Wiecznie żywy
Przekład: Martyna Plisenko
Tytuł oryginału: Warm Bodies
Data wydania: 2013
Data premiery: Marzec 2013
ISBN: 978-83-7674-233-5
Format: 130x200
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 308
Kategoria:
34.90 zł 24.43 zł
Wydawać by się mogło, że w świecie, w którym umarli powstają z grobów, a słowa „życie” i „śmierć” tracą swoje znaczenie, nie ma już miejsca na miłość.
Martwy R nie pamięta swojej przeszłości. Jest zombie i działa instynktownie, dopóki nie spotka na swej drodze wyjątkowej dziewczyny z krwi i kości. Julie staje się promykiem światła w szarym krajobrazie R. I choć serce chłopaka od dawna nie bije, w jego wnętrzu zaczyna rozkwitać… życie.
Na styku dwóch wrogich światów, żywych i martwych, rodzi się miłość, jak u najsłynniejszych kochanków wszech czasów…
Na podstawie książki WIECZNIE ŻYWY powstał kolejny kinowy hit.
Książka stała się podstawą scenariusza do filmu w reżyserii Jonathana Levine’a. W rolach głównych Nicholas Hoult („X Men: Pierwsza klasa”) oraz Teresa Palmer („Jestem numerem cztery”).
„Isaac Marion stworzył najbardziej niezwykły wątek romantyczny, z jakim kiedykolwiek się spotkałam. Nigdy nie sadziłam, że mogłabym aż tak dać się urzec zombie”.
– Stephenie Meyer, autorka sagi „Zmierzch”
Dziewczyny, z którymi rozmawiał, popatrzyły na mnie i odeszły, szurając nogami. Zauważyłem, że wywołuję u niektórych ludzi tutaj nerwowość.
– Dopiero… jadłeś – mówi M, nieco marszcząc brwi. – Dwa dni… temu.
Znów dotknąłem żołądka.
– Czuję pusty. Czuję… martwy.
Kiwa głową.
– Mał…żeństwo.
Wpatruję się w niego. Potrząsam głową i mocniej ściskam żołądek.
– Potrzebuję. Idź… zbierz innych.
Wzdycha i odchodzi, uderzając mnie mocno po drodze, ale nie jestem pewny, czy to było zamierzone.
W końcu, mimo wszystko, jest zombie.
Udaje mu się znaleźć kilkoro innych chętnych i tworzymy mały oddział. Bardzo mały. Niebezpiecznie mały. Ale nie dbam o to. Nie pamiętam, żebym kiedyś był tak głodny.
Ruszamy w stronę miasta. Idziemy autostradą. Jak wszystko inne, drogi przejmuje natura. Maszerujemy pustą szosą, pod obrośniętymi bluszczem wiaduktami.
Moje szczątkowe wspomnienia tych dróg dramatycznie odbiegają od ich obecnego spokoju. Biorę głęboki haust słodkiego, cichego powietrza.
Zapuszczamy się w miasto dalej niż zwykle. Jedyne zapachy, które wyczuwam, to rdza i kurz. Coraz trudniej spotkać chodzących swobodnie Żywych, a ci, którzy mają schronienie, rzadziej je opuszczają. Podejrzewam, że ich początkowe fortece stają się samowystarczalne. Wyobrażam sobie rozległe ogrody założonew wykopach, pełne marchewek i fasoli. Bydło w zagrodach. Pola ryżowe. Takie fortece są w całym kraju, ale największa z nich znajduje się właśnie tutaj, w naszym mieście. Widać ją na tle zamglonego horyzontu, jej przesuwany dach otwarty, by wpuścić światło słoneczne. W powietrzu trzepoczą wyblakłe strzępy bannerów reklamowych operatorów telefonii komórkowej.
Wreszcie wyczuwamy nasze ofiary. Nagły i intensywny zapach życia drażni nasze nozdrza. Są bardzo blisko i jest ich wiele. Może nawet połowa tego, co nas. Wahamy się, zbici w grupkę. M patrzy na mnie.
Patrzy na naszą grupkę, a potem znów na mnie.
– Nie – mamrocze.
Pokazuję w stronę zniszczonego, zapadniętego drapacza chmur, z którego dochodzi aromat, jak animowany wąs zapachu kuszący chodź…
– Jeść – nalegam.
M potrząsa głową.
– Za… dużo.
– Jeść.
Znów spogląda na grupę. Węszy w powietrzu.
Reszta jest niezdecydowana. Kilkoro także niucha niepewnie, ale reszta jest bardziej ukierunkowana, jak ja. Pomrukują, ślinią się i kłapią zębami.
Zaczynam się denerwować.
– Potrzebuję! – krzyczę, patrząc na M. – Chodź.
Odwracam się i zaczynam pospiesznie człapać w stronę wieżowca. Skupione myśli. Reszta niepewnie idzie za mną. M mnie dogania i idzie obok, patrząc na mnie z niepewną miną.
Nasza grupa, do niespotykanego stopnia zdopingowana moją desperacką energią, przepycha się przez obrotowe drzwi i rusza przez ciemne korytarze. Trzęsienie ziemi lub jakiś wybuch zniszczyły część fundamentów i cała budowla pochyla się pod dziwnym kątem. Trudno odnaleźć się w zygzakujących korytarzach, a przechylone podłogi sprawiają, że trudno nawet chodzić, ale zapach jest coraz silniejszy. Po kilku ciągach schodów już ich nawet słyszę, hałasujących dookoła i rozmawiających ze sobą tymi stałymi, melodyjnymi strumieniami słów. Mowa zawsze była dla mnie jak dźwiękowy odpowiednik feromonów, i drgam lekko, gdy dociera do moich uszu. Nie spotkałem jeszcze innego zombie, który podzielałby mój zachwyt dla tych jedwabistych rytmów. M uważa to za chory fetysz.
Gdy zbliżamy się do zajętego przez nich piętra, niektórzy z nas zaczynają głośno jęczeć i Żywi nas słyszą. Jeden z nich krzyczy na alarm i słyszę, jak odbezpieczają broń, ale się nie wahamy. Przebijamy się przez ostatnie drzwi i ruszamy na nich. M burczy, gdy widzi, ilu ich jest, ale wraz ze mną rzuca się na najbliższego człowieka i trzyma go za ramię, podczas gdy ja rozrywam mu gardło. Usta zalewa mi płomienny, czerwony smak krwi. Wciągam iskrę życia, która wystrzeliwuje z jego komórek jak cytrusowa mgiełka z obieranej pomarańczy. Mrok w pomieszczeniu pulsuje od wystrzałów z broni palnej. Jak na nasze standardy mają znaczącą przewagę liczebną – na każdego z nich przypada tylko troje z nas – ale coś zdaje się nam sprzyjać. Nasza obłędna szybkość jest nietypowa dla Martwych, a nasza ofiara nie jest na to przygotowana.
Czy to wszystko wychodzi ode mnie? Stworzenia pozbawione żądz nie ruszają się szybko, ale podążają za mną, a ja jestem gniewnym wirem. Co mi się stało? Czy mam po prostu zły dzień?
Jest jeszcze jeden czynnik dający nam przewagę.
Ci Żywi nie są weteranami. Są młodzi. To w większości nastolatki, chłopcy i dziewczyny. Jeden z nich ma tak potworny trądzik, że w tym migoczącym świetle łatwo byłoby go zastrzelić przez pomyłkę. Ich przywódcą jest nieco straszy od nich chłopak z wystrzępioną bródką, stojący na biurku na środku pomieszczenia i wykrzykujący pełne paniki polecenia do swoich ludzi.
Gdy padają na podłogę pod naporem żywych trupów, gdy ściany znaczą krople krwi, ten chłopak pochyla się opiekuńczo nad małą postacią przycupniętą za nim na biurku. To dziewczyna, może dziewiętnastoletnia, napinająca drobne ciało, aby zrównoważyć odrzut broni, gdy strzela na ślepo w ciemność.
Rzucam się przez pokój i chwytam buty chłopaka.
Podcinam mu nogi i upada, mocno uderzając głową w kant biurka. Bez wahania rzucam się na niego i wgryzam się w jego szyję. Potem wbijam palce w pęknięcie w czaszce i siłą otwieram jego głowę, jakby to była muszla małża. Wewnątrz pulsuje jego mózg, gorący i różowy. Wgryzam się głęboko, mocno, żarłocznie i…
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.