamierzała lecieć do Włoch. Szef przedstawił ich sobie, wyszli do szpitalnego parku i Ika już nigdzie nie poleciała. Minęły cztery cudowne tygodnie i teraz trzeba o tym powiedzieć Dance. Chciał, aby rozstali się w zgodzie, jak przyjaciele. No, ale z dziewczynami nigdy nie wiadomo. Oby Danka okazała się dorosła. Nawet niech błyśnie tym swoim chłopskim honorem, niech da mu w twarz, żeby tylko nie próbowała spotkać się z Iką. Mogłaby ją zrazić do niego. Ika jest taka wrażliwa, delikatna.
Już Gdynia. Do spotkania w kawiarni jeszcze pół godziny, ale to za mało, aby wpaść do domu. Lepiej poczekać na Dankę. Zająć jakieś dobre miejsce, najlepiej stolik w kącie, żeby uniknąć zbyt wielu świadków przykrej sceny. Szkoda, że się nie umówili w parku albo na plaży.
Zbliżając się do znajomej kawiarni, już z daleka zauważył Danusię. Widocznie ona dostrzegła go wcześniej, bo minęła lokal i szła w jego kierunku. Raczej biegła. Coś go ścisnęło w okolicach żołądka. Jakiś niepotrzebny skurcz. Cholera… będzie trudno. Jak pięknie wygląda. Jak chyba nigdy dotąd. W spodniach jej nogi wydawały się jeszcze dłuższe. Włosy do pasa, niezaplecione w warkocz… Wyciąga ramiona i otacza nimi jego szyję.
– Jak dobrze, że wcześniej przyjechałeś. – Patrzy nieco zdziwiona, że on zdejmuje jej ręce i nie całuje.
– Wejdźmy do kawiarni, musimy porozmawiać…
– Coś się stało? Jesteś jakiś smutny.
O tej godzinie są jedynymi gośćmi. To dobrze.
– Poproszę dwie kawy. – Poczekał, aż dziewczyna zajmie miejsce. Usiadł nie obok, jak zwykle, tylko naprzeciwko. A ona przestała się uśmiechać i ponownie spytała:
– Coś się stało?
Milczał chwilę.
– Widzisz… coś się zmieniło…
– Nie rozumiem. U mnie wszystko po dawnemu.
– Tak, tak. Zmieniło się u mnie. To znaczy… poznałem kogoś…
Cholera, co dalej? Ona nawet nie pyta kogo. Patrzy tylko jak dziecko, któremu odebrano jedyną zabawkę. Dziewczyno… rąbnij mnie w łeb, kopnij, przewróć stół, oblej wrzącą kawą… tylko nie patrz tak. Ale ona nawet nie zamrugała, schowała tylko dłonie pod blat stołu, chyba nie chce pokazać, że drżą jej ręce… Trzeba coś jeszcze powiedzieć, wyjaśnić, może przeprosić…
– Poznałem Ikę w Krakowie. Zaraz po rozpoczęciu praktyki. Jest wyjątkowa…
– Spałeś z nią? – zapytała bez cienia emocji, a on jak sztubak, niemal wrzasnął:
– Nie! Skądże! Nawet nie dała się tknąć. I chyba tym mnie oczarowała…
Mówił coś jeszcze, ale ona już nie słyszała. Z całej siły wbiła paznokcie w dłonie i mocno zacisnęła pięści.
Ty podły skunksie. To znaczy, że ja jestem ulicznicą, bo zaciągnąłeś mnie do łóżka. I chociaż jesteś pierwszym i jedynym mężczyzną mojego życia, to nie jestem ciebie warta… bo zjawiła się osoba, może nie lepsza, tylko mądrzejsza ode mnie. Ty gnojku przemądrzały… i ja ciebie kocham… bo przecież cię kocham. Nie, nie powiem ci tego. Nie potrzebuję twojej litości i ślubu pod przymusem… – Tak, ale to tylko jej myśli. Nie odzywa się, walczy z tymi głupimi łzami, żeby nie spłynęły po policzkach, a on ciągle coś mówi…
– …jak przyjaciele. Będę cię mile wspominał… mam nadzieję, że ty mnie też…
Boże, co za kretyn. Przecież wie, jak bardzo go kocha. Zapomniał, co jej przysięgał? Chyba tak, nie warto mu przypominać. Powinna natychmiast wyjść, ale nogi ma jak z waty. Nie ma mowy, żeby zrobiła choćby kilka kroków. Nie, nie urządzi przedstawienia, nie przewróci się. Posiedzi chwilkę i dojdzie do siebie. Ale on musi stąd wyjść. Natychmiast. Jeszcze trochę, a podrapie mu tę piękną gębę i Ika może go nie przyjąć. Wtedy wróciłby do niej… Ale ona już go nie chce. Nie, nie…
– Przestań mówić i wyjdź…
– Nie rozumiem…
– Wyjdź stąd, zostaw mnie. Chcę być sama.
– Może odprowadzę cię na dworzec?
– Wyjdź! Natychmiast!
– No już dobrze… Bądź zdrowa i szczęśliwa… Idę…
Zobaczyła go jeszcze na chodniku. Obejrzał się i poszedł dalej. Teraz dopiero zaczęła płakać. Nie powstrzymywała już łez. Dreszcze wstrząsały ciałem. Podszedł kelner. Zaczęła szukać portmonetki.
– Nie, nie. Ten pan zapłacił… Może szklankę wody? – zapytał.
Bezgłośnie kiwnęła głową. Miał już tę wodę na tacy, postawił przed nią, odczekał kilka sekund i rzekł:
– Na jednym facecie świat się nie kończy…
– Tak, tak, dziękuję…
Zrozumiał, że nie ma ochoty na rozmowę, i odszedł.
Po chwili zrobiło się głośno. Weszła grupa wczasowiczów z kocami. Widocznie wybierali się na plażę. Czasem wrześniowe lato jest w Gdyni bardzo piękne.
Dopiero pod bramą domu zorientowała się, że nie ma torebki. Jeszcze przed godziną uznałaby to za duży problem. Klucze, dokumenty, kilkadziesiąt złotych… Co to jest w porównaniu z tym?! Odszukała nazwisko Asi i nacisnęła domofon.
– Asia, to ja. Otwórz…
Koleżanka nic nie odpowiedziała. Rozległ się cichy szmer automatu. Otworzyła drzwi i powlokła się schodami na trzecie piętro. Nie miała nawet klucza do windy. Nie miała nic…
Asia stała w drzwiach. Była pewna, że stało się coś złego. Takie ślimacze tempo to nie w stylu Danki. Coś ją zwaliło z nóg, ale co? Może coś w domu? Nie, wówczas nie wróciłaby do Wrzeszcza. Patrzyła na koleżankę, właściwie serdeczną przyjaciółkę, która szła po schodach jak staruszka. Co prawda nie trzymała się poręczy, ale zazwyczaj, jeśli nie jechała windą, trzecie piętro osiągała prawie równocześnie z nią. Teraz spuściła głowę i wreszcie stawia nogę na ostatnim stopniu.
– Coś w domu?
– Nie pytaj… później… – i pobiegła do łazienki.
Mały zaczął płakać. Trzeba go przewinąć i nakarmić.
Gdy uporała się z pracami przy synku, postawiła czajnik na gazie.
– Danusia, kawy czy herbaty? – Nigdy nie rozmawiały przez drzwi toalety, ale trzeba ją wreszcie stamtąd wyciągnąć.
– Dziękuję, samej wody. – Wyszła, ale zaraz zniknęła za innymi drzwiami.
Danka wynajmowała pokój u Asi i jej męża. Właściwie trudno to tak nazwać. Ale umowa była przejrzysta. Gdy Andrzej był na morzu, Danusia mieszkała w najmniejszym pokoju. Gdy wracał z rejsu, opuszczała ich mieszkanie, chociaż gospodarze zapewniali, że wcale im nie przeszkadza. Ale ona wiedziała swoje. Czasem był to miesiąc. Ostatni urlop Andrzeja trwał, z powodu zmiany armatora, siedem dni.
Nie płaciła za pokój. Asi nie były potrzebne pieniądze. Potrzebna była Danusia. Odpowiedzialna, uczciwa Danusia, z którą bez obaw mogła co drugie popołudnie zostawić Tomka. Dzięki niej nie przerwała studiów. Przeniosła się tylko z dziennych na wieczorowe. Taki układ odpowiadał obydwu stronom. Danka wracała z pracy przed szesnastą. Co drugi dzień mijały się tylko w drzwiach i spotykały dopiero po dwudziestej pierwszej. Nie płacąc za mieszkanie, mogła odłożyć pieniądze na studia zaoczne, które zamierzała podjąć od października. To nie kolidowałoby z nauką Asi, bo zaoczne wykłady odbywały się w soboty i niedziele i tylko raz lub dwa razy w miesiącu. Ale teraz… teraz nareszcie mogła się wypłakać.
Wcisnęła twarz w poduszkę, jakby to mogło powstrzymać łzy. Nie słyszała pukania ani słów przyjaciółki. Poczuła dopiero jej dłoń na ramieniu.
– Jeśli nikt nie umarł, to przestań beczeć. Wypij melisę.
Usiadła i wzięła filiżankę. Ręce jej się trzęsły jak galareta.
– Opanuj się, bo się poparzysz… Może przydałaby ci się wizyta lekarza?
– Lekarza? – odpowiedziała pytaniem. – Nie, przydałoby mi się trochę rozumu. Miesiąc temu…
– Oblałaś egzaminy wstępne? Nie, przecież zdałaś bardzo dobrze. Mów, do cholery, co się dzieje, albo nie miej takiej cierpiętniczej miny! Nie, nie chcę z ciebie niczego wyciągać, ale może potrafiłabym ci pomóc?
– Jesteś kochana, ale nikt nie może mi pomóc…
– Danuśka… masz dwadzieścia lat, chyba zwariowałaś z tym pesymizmem. Chłopak cię rzucił? Nie, przecież patrzy w ciebie jak w obrazek. Boże, zgubiłaś forsę! Wróciłaś bez torebki… I to cię tak zmogło?!
Zwariowałaś?! Pożyczę ci i jakoś przeżyjemy. – To mówiąc, odgarniała jej z twarzy mokre od łez włosy.
– Asia… Asia… nikomu tego nie mogę powiedzieć, a sama nie umiem sobie poradzić!
– Boże, Danusia… narkotyki?
– O Jezu, aż taka głupia to nie jestem.
– Nie będę więcej zgadywać. Wypij do końca i połóż się. Wychodzę z Tomkiem na spacer.
– Asia… przepraszam. Muszę to wszystko przemyśleć.
– Dobrze, już dobrze. Odpocznij.
Pobożne życzenie. Nigdy w życiu nie spała w dzień, nawet po dyskotece.Po wyjściu Asi wstała i sprzątnęła kuchnię. Następnie przedpokój i łazienkę. Położy się, gdy usłyszy, że wracają.
Tak minęła reszta niedzieli. Ponuro i milcząco.
Kolację jadły oddzielnie. Danka udawała, że śpi, więc Asia zostawiła jej kanapki pod kloszem.
Ranek nie poprawił nastroju. Gdy gospodyni weszła do kuchni, butelka Tomka już się studziła, a Danka dojadała wczorajszą kolację.
– Zrób sobie coś świeżego. Co te kanapki są dzisiaj warte?
– Ee, lepiej być chorym, niżby dar Boży miał się … – Nie dokończyła śmiesznego powiedzonka, zasłoniła usta rękami i wybiegła do łazienki. Nawet nie zamknęła drzwi…
Zrobiła to dopiero po chwili, spuściła wodę i odkręciła kran. Wsadziła głowę pod zimny strumień.
– Boże, chyba oszaleję…
Asia przyniosła synka do kuchni i zaczęła go karmić. Celowo. W przeciwnym razie Danka niepostrzeżenie wymknęłaby się do pracy. A jest w takim nastroju, że czy chce, czy nie, trzeba jej pomóc. Bo to jest to.
Wreszcie wyszła z łazienki.
– Przepraszam…
– Nie przepraszaj. Wiem, że to nie kanapki. Nie są tak złe, żeby natychmiast ci zaszkodziły. Jesteś w ciąży?
Cisza.
– To znaczy, że tak. To jeszcze nie koniec świata. A co Mirek na to? Wie?
Znowu cisza, Danka tylko patrzy w okno.
– To znaczy, że go to nie obchodzi. Wobec tego okazał się skurwielem i nie ma go co żałować. Dasz sobie radę bez niego.
– To nie takie proste… – odezwała się nareszcie.
– A co jest skomplikowane?
– W firmie ma być redukcja personelu biurowego. Jak się dowiedzą, będę pierwsza na liście.
– To nic nie mów. Na razie nie widać. Kiedy się zaokrąglisz, będzie już po redukcji.
– Miałam rozpocząć studia…
– Nie widzę problemu. Na razie nic nie stoi na przeszkodzie. Dopóki dziecko jest w brzuchu, spokojnie możesz chodzić na wykłady i zdawać egzaminy. Dzięki niemu będziesz musiała być dobrze przygotowana, żeby nie dostarczać maluchowi stresu.
– A mieszkanie? Jak się urodzi?
– Zajmiesz większy pokój.
– Ależ nie! Nie w tym rzecz. Myślałam, że mnie wyrzucisz…
– Dlatego że urodzisz dziecko? Zwariowałaś? Tak mnie oceniasz? Smutne…
– Nie myślałam o tobie. Nie wiemy, co na to twój mąż.
– A co Andrzej ma do tego? Przecież to nie jego problem.
– Dziękuję ci…
– Przestań, zrób sobie świeże kanapki do pracy i pośpiesz się, bo cię zwolnią za spóźnienie.
Szybko zmierzała do tramwaju. W samą porę przypomniała sobie, że w torebce był bilet miesięczny. Wszystko diabli wzięli. Trzeba zgłosić zgubę na policji i wyrobić nowe dokumenty. Szczególnie dowód osobisty. Niepotrzebne wydatki. Nie wiedziała, czy zostawiła torebkę w kawiarni czy w kolejce. Może ktoś odda…
Tylko dla Asi wszystko było proste. Od zawsze. Pochodziły z tej samej wioski. Dojeżdżały do tego samego ogólniaka w Gdyni. Choć dzieliły je trzy lata, nie przeszkodziło im to zbliżyć się do siebie. Gdy Danka była w pierwszej klasie, Asia była w maturalnej. Ten rok wspólnych dojazdów zaowocował przyjaźnią. Gdy Joanna poszła na studia, nie widywały się tak często, lecz zażyłość pozostała. Danka zaraz po maturze nie dostała się na studia, ale znalazła pracę w Gdańsku. Tylko nie miała gdzie mieszkać. Na dojazdy było trochę za daleko, a opłata za stancję pochłonęłaby połowę pensji. I tak znalazła się u państwa Oleckich jako sublokatorka, niańka, a przede wszystkim serdeczna przyjaciółka gospodyni. Mąż Asi żartował: „To nie do wiary, jak ktoś może wytrzymać z moją żoną dłużej niż miesiąc. Danuśka, ty musisz mieć świętą cierpliwość. Ja po miesiącu uciekam do mojej kajuty…”. Nieraz na pół roku. Tak naprawdę jednak cieszył się, że Joanna nie jest sama. Szczególnie teraz, kiedy przy dziecku miała tyle pracy. Nawet zrobienie zakupów było dla samotnej mamy problemem. Jednym słowem, wszyscy z takiego układu byli zadowoleni.
A teraz… Boże, co ja zrobię? Aśka jest wspaniała, ale czy mogę ją tak wykorzystywać? Co będzie, jak mnie wyleją z roboty? A mama? Aż ją coś ścisnęło w dołku. Dobrze, że nadjechał tramwaj i przestała na chwilę o tym myśleć.
Firma. Dziwna mieszanka prywatno-państwowa. A zakres jej działań, właściwie usług, to szeroki wachlarz budowlano-transportowy. Kooperuje z portem. Wielkie TIR-y przewożą towary ze statków nawet na południe Europy. Druga specjalność – roboty budowlane, nie tylko w Gdańsku. Ostatnio rozpoczęli coś w Płocku. Wszystko niby rozwojowe, a dlaczego redukcja? No tak… komputery. Komputery wyrzucają na bruk księgowe i sekretarki. Przez to atmosfera w biurze nie do zniesienia. Kto następny? Czy to sprawiedliwe? Czy ma dzieci na utrzymaniu? A jaki staż? No tak… nawet jak się nie wyda, że jest w ciąży, to i tak w porównaniu z innymi pracownicami jest na straconej pozycji.
W takim nastroju usiadła za biurkiem.
Prawie do dziesiątej sporządzała listę płac za nadgodziny. Była przy ostatnim nazwisku, gdy w drzwiach stanęła zastępczyni prezesa.
– Danka, nadgodziny gotowe?
– Tak, proszę. Miałam właśnie zanieść.
Nie lubiła tej baby. Zawsze do czegoś musiała się przyczepić. Ostatnio dwa nazwiska były „niealfabetycznie” ujęte. I to według czwartej litery. Pierwszy był Borzęcki, a powinien być Borecki. Trzeba było pisać od nowa.
– No, chyba w porządku. Sprawdzę u siebie poszczególne pozycje.
Wyszła, nie zamykając drzwi.
– Uf, można odetchnąć. Robimy śniadanko. Danka, masz cukier? – spytała Magda zza sąsiedniego biurka.
– Tak, zobacz w mojej szafce.
Przerwa śniadaniowa – to tylko dwadzieścia minut. Trzeba zdążyć zrobić herbatę i zjeść kanapki. Jakakolwiek konsumpcja w innym czasie była źle widziana. Właśnie pani zastępczyni nie znosiła widoku czegokolwiek, co nadawałoby się do zjedzenia. Tolerowała tylko kawę. Należało więc spożyć, co się miało, do godziny jedenastej.
Magda postawiła herbatę na wszystkich czterech biurkach.
– No, poznajcie moje dobre serce od samego poniedziałku. Jak mnie zwolnią, padniecie z pragnienia. Mam nadzieję, że będziecie mnie mile wspominać.
Żadna nie odezwała się ani słówkiem. Danka bąknęła „dzięki” i wyjęła kanapki. Ledwie rozwinęła papier… Nawet nie podniosła ich do ust. Wybiegła. Dobrze, że nikogo nie było w toalecie.
Gdy wreszcie doprowadziła się do porządku, spojrzała w lustro. No tak… jeśli biurowe koleżanki są równie bystre jak Asia, to jutro będzie wiedziało już pół zakładu. Na pewno wszyscy, którzy ją znają. I szef. Tak, on w pierwszym rzędzie. O to już się postara konkurencja do zmniejszonej liczby etatów. Cholera, co ja zrobię? Trzeba szukać roboty. Dopóki nie widać…
Wróciła. Przywitała ją idealna cisza. Na żadnym biurku nie było już śniadania i wszystkie panie były wyjątkowo zapracowane. I tylko te jej nieszczęsne kanapki… Wrzuciła je z powrotem do torby. Nie mogła sobie pozwolić na nowe przedstawienie. Zamierzała powiedzieć, że się zatruła, że boli ją brzuch, ale ten kompletny brak zainteresowania jej osobą tłumaczył wszystko. W mig pojęły, o co chodzi, i udają, że niczego nie zauważyły. A niech…
Już bez większych atrakcji dotrwała do czternastej. Porządkowała „przerobione” papiery, gdy w pokoju ponownie zjawiła się pani wiceprezes. Zmierzała wprost do niej. Dziwne… Nie taszczyła żadnych dokumentów do poprawki. Stanęła obok krzesła, schyliła się i szeptem poinformowała:
– Szef wzywa cię na rozmowę. Natychmiast.
Danka skinęła głową, że rozumie, ale się nie podniosła. Posegreguje jeszcze pozostałe pisma, żeby nikt po niej nie poprawiał. Przejrzy szuflady biurka, zabierze swoje drobiazgi, wymownie powie koleżankom: „Życzę wam szczęścia” i pójdzie po wypowiedzenie. Szybko to poszło. Myślała, że dotrwa chociaż do wypłaty.
Wpięła w segregator ostatni kwit, wysunęła szuflady… Jakaś stara broszka, klipsy, pomarszczony zeszłoroczny kasztan, który Mirek dał jej na szczęście. Takie to szczęście jak i ten kasztan… Włożyła drobiazgi do torby i wyszła.
Kurczę, zapomniałam im podziękować za „przysługę”. A niech… już się nie wrócę, bo to też przynosi pecha.
Biuro szefa było na piętrze. Z daleka spostrzegła, że drzwi są uchylone. Gdy podeszła bliżej, usłyszała cichą melodię z radia. No tak, przykre wiadomości lepiej okrasić muzyczką… Jakoś to chyba przeżyję. Zapukała. Usłyszała niezbyt głośne: „Proszę wejść”.
Weszła. Nie zamknęła za sobą drzwi. Skoro otwarte, widocznie tak ma być. Stanęła za krzesłem dla petentów i położyła dłonie na jego oparciu.
Szef – trzydziestodwuletni Stefan Szaski, średniego wzrostu brunet z leciutko szpakowatą, ale bujną czupryną – podniósł się na jej widok.
– Dzień dobry pani. – Przywitawszy ją, podszedł do ciągle uchylonych drzwi i delikatnie je zamknął.
Głupi urzędas. Zawsze wszystkim pannom mówił per ty. To znaczy, że już wie, skoro stałam się „panią”. A niech… to wszystko szybko się skończy.
Wrócił za biurko, ale stał i chwilę jakby się jej przyglądał.
– Proszę, niech pani usiądzie.
– Wiem, o co chodzi, więc może… im szybciej, tym lepiej.
– Nie, na pewno nie wie pani, o co mi chodzi. Mogę zadać pani bardzo prywatne, osobiste pytanie?
– Nie musi pan. Tak, jestem w ciąży. Szybko pana poinformowano. Proszę o wymówienie na piśmie i zakończmy tę rozmowę.
– Jest pani w błędzie. Nie odstępuję od swojej prośby. Tylko pytanie będzie inne, niż zamierzałem…
– Nie rozumiem…
– Nie mam zamiaru zwalniać pani z pracy.
– Więc?
– Czy wychodzi pani za mąż?
– Nie…
– Wobec tego jeszcze o coś zapytam… Czy wie pani… Może mi pani dać za to po gębie, ale muszę wiedzieć… Czy wie pani, kto jest ojcem?
– No, tego już za wiele… Głupi, wścibski chamie! – Odwróciła się i szybkim krokiem zmierzała do wyjścia. Dogonił ją, gdy chwytała za klamkę.
– Przepraszam… Odpowiedz, a usłyszysz, dlaczego muszę to wiedzieć. – To mówiąc, delikatnie wziął ją za ramiona i odwrócił ku sobie. Stali tak przez moment nieomal twarz przy twarzy. Ona nie miała gdzie się cofnąć, a on stał nieruchomo.
– Usiądź, uspokój się i odpowiedz. Bardzo proszę… szczerze.
Było coś sympatycznego w jego głosie. Usiadła. Zaintrygował ją. Dlaczego chce wiedzieć? Chce być szlachetnym, opiekuńczym szefem? Poleci do Mirka i nakaże mu się z nią ożenić? O nie, niedoczekanie… Mirek ją odrzucił, tak, po tych wszystkich przysięgach, zapewnieniach, wspólnych planach… Po prostu zostawił ją, jak dziurawe, niepotrzebne wiadro. Zamienił na inne. Niech go szlag trafi. Nie zamierza go łapać na dziecko. Dlatego szczególnie Mirek nie może się dowiedzieć o swoim ojcostwie… Ale po co ten chce wiedzieć? Trudno, wyjdę na pannę puszczalską. Niech ci będzie.
– Niestety… nie wiem, kto jest ojcem.
Milczał, ale chyba się uśmiechnął. Kretyn, wypytuje i śmieje się ze mnie. Ale idiotka… Co ja tu jeszcze robię? Zamierzała wstać, ale przytrzymał jej ręce.
– Poczekaj, chcę ci coś zaproponować. Nie zmieniłaś adresu?
– Nie…
– Przyjadę po ciebie o szóstej. Pójdziemy gdzieś na kolację. Nie odmawiaj… Zgoda?
– Zgoda, ale… dlaczego?
– Wszystkiego się dowiesz.
Wstała. Zanim doszła do drzwi, on już je otworzył. Ale wersal – pomyślała, rzucając mu przez ramię: – Do widzenia.
Schodziła powoli, oszołomiona odbytą rozmową. Nie zamierzała wracać do biura, tym bardziej że minęła już piętnasta. Jednakże zmobilizował ją widok koleżanek stojących w otwartych drzwiach. Powinny już być na przystanku, ale ciekawość najwyraźniej wzięła górę. No, więc niech się jeszcze podręczą. Spokojnie usiadła za biurkiem, wyjęła dwa segregatory i zatopiła się w aktach. Nawet nie wiedziała, na co patrzy. Po prostu patrzyła i nie widziała.
Ee, jestem głupia. Po co mi ta mistyfikacja?
Zamknęła je nieco głośniej, niż należało, odłożyła na miejsce i wstała. Dziewczyny patrzyły, jak bez słowa zarzuca torbę na ramię i wychodzi. Niech się trochę potrudzą w domysłach…
Dopiero gdy w drzwiach zobaczyła Asię gotową do wyjścia, uprzytomniła sobie, jaka jest rozkojarzona. Umówiła się z szefem na kolację, a przecież dziś zajmuje się Tomkiem. Asia idzie na wykłady. Trudno, szef zje kolację samotnie.
– Jak minął dzień? – zapytała Asia, zdejmując kurtkę z wieszaka.
Już miała powiedzieć o planowanym spotkaniu, ale w porę przywołała się do porządku. Asia na pewno nie poszłaby na wykłady, żeby umożliwić jej tę dziwną randkę. Nie, nie można swoimi problemami dezorganizować życia wszystkim dookoła. Odpowiedziała obojętnym tonem:
– Wszystko na razie w porządku, zobaczymy, co przyniesie jutro. Idź, bo się spóźnisz.
– Dobra, to do wieczora.
Tomek spał, więc jak zawsze o tej porze zajęła się obiadem. Trzeba go było tylko odgrzać. Asia dbała o to, aby w czasie jej nieobecności Danka zajmowała się wyłącznie dzieckiem, a nie gotowaniem. Dlatego obiad zawsze już czekał.
Teraz dopiero poczuła, jak bardzo jest głodna. Przecież tak naprawdę nic dziś nie jadła.
Im bliżej było do szóstej, tym bardziej, wręcz fizycznie, drążyło jej umysł pytanie – co szef chce jej zaproponować? Nic innego nie przychodziło jej na myśl, tylko jakiś dom opieki społecznej dla samotnych matek. Tak, to na pewno to. Dobrze, że tak się złożyło. Niech wejdzie na górę, zobaczy, że ma gdzie mieszkać, że ma przyjaciół i nie potrzebuje jego troski. W ogóle to wszystko jakieś dziwne, całe to jego zainteresowanie. Pewnie ma za dużo forsy i chce się dowartościować, fundując kolację kopciuszkowi. Tak, to nawet dobrze, że się odczepi. Powiedział, że nie zwolni jej z roboty. Może dotrzyma słowa w tym porywie dobroczynności. Teraz trzeba zająć się Tomkiem.
Dobrze, że zdążyła się przebrać. Dzwonek domofonu zabrzęczał pięć minut przed osiemnastą.
– Nie mogę zejść. Zapraszam na górę. Ma pan klucz od windy? Trzecie piętro.
Chociaż wiedziała, że to on, spojrzała przez wizjer. Kwiaty?
Otworzyła. Stał, elegancko ubrany, z pięknym bukietem.
– Proszę wejść. Muszę coś wyjaśnić i przeprosić pana za…
– Proszę najpierw przyjąć kwiaty.
Gdy wzięła bukiet z jego rąk, zapytał:
– Zaszły jakieś nieprzewidziane trudności?
– Otóż nie. To ja zawiniłam. W całym tym zdenerwowaniu zapomniałam, że w poniedziałki opiekuję się synkiem gospodarzy. Nie mogłam im sprawić zawodu, a nie znam numeru pańskiego telefonu, żeby…
– Nie kończ, rozumiem. I nie mów mi „pan”, skoro ja zwracam się do ciebie po imieniu. To znaczy, że jesteśmy sami?
– Tak, z Tomkiem.
Chwilę jakby się zastanawiał, po czym rzekł już weselej:
– To może nawet lepiej. Spokojnie porozmawiamy. Wstaw kwiaty do wody.
– Och, przepraszam, ale ze mnie gęś. Nawet nie podziękowałam. Piękne, dziękuję. Proszę wejść do mojego pokoju…
– Nie „proszę wejść”, tylko „wejdź do mojego pokoju”.
Wszedł za nią. Wzięła wazon i wskazała mu jedyny fotel. Sama miała zamiar usiąść na kanapie.
Wróciła z kuchni z wazonem i Tomkiem na rękach. Posadziła chłopca na dywanie, powoli wstawiła kwiaty do wody, jakby chciała odwlec rozmowę, bo z góry założyła, że będzie przykra i niepotrzebna.
Tymczasem Stefan Szaski zlustrował pokój i ocenił go jako typową akademicką stancję. Nie zamierzał oceniać zamożności gospodarzy. Ta go nie interesowała. To, co chciał zaproponować tej ślicznej dziewczynie, przebijało nawet bardzo zamożne domy.
Wprost trudno uwierzyć, że nadarzyła się taka okazja. Najważniejszym argumentem był fakt, że nie wiedziała, kto jest ojcem dziecka. To gwarantowało całkowitą dyskrecję przedsięwzięcia. Od razu przypuszczał, że Danka nie wie, komu przypisać ojcostwo. Nikt nie zostawiłby tak pięknej kobiety, wiedząc, że zostanie matką jego dziecka. Chyba że… żonaty. Na tę myśl ścierpł, ale gdy spojrzał na nią – obawy znikły. Była za ładna, żeby związać się z żonatym facetem. Na pewno miała wielu nieżonatych adoratorów. Poza tym, pochodziła ze wsi. W tym środowisku mężczyzna po ślubie jest dla innych kobiet stracony. Ciekawe, jak znalazła się w tak kłopotliwej dla siebie sytuacji. Może ją kiedyś zapyta. Teraz najważniejsze, żeby się zgodziła…
Tomek próbował samodzielnie wstawać. Miał jedenaście miesięcy i trzymając się czegokolwiek, całkiem sprawnie stawiał pierwsze kroki.
Szaski zauważył, że Danka bardzo uważnie śledzi wysiłki dziecka, gotowa w każdej chwili śpieszyć z pomocą, aby nie upadł. To mogło ją rozpraszać, a powinna go uważnie wysłuchać i jeszcze dziś zdecydować się, a przynajmniej nie odrzucić… Powinna to zrobić samodzielnie, bez konsultacji nawet z najżyczliwszą przyjaciółką. To miała być tylko jej decyzja, podjęta bez świadków.
– Czy mogłabyś małego umieścić w łóżeczku, żeby nam nie przeszkadzał?
– Przecież nie przeszkadza…
– No, może nie dosłownie. Chciałbym, żebyś mnie uważnie wysłuchała i odpowiedziała… na moją propozycję.
Znów w jego głosie zabrzmiało to coś… sympatycznego. Chyba tylko dlatego odrzekła:
– Wobec tego przejdźmy do drugiego pokoju. Tam jest kojec Tomka i jego zabawki.
W tym pomieszczeniu były cztery ładne, nieduże fotele. Mały jakby wyczuł powagę sytuacji i bez płaczu pozwolił się umieścić w kojcu. Usiedli po przeciwnych stronach okrągłego stolika.
– Przyznaję, że mam wielką tremę. Nie wiem, od czego zacząć.
– Nie umiem panu pomóc.
– Prosiłem… nie panu.
– Przepraszam, nie umiem ci pomóc. Powiedziałeś, że masz jakąś propozycję.
– Tak, ale najpierw musisz coś wiedzieć… Z pewnością już się orientujesz, ale chciałbym, żebyś usłyszała to ode mnie. Wiesz, że jestem rozwiedziony i zarządzam firmą. To nic nowego. Za trzy miesiące, i to jest nowa informacja, będę jedynym właścicielem. To bardzo wielki majątek. Wykupiłem zakład za pożyczone pieniądze. Ale bardzo szybko mogę spłacić wszystkie długi… dzięki tobie. Jeśli się zgodzisz.
– Jesteś w błędzie. Ja nie mam żadnych pieniędzy…
– Nie przerywaj, wysłuchaj mnie do końca. Nie wiesz o czymś. W Stanach mieszka mój stryj, rodzony brat ojca. Tak się składa, że ma podobną firmę do mojej, tyle że wielokrotnie… No, po prostu ogromną. Buduje w całych Stanach, a nawet za granicą. Dysponuje też statkami do przewozu niektórych materiałów. Kłopot stryja polega na tym, że ma sześćdziesiąt pięć lat i chciałby przekazać interes komuś z rodziny. Jest bezdzietny. Ee, co ja mówię, w ogóle nigdy się nie ożenił. Ma wspólnika, ale to do stryja należy siedemdziesiąt pięć procent akcji. Testuje krewnych, aby wybrać ewentualnego spadkobiercę, zapoznać go z realiami i przekazać mu firmę. Jestem jednym z kandydatów. Ale pod jednym warunkiem. Muszę być żonaty. I to jest moja propozycja. Czekam na odpowiedź…
Chyba zupełnie to do niej nie dotarło, bo zapytała:
– A co ja mam z tym wspólnego?
– Nie rozumiesz? Proponuję ci małżeństwo.
Wstała. Obeszła stolik dookoła, stanęła za fotelem, na którym przed chwilą siedziała, i wybuchnęła śmiechem.
– Nie, nie, szanowny panie! Przyszedłeś sobie ze mnie zakpić? Nawet w najgłupszym filmie nie ma takiego tempa. Dlaczego ja? Możesz mieć każdą inną, ładniejszą, mądrzejszą, bogatą. Nie widzę żadnego sensu w twoim postępowaniu, a pomijam fakt, że przecież wcale się nie kochamy. Dlaczego miałabym zostać twoją żoną? Dla wielkiej fortuny? – Wreszcie zreflektowała się i zamilkła.
A on patrzył na nią z rosnącym zachwytem.
– No właśnie. Twoje ostatnie zdanie jest odpowiedzią. Tak, zostań moją żoną dla wielkiej fortuny. Zapomniałaś, że nie tylko dla siebie. Przede wszystkim dla swojego dziecka. I tu pojawia się mój jedyny warunek… oczywiście, jeśli się zgodzisz… nikt nigdy nie może się dowiedzieć, że nie jestem ojcem tego dziecka. Kiedyś odziedziczy po mnie wszystko, bo… bo ja… – ściszył głos – bo ja nie mogę mieć dzieci. Ono byłoby moim jedynym… jeśli się zgodzisz.
– O Boże… – wyszeptała tylko i zasłoniła usta dłonią, jakby nie chciała, aby usłyszał jej myśli. A on nie wiedział, czy w tym „O Boże” zabrzmiało współczucie czy litość. Ale to nie była odpowiedź. Musiał ją przekonać. Tylko jak?
– Nie chcę, żebyś się zgodziła bez zastanowienia. Ale pomyśl o przyszłości swojego dziecka. Miałoby zagwarantowane najlepsze szkoły, dobrobyt, wielki majątek. Jesteś bardzo młoda i piękna. Wiem, że możesz się zakochać i wszystko przepadnie… Ale wtedy dam ci rozwód i pieniądze. Pod jednym warunkiem: nikt nigdy nie może się dowiedzieć, że nie jestem ojcem. Bo wtedy stracę firmę… a chciałbym… chciałbym porządzić takim imperium, podwoić je i przekazać kiedyś mojemu dziecku. Będzie miało wtedy tyle lat, co ja teraz… Zgodzisz się na to?
Gdy to mówił, przeraził ją wyraz jego twarzy. Był jak w malignie. Ale po chwili uspokoił się i przykre wrażenie minęło. Nie czekał na odpowiedź, kontynuował:
– A może… może przypadniemy sobie do serca? Może zrodzi się między nami uczucie? Przecież nigdy nic nie wiadomo. Bardzo mi się podobasz, ale nie znamy się bliżej i rozumiem twoje opory. Jednak czas nagli. Przemyśl to wszystko sama. Nie pytaj przyjaciółki, rodziców, nie pytaj o radę absolutnie nikogo. Nikt poza nami nie może o tym wiedzieć. Pójdę już. Jutro zapytam cię o decyzję.
Wstał, podszedł bliżej. Wziął jej obie dłonie i podniósł do ust. Ucałował, szepnął „dziękuję” i ruszył do przedpokoju. Oszołomiona, podążyła za nim.
– Do jutra – padło już w drzwiach.
– Do jutra – powtórzyła niczym echo.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.