Wichman. Krucjata
Data wydania: 2011
Data premiery: 16 maja 2011
ISBN: 978-83-7674-120-8
Format: 145x205
Oprawa: Miękka
Liczba stron: 504
Kategoria: Fantastyka i groza
39.90 zł 27.93 zł
X wiek, serce średniowiecznej Europy. Młodzi grafowie sascy – Wichman i Ekbert Billungowie – wracają do Saksonii na zrękowiny swojej siostry. W gospodzie, w której się zatrzymują, wpadają w zasadzkę. Na ich życie najwyraźniej czyha stryj, do którego zamku właśnie się udają. Dodatkowo znika ukochana Wichmana, on sam zostaje oskarżony o morderstwo, a wszystko to wydaje się mieć związek z proroctwem wiedźmy z Czarciego Jaru.
Przed grafem daleka droga, na której spotka nie tylko mściwych krewnych, wojowniczych Słowian, ale i… samego diabła.
Niezwykła historia saskiego rodu Billungów. Fikcja literacka spleciona z historią w brawurowy sposób ukazuje motywy i emocje sterujące działaniami bezustannie spiskujących możnych. Poganie i chrześcijanie; czary i religia; Wieleci i Obodryci, Sasi i Wikingowie – środkowoeuropejska mozaika w pełnej krasie.
Daj się porwać opowieści z mroku dziejów!
Nieczysta gra
Piętnaście lat wcześniej…
Na rozstaju dróg, pośród cienistych bukowin stał kamienny obelisk ku czci jednego z rzymskich cesarzy. Kilku zdrożonych jeźdźców okrążyło go parę razy i puściło się w dalszą podroż piaszczystym gościńcem. Pojechali na wschód w stronę Kolonii i starego szlaku handlowego Hellweg, przebiegającego między Duisburgiem a Corvei. Widać rozsądniej było porzucić mroczne leśne dukty i wybrać duży trakt. Po paru milach intensywnego galopu zatrzymali się na wzniesieniu.
– Spójrz na te ginące w chmurach kontury wysokich wież. – Mężczyzna jadący na czele wskazał miejsce na horyzoncie. – To musi być Kolonia.
– Musi. – Jego towarzysz, zapatrzony w niezwykłą panoramę, kiwnął głową. – I jest.
Największe miasto niemieckiej Rzeszy już dawno przekroczyło pierwotnie wytyczone granice. Przestąpiło starożytne mury i doszło do linii brzegowej Renu. Jedną z odnóg rzeki mieszkańcy zasypali ziemią. Ilu ich padło, nim doszli na koniec do owego głównego koryta – nikt dokładnie nie liczył, a już na pewno nie magistrat. Wszak mu się to opłaciło. Na inwestycji samo miasto zyskało co najmniej dwadzieścia pięć hektarów nowych gruntów. A grunty – jak to w metropoliach – zawsze są w cenie.
– Daleko nie ma – powiedział jeden z nich, po czym ruszyli w drogę.
– Popędźcie konie, chłopy! – zaryczał basem do swych ludzi rycerz.
– Piwo stygnie. Kto ostatni, ten nie pije.
Zakręcili koło zielonych świerków i wjechali na ubity trakt. Wkrótce zobaczyli przed sobą pierwsze zabudowania.
Podgrodzie stanowiło plątaninę ciasnych uliczek, z których zionął odrażający odór odpadków i zaniedbanych ludzi. W milczeniu mijali spelunki pełne niepodmytych dziwek z pryszczami jak piłki, nory cuchnących typów o zapuchniętych mordach i lepianki otoczone gromadami obdartych, niedożywionych dzieci. Wzdłuż wałów obronnych tłoczyły się tabuny dziadów z glinianymi miseczkami, wystawiających na widok publiczny swoje okaleczone kikuty i owrzodzone ciała.
Bez żalu i z pośpiechem opuścili przedmieścia. Za bramą stanęli przed naprędce skleconym drogowskazem. Z napisów wyrytych w drzewie wynikało, że od ścisłego centrum dzieli ich jakieś ćwierć mili. Na najwyżej położonej, ale za to najbardziej nierówno przyciętej strzałce napisane było: „Via Bednarska”.
– Jedźmy tędy. – Przywódca grupy zakolebał się w siodle. – U bednarzy przynajmniej będzie mniej śmierdziało.
– Tak, na pewno mniej u nich syfu i kurewstwa – poparł go wierny druh. – Ruszaj przodem.
Wybór był trafny. Po paruset metrach krętych zaułków nędzne domy z trzciny i drewna zaczęły ustępować kamiennym budowlom. Owa Bednarska okazała się odnogą większej ulicy Szewskiej, a ta z kolei jeszcze większej – Zamkowej. Najbardziej wystawną część miasta zdobiły szynki, składy sukienne, sklepiki warzywne, drogie winiarnie, tudzież cukiernie z łakociami. Na ulicach roiło się od konnych i pieszych. Wśród tych pierwszych przeważali szlachetni panowie i dobrze sytuowani mieszczanie, wśród tych drugich – drobni urzędnicy, podrzędni księża oraz Żydzi.
W pobliżu znajdował się bowiem dwór królewski, katedra i synagoga, w której rabini odprawiali w szabat modły.
Zmęczeni rycerze na popas i nocleg wybrali przybytek przy placu targowym o dźwięcznej nazwie „Mewa”. Skłonił ich do tego fakt, że przed karczmą stało blisko tuzin dorodnych koni, załadowany po brzegi pustymi beczkami wóz klasztorny, a z obejścia dochodziły miłe zapachy.
Zeskoczyli z siodeł. Pachołków wraz z wierzchowcami zostawili na majdanie, sami zaś weszli do środka. Po krótkiej lustracji lokalu usiedli na masywnej ławie usytuowanej w pobliżu dużego okna, którą goście w obecności karczmarza nazywali przez grzeczność lożą. Stamtąd mogli podziwiać przestronne wnętrze. Początkowo milczeli, poświęcając sporo uwagi wydatnym, kołyszącym się pod szarym płótnem nędznych koszulin biustom usługujących dziewek. Do jednej próbowali nawet zagadać, ale bez słowa obróciła się na pięcie i uciekła na zaplecze. Zastąpił ją zatroskany szynkarz.
– Co podać?
– Placka z piwem. – Nie byli wybredni.
– Zawsze tu tyle narodu? – Gładkolicy młodzieniec rozejrzał się po sali.
Wśród mrowia pochylonych nad kuflami mężczyzn wypatrzył w kąciku dwóch mnichów. Twarzy ich nie było widać, zdawało się nawet, że wlewają sobie piwo bezpośrednio do kaptura.
– Dzisiaj sobota – mruknął gospodarz zajęty wycieraniem stołu. – Coś jeszcze będzie?
– Obaczym, zmiataj – machnął ręką rycerz.
Gburowaty gość w fartuchu jednak nie odchodził.
– Co?
– To miejsce dodatkowo kosztuje.
– Dobra, dolicz do rachunku – uspokoił karczmarza drugi z przybyszów.
– Ej, czekaj no. – Złapał go za rękę, po czym dodał: Tylko placek ma być dobrze wypieczony, no wiesz, chrupiący. – Chłop kiwnął głową. – Leć smażyć.
Gdy tylko zobaczył plecy Kolończyka, zaczął narzekać.
– Za wszystko sobie liczą, żydowskie pijawki – utyskiwał. – Za miejsce, za widok, towarzystwo. Szkoda, że jeszcze nie za klimat.
– Może kiedyś będą.
– Hm! – usłyszeli chrząkanie. Jakiś zwalisty tłuścioch stał nad ich stolikiem.
– Kim jesteś i czego chcesz? – Przystojniak zmierzył go zimnym wzrokiem.
– Gunter, komornik arcybiskupa Kolonii, Wigfryda – przedstawił się obcy. – Czy wolno mi będzie się przysiąść do wielmożnych panów? Miejsca brak, a zdrożonym bardzo.
– Ksiądz?… Pytam, bo czarni na ogół nie piją, przynajmniej publicznie.
– W tym mieście piją wszyscy – świeccy i duchowni.
– Faktycznie. – Młodzieniec spojrzał jeszcze raz na żłopiących piwo mnichów. – W takim razie klapnij se, wielebny panie komorniku – zaproponował.
– Pogadamy.
Karczmarz przylazł z plackami i złocistym napitkiem.
– Jeszcze raz to samo dla naszego gościa – zdecydował młodzieniec.
– Już się robi. – Właściciel knajpy ukłonił się.
– Ruchy! – pogonił go drugi z gości.
– Wielkie dzięki, szlachetni panowie. Wracam do domu z objazdu po dobrach jego dostojności. – Klecha rozsiadł się wygodnie. – Przemierzyłem dwie długie trasy królewskie, wychodzące z Moguncji oraz Bambergu do Saksonii. Jechałem z Allstedt przez Quedlinburg do miejscowości Werla oraz do Magdeburga. Nie było to przyjemne. – Otarł pot z czoła.
– Ludzi na drogach tyle, że nie sposób się normalnie poruszać. Wszędzie kontrole, posterunki, blokady. Coś się szykuje. I to coś pewnikiem nie będzie dla nas wszystkich zbyt miłe.
Kiedy pojawił się wreszcie domawiany bier, rycerze podnieśli swoje kufle.
– Twoje zdrowie, wielebny! – Pociekło im pianką.
– Przepijam do was, panowie – wrzasnął grubas i siorbnął zamaszyście.
– Z kim mam przyjemność, jeśli można wiedzieć?
– Na mnie wołają Wichman – podał rękę starszy z młodzieńców.
– Brata mojego…
– …Jam jest Ekbert – wyjawił drugi, zerkając ciekawsko na przynoszone przez właściciela gospody talerze.
– Właśnie… A cały rod nasz nazywają Billungami. Pewnie o nim słyszałeś?
– Kto by nie słyszał o potężnej familii, która trzęsie całą Saksonią…
– Masz mnie za jełopa?! – zdenerwował się Ekbert, łapiąc karczmarza za gardło. – Zabieraj mi to stąd natychmiast, zabieraj to gówno! – wrzeszczał, wyżywając się na czerwonym jak burak szynkarzu.
Goście przerwali konwersacje i odwrócili w ich stronę głowy.
– Co za wychowanie?– skomentował ktoś przy ścianie.
– Saskie – odezwał się inny.
– Czyli wiejskie. Przyjechał taki do miasta i myśli, że nadal jest w puszczy.
– Ćwoki ze wschodu!
– Uspokój się – syknął komes. – Zwracamy na siebie uwagę.
– Przecie wyraźnie prosiłem. – Ekbert tarmosił niedopieczony placek.
– Jedziemy z Akwizgranu – zmienił temat Wichman. – Korzystaliśmy tam z gościny naszego umiłowanego kuzyna, rexa Ottona.
– Przecie jego królewska mość od roku siedzi w Italii – zdziwił się kościelny urzędnik.
– Zgadza się – komes nie protestował. – On jest tam, a my tu… To jest – zamotał się – na jego garnuszku, do niedawna w Akwizgranie. No, ale czas najwyższy wracać – dodał, klepiąc się w wysunięte spod stołu kolano.
– A dokąd to zmierzacie?
– Ciekawyś, klechusie. – Młodszy z grafów wyraźnie stracił humor.
– A ciekawość to pierwszy stopień do piekła.
– Przestań mówić ludziom takie rzeczy – upomniał go brat. – Do domu jedziemy, do saskiego kraju. Nach Heimat, znaczy. Nasza siostra za mąż wychodzi za Zygfryda, syna margrabiego Gerona z Nordthuringgau… Którego dzisiaj mamy? –
Wichman podrapał się po głowie.
– Dwudziestego czwartego sierpnia – poinformował usłużnie Gunter.
– Dzień świętego Bartłomieja apostoła.
– No, to za cztery niedziele zrękować ją będziem. W Luneburgu.
– Tego margrabiego Gerona?
– Tak, tego.
– To wspaniale. – Duchowny uśmiechnął się. – Cudownie… – przerwał, bo Ekbert po chamsku wydalał z siebie gazy. Pierdział głośno, wszak z przerwami.
– No nie. Ty świnio! – skrzywił się Wichman. – My jeszcze jemy.
– No co? – zrobił skruszoną minę młodzik. – Brzuch mnie boli i muszę do kibelka.
– Leć.
Poleciał.
Zbite z desek latryny znajdowały się na zapleczu. Można było się dostać do nich tylko przez niewielki korytarzyk sąsiadujący bezpośrednio z kuchnią. Ekbert pokonał go zaledwie w kilka sekund.
– Jest tam kto? – zapukał do pierwszego z brzegu wychodka.
– Zajęte.
– Wolne? – Potrząsnął następnymi drzwiami z wyrżniętym serduszkiem.
– Zara. Leję.
Usłyszał charakterystyczny odgłos sikania.
– Pośpiesz się, człowieku, bo mnie po tym placku szefa kuchni strasznie na zadek ciśnie. Słyszysz? Lej szybciej. Sram prawie! – Odgonił roj brzęczących much urządzających sobie harce nad jego głową.
Odskoczył skobelek i powoli uchyliły się wrota.
– No nareszcie… – Ekbert zajrzał do środka.
Świsnęło żelazo i w jednej chwili zalał się czerwoną posoką.
– Nie gniewaj się, ojcze. On tak zawsze – usprawiedliwiał brata Wichman.
– Może dlatego, że wychowywał nas dwór, a później ulica.
– To wy sieroty jesteście?
– A i owszem. Ojciec nasz, dzielny Wichmanus, umarł jeszcze w czterdziestym czwartym. Matka odeszła w niedługim czasie po nim. I ostaliśmy sami we świecie. Znaczy nie – poprawił się – mamy jeszcze w klasztorach dwóch małoletnich braci
Brunona i Liudolfa, choć prawie ich nie znam. Trzy rodzone siostry: Hadwigę, Friderunę i Immę u stryja Hermana w Luneburgu no i… – zatrzymał się – najbliższą mojemu sercu Adelcię, ale o tym cicho sza. Pst – przyłożył palec do ust.
– A czemuż to?
– Znajda to jest, nie wszystkim moim krewniakom jednako miła.
– Ładna? – Wielebny nie mógł okiełznać swojej ciekawości. – Nie, wybacz mi to niedorzeczne pytanie – wycofał się po chwili.
– Widzę, ojczulku, żeś pies na baby. – Komes wyszczerzył zęby. – Nie jedną parafiankę się dogłębnie paluszkiem spowiadało, co? – zachichotał.
– Czy ładna? Księżniczka prawie.
– Rzeczywiście – zmieszał się tłuścioch. – Kiedysi cosik tam się po wioskach ciupciało, terazki to już nie. Ino posługa. – Wytarł rękawem tłusty podbródek. – Ale z twej miny widzę, że nie o zwykłe bzykanie tu idzie.
– Masz słuszność, chcę się z nią żenić – wyrzekł jednym tchem podekscytowany rycerz.
– Z przybraną siostrą?! – przestraszył się klechus. – Prawo tego zakazuje!
– Nie chcę łamać reguł kościoła świętego, proszę więc was o radę.
– Masz pewność, że ją miłujesz?
– Jako siebie samego.
– Jak wierzący mężczyzna winien miłować wierzącą kobietę?
– Tak właśnie.
– Nie jestem ekspertem od iuris canonici. – Księżulo podrapał się po wygolonej tonsurą głowie i dodał: – Ale wiem, że sprawa nie jest prosta. Gdybyś był królem albo księciem…
– Nic się nie da zrobić? – Wichman mrugał nerwowo.
– Tego nie powiedziałem. Istnieje pewien kruczek.
– Tedy?
– Tedy rozwiązanie jest tylko jedno. Ponowna adopcja.
– I to już jest coś – odetchnął graf. – Halo karczmarz! Pono tu z najprzedniejszym winem! – Kiwnął na szynkarza ręką. – Koszty nie grają roli.
– Już podaję – oznajmił usłużny głos z głębi sali.
Komornik jego dostojności arcybiskupa sięgnął za pazuchę.
– Co jest? – Wichman zrobił zdziwioną minę. – Wypijem bruderszaft.
– Dobrze, ale tym razem ja stawiam – uniósł się honorem duchowny, grzebiąc w sakiewce.
– Niechaj i tak będzie – zgodził się graf.
– Nadreńskie marcowe – poinformował gospodarz, stawiając na stół dwa miedziane puchary i gustowny gliniany dzbanuszek. – Trzymam je wyłącznie dla specjalnych gości – zapewnił, inkasując brzęczące srebrniki.
Zachlupała szlachetna ciecz w miedzi.
– Hej, miecze w dłoń… – Sas obłapił pełne naczynie i wstał, by spełnić braterstwo.
– Oby nam się darzyło… – Również klecha uniósł pośpiesznie swój ciężki tyłek z ławy.
Komes w mgnieniu oka wychłeptał całą zawartość pucharu.
– Wichman – rzekł i cmoknął w tłusty policzek wielebnego.
– Gunter – odpowiedział opity grubas i oblizał mu ucho. – Jakbyś czegoś potrzebował, stary, wal do mnie, jak w dym. Siedzę w przybudówce katedralnej. Wejście jest od ulicy Słonej.
– Będę pamiętał.
– No, na mnie już pora. – Wielebny odstawił puchar i poprawił skórzany pasek na wielkim brzuchu.
Nagle usłyszeli chrap konia i stuk podkowy o bruk. Wyjrzeli przez okno.
– A, to przyjechali Benedyktyni – rzekł komornik. – Zawsze o tej porze zjawiają się po wino. Tak mają ustalone z karczmarzem – wyjaśnił.
Na podwórzu zapanował ruch. Kilku gości w nędznych habitach kulało puste beczki po ulicy.
– Zaraz, zaraz. – Wichmanowi coś tu się nie zgadzało. – Skoro mnisi dopiero teraz zjawili się po mszalne, to po co przybyli z wozem tamci?!
– Spojrzał na stolik, przy którym dotychczas siedzieli dziwni kapturnicy. Był pusty, choć kufle wciąż wypełniała pienista breja. – Ile opactw zaopatruje ta karczma? – spytał Guntera.
– Nie, no jedno tylko – zapewnił go grubas.
Zrobiło mu się gorąco, krew zaczęła szybciej krążyć w żyłach.
– Aaaaaaaaaaaaaaaaaaalarm! – wrzasnął głosem, od którego o mało nie wypadły futryny. – Wszyscy do kibla!
Wichman, nie czekając na pomoc zdezorientowanych pachołków, natychmiast rzucił się na zaplecze. Gdy dobiegł do prymitywnych sraczy, zobaczył zakrwawionego Ekberta i otaczających go mnichów. O dziwo nie było ich dwóch, a co najmniej pięciu.
– Co tu się wyrabia? – wrzasnął.
– A gówno. – Jeden z napastników zastąpił mu drogę.
Był to typowy mięśniak o plebejskiej twarzy i rękach jak łopaty. Pewny swojej siły oczekiwał walki w pozycji zapaśniczej. Dumnie oparł dłonie o kolana, zupełnie zapominając o tym, że w latrynie nie ma jasnych reguł gry. Wichman precyzyjnie mierzonym kopniakiem w jądra przywrócił mu pamięć.
– Jenki! – gość zawył, zwinął się w kłębek i już nie wyprostował.
Komes doskoczył do niego, szarpnął za włosy i z całej siły kropnął pięścią w usta. Poszły zęby, trysnęła krew, chrupnęła chrząstka nosowa. Zmasakrowane monstrum zakołysało się w biodrach i padło na ziemię jak worek kartofli.
Na zaciętych gębach pozostałych malowało się zdziwienie. Doskoczyli do niego, niemiłosiernie młócąc rękami. Pięści latały w powietrzu niczym ołowiane pociski. Jedna wylądowała niebezpiecznie tuż obok jego nosa i odrzuciła od napastników na dobre dwa metry. Lekko oszołomiony graf widząc, że lezą ku niemu, zanurkował pod nogi napastników, atakując ich golenie. Podciął kantem dłoni pierwszego z rzezimieszków, pociągnął do siebie kończynę drugiego. Gdy runęli na ziemię, uskoczył w bok, wstał i przybrał prawidłową postawę bokserską. Następny z chętnych do walki, przezornie unikając rozkroku, zapomniał o gardzie. Nisko opuszczone ręce nie zdołały sparować zamaszystego Wichmanowego sierpa. Silny cios cisnął nim o nędzne budki. Skrzydła wrót latryny rozpadły się z gruchotem.
Jucha zbryzgała kawałki drewna. Delikwent wbił się prosto w deskę do siedzenia, znosząc ją doszczętnie. Zabulgotała kloaka. Zalewany cuchnącą mazią zaczął wołać o pomoc. Wyciągnęli go nadbiegający pachołkowie, ale tylko po to, by zarżnąć jak wieprza.
– Na cycki świętej Cecylii! Na sieć świętego Andrzeja! Darujcie! Jam tego nie chciał – błagał ich na kolanach, bijąc się w piersi.
– Świętych wzywasz?! O łaskę prosisz?! – Dostał dwa razy z otwartej na uspokojenie. – Ty żałosny kutasie! – rzekli sprośnie. – Zaraz będziesz ucztą dla robactwa! Giń! – Otworzyli mu gardło żelazem i zostawili w odchodach.
Z chwilą nadejścia Billungowej służby, na podwórku (z oczywistych względów) zakotłowało się dużo bardziej, a uliczna walka przerodziła się w rzeź. Nad głowami bandziorów fruwały sękate pięści, błyskały noże, na zakazanych gębach lądowały mocne ciosy, do uszu docierały ostre słowa. Postawny nieznajomek dostał hakiem pod żebro i nakrył się sandałami. Próbował wstać, ale zdzielono go w potylicę wyrwaną naprędce sztachetą. Ostatecznie skonał z pękniętą czaszką, przy brudnej od gówna ścianie. Innego wykończył sam komes. Mocnym bykiem położył na ziemię, zaprawił kopniakiem w szczękę i udusił powrozem. Ostatni napastnik – zdaje się, że herszt całej bandy – bronił się zaciekle. Machał przed Sasami sztyletem, wycofując się w stronę korytarza prowadzącego do karczmy.
– Pierzcha, psi syn! – ryknął Wichman. – Nie dajcie mu uciec!
– Nie damy – pewnie odrzekł ktoś od strony sali.
Jedyne wyjście z matni zatarasowała zbójowi zwalista postać Guntera.
Tłuścioch wywijał swoją laską niczym cepem, skutecznie zniechęcając śmiałka do ewakuacji.
– Nie radzę. – Klecha pogroził złoczyńcy palcem. – Chociaż żem duchowny, umiem nieźle buźkę skaleczyć.
– Wypchaj się, grubasie! – wrzasnął najroślejszy ze zbirów i ciął krzyżowo, na skos. Komornik wykonał unik, jednak ostrze lekko musnęło mu tonsurę.
– Ty łajdaku! – Wielebny obtarł strużkę krwi z czoła. – Pies cię trącał!
– Z rozmachem chlasnął śmiałka laską przez twarz. Bandzior zalał się krwią i osunął na ziemię, był jednak na tyle przytomny, że na czworakach zdołał przeczołgać się między nogami księdza i umknąć przed gromadą.
– Za nim! – wydarł się Wichman. – Gonić go!
Pachołkowie puścili się w pościg.
– Dosyć tych burd, panowie Sasi, bo straż miejską zawezwę! – Właściciel karczmy przeciął im drogę.
– Spieprzaj, chamie! To przez twój niedopieczony placek tyle farby się polało! – warknął komes.
– Panie, z hrabią Ekbertem chyba nie jest za dobrze – zwrócił się do niego przełożony wszystkich sług, Redman.
– Gdzie on?
Poważnie ranny rycerz o dziwo nie zemdlał. Siedział oparty o ścianę, zakrywając dłonią prawą część twarzy. Pomiędzy palcami wyciekała krew z całą zawartością oczodołu.
– Ledwo was widzę… – charczał. – Moje oko wylało…
– O cholera! Źle z nim – stwierdził Wichman, przyglądając się uważnie bratu. – Dawać tu jakiegoś cyrulika! A chyżo!
– No, kretynie, gdzie tu jest jakiś lekarz? – rzekł Redman i potraktował karczmarza łokciem.
– Ej, to boli!… Medyk? Nie mam pojęcia… – zastanawiał się szynkarz.
– A znachor może być?
– Dawaj znachora, byle prędko – zadecydował komes.
– Mieszka u mnie na poddaszu taki jeden pijaczek, co często ludzi z miasta po robocie szyje. Ale o tej porze w sobotę to on będzie trup. Znaczy się, w trupa zalany.
– Ocucimy, wytrzeźwimy. Idźcie po niego. – Wichman wskazał palcem dwóch najroślejszych pachołków. – Gdyby się stawiał, wiecie, co macie robić?
– Wiemy – odparli, ruszając za karczmarzem w głąb korytarza.
– W mordę i pod wodę.
– Dokładnie. Reszta bierze ostrożnie obolałego pana i zanosi go na stoł do karczmy – wydał rozkaz. – Tam zabieg medyczny się odbędzie.
– Redmanie – zwrócił się do swojego najbystrzejszego sługi, ktorego podobno spłodził po pijaku jakiś lekkomyślny szlachcic. – Zorganizujesz czyste płótno na opatrunki.
– Zrobi się – przytaknął zmyślny młodzik. – No, chłopy, bierzem rannego na pled i w drogę – pogonił pozostałych.
– A, jeszcze jedno – przypomniał sobie coś Billung. – Wszystkich gapiów potraktować kijami. Nikogo postronnego do lokalu nie wpuszczać. Nawet jakby sam król się przed drzwiami zjawił i o to dopraszał. Zrozumiano?
– Jawohl! – Wyprężyli się dumnie.
– No to do roboty – rzekł graf i odwrócił głowę w stronę Guntera.
– Co tam tak wypatrujesz, ojczulku?
– Śmiem twierdzić, Wichmanie, że te łotry nie pracowały dla miejscowych raubritterów – zawyrokował komornik jego ekscelencji arcybiskupa.
– Przyjrzałem się uważnie umarlakom: ciału pływającemu w gównie, połamańcowi ze ściany, gościowi z pękniętym mosznowym worem, biedakowi na szybko uduszonemu przez ciebie powrozem…
– Jak to? – przerwał mu młodzieniec. – A któż inny śmiałby napadać na podróżnych w biały dzień?
– Właśnie, któż inny? – powtórzył grubas, badając uważnie sandał porzucony przez jednego ze zbirów. – Masz, obejrzyj sobie.
– Solidna benedyktyńska robota. – Komes pomacał zakonne obuwie.
– Widzisz krzyżowe wiązanie? – Klecha wskazał palcem na dziwną plecionkę rzemyków i kawałków przetartej skory przymocowanych do mocnej podeszwy.
– Paski jak paski, zwykłe.
– Może i zwykłe, ale w tutejszych klasztorach takich nie wytwarzają.
– Skąd więc one pochodzą?
– Tak na oko… – Komornik zmarszczył brwi. – Sądząc po grubości nitki i ściegu oraz węzłach… – Jeszcze raz wbił wzrok w kontur pantofla.
– Od was, z Saksonii.
– Niemożliwe?! – zdziwił się Wichman. – To znaczy… – Zamarł w zgrozie.
– Tak, chłopcze. To znaczy, że ktoś bardzo obawia się waszego powrotu…
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.