Wojenny pamiętnik
Zapiski z powstania warszawskiego i niemieckich obozów koncentracyjnych
Zofia Rogowska
Data wydania: 2024
Data premiery: 22 października 2024
ISBN: 978-83-68135-62-6
Format: 145x205
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 416 + 2x8 kolor
Kategoria: Historia
59.90 zł 41.93 zł
PORUSZAJĄCY PAMIĘTNIK KOBIETY, KTÓRA PO PROSTU CHCIAŁA PRZEŻYĆ
Oto pełen dramatycznych doświadczeń obraz powstania widziany w całkowicie odmiennej perspektywie – oczami zwykłej mieszkanki Warszawy. Fenomen tych wspomnień tkwi w tym, że jest to rzadki głos kobiety pragnącej zwyczajnie przetrwać wojenną zawieruchę i znów zacząć żyć normalnie, zapominając o potwornej przeszłości. Przynajmniej na tyle, na ile to możliwe.
Zofia Rogowska nie brała udziału w walkach, a mimo to po powstaniu, podobnie jak tysiące innych mieszkańców Warszawy, wciągnęły ją tryby hitlerowskiej machiny śmierci. Trafiła do obozu przesiedleńczego w Pruszkowie, a stamtąd do KL Ravensbrück, Bergen-Belsen, Auer (Sachsenhausen) i Clausthal-Zellerfeld.
W pamiętniku ukazuje koszmarne przeżycia z obozów. Jej opisy bywają brutalne i zawsze niezwykle bezpośrednie. Opowiada o warunkach obozowego życia – pomieszczeniach, procesie „przygotowania” kobiet do rozlokowania, sposobach „zarabiania”, zasadach „higieny”. Wiele miejsca poświęca współwięźniarkom i nadzorcom. Charakteryzuje ich zachowania i podejmowane decyzje. Bacznie obserwując ludzi, dobitnie piętnuje ich negatywne postawy. Wyznawane wartości przeciwstawia rozpadowi człowieczeństwa pod presją niemieckiego okrucieństwa.
Po dokonaniu segregacji skierowano nas do bloku transportowego, który znajdował się o kilkadziesiąt kroków od pierwszej hali i tym się od niej różnił, że był jaśniejszy i miał więcej niżej umieszczonych okien. Był natomiast po brzegi zatłoczony i przedstawiał niesamowity widok. Podłoga była nie tylko zaśmiecona papierami, odpadkami z jedzenia i różnymi innymi śmieciami, ale przykrywała ją słoma, tu i tam nagromadzona w większej ilości, gdzieniegdzie zaś tylko przyprószała podłogę i ciągnęła się za nogami. Powietrze tu było duszne, gorące. Pod ścianami i pod każdym słupem podpierającym strop koczowali wygnańcy, zebrani rodzinami lub pogrupowani jako znajomi. Panował gwar. Można było zobaczyć ludzi wszystkich odmian, różnego wzrostu i w różnym wieku, mężczyzn, kobiety i dzieci. Jedni siedzieli, inni leżeli i drzemali na betach i słomie. Niektóre kobiety zajęte były robieniem toalety – biegały z ręcznikami i mydłem do znajdującej się w tym samym bloku umywalni. Jedne czesały się, inne przymierzały i zmieniały buty, aby wybrać najlepsze do marszu. Byli tam ludzie o twarzach inteligentnych i prości. Niektóre panny uderzały niezwykłą urodą. Wśród tego różnorodnego tłumu byli też księża, przeważnie młodzi. Spowiadali, a do spowiedzi przystępowało bardzo dużo osób. Konfesjonałem było zwykłe krzesło. Księża udzielali również ślubów młodym parom, akty zawarcia związku małżeńskiego spisywali na kawałku papieru. Dziwne to były i skromne śluby, w tak niesamowitych okolicznościach. I właśnie tu były tajemnicze drzwi do doktora. Przed nimi dzień i noc stały kolejki.
Dopiero w tym bloku spotkałam znajomych z naszego domu. Koło filaru siedziała pani Kęsicka z córkami. Jedna była trupioblada, z czołem przewiązanym bandażem. Pani Kęsicka, mimo że dotąd znałyśmy się tylko z widzenia, okazała mi dużo życzliwości. Była w pogodnym nastroju. Szykowała i rozdzielała córkom jedzenie. To ona użyczyła mi szklanki z papieru impregnowanego woskiem, takiej, jakiej używano do sztucznego miodu. Dzięki niej po trzech dniach bytności w Pruszkowie mogłam dostać ciepłej strawy. To ona pouczyła mnie, że teraz jest pora, w której rozdają z beczki na kółkach obiadową zupę i że nie tak trudno ją dostać. Jednocześnie przypadł do nas Jędruś Pazio. Z radością oznajmił mi, że pan Józio żyje. W pierwszej chwili nie wiedziałam, które z nas zwariowało, on czy ja. Jak to żyje? To znaczy, że nie umarł od rany zadanej mu w głowę? Czy też w ogóle nie był ranny? Powiedziałam z najwyższym zdumieniem, że to niemożliwe, lecz Jędruś zapewniał:
– Ależ tak, żyje! Stoi w kolejce po zupę.
Pobiegłam zdyszana czym prędzej przed blok, żeby zobaczyć tę niewiarygodną rzecz. Stała tam beczka na kółkach zaprzężona w jednego konika. Z niej rozdzielano zupę do naczyń, jakie kto miał. Szkoda, że posiadałam tylko niewielką szklaneczkę. Nawet nie było zbyt dużej kolejki, ponieważ już sporo ludzi powywozili i posegregowali na inne bloki. Pozostali nie rzucali się tak zachłannie na jedzenie, widocznie udawało im się czerpać częściej tej zupy. Przesuwali się w spokoju, kolejno, bliżej beczki. Szukałam między nimi Józia. Znalazłam, stał zgarbiony, w kapeluszu, widocznie odzyskanym i odnalezionym na gruzach. Ten kapelusz wydał mi się niepotrzebny, był zniszczony i zdefasonowany. Józio miał pożółkłą twarz, policzki zapadnięte, był bardziej podobny do trupa niż do żyjącego człowieka. Oczy tylko jarzyły mu się blaskiem spod czoła. Podbiegłam do niego i rzuciłam mu się na szyję, zaczęłam całować te chude policzki.
– Józiu – mówię. – To ty żyjesz?!
On uśmiechnął się blado. Wiedziałam, że nie pora teraz żądać od niego szczegółów ocalenia, że sprawa musi dojrzeć. Szczęście nie lubi, aby o nim mówić. Na razie trzeba było cieszyć się, że żyje. Wzięliśmy zupę i poszliśmy do środka hali transportowej. Jakaż ta zupa wydała mi się wspaniała! Ale i tu nie było czasu na rozmowy.
– Józiu – powiedziałam – ty nie możesz jechać na transport.
Jesteś chory, poważnie chory. Masz powód do zwolnienia. Jesteś chory i ranny. Trzy dni chodzisz z odłamkami w twarzy i w ręku, na pewno masz gorączkę. Twój wygląd najlepiej świadczy o twoim stanie zdrowia. Ja nie mogę się o to ubiegać, bo jak na złość, nic mi nie jest. Złota nie mam, żeby się okupić, znajomości też nie. Ja się nie wymigam, ale ty? Zginiesz, umrzesz w pociągu. Musisz stać w kolejce choćby jeszcze dwa dni. Może będziemy stać na zmianę?
Józio słuchał w milczeniu. Skrzywił się, jednak ostatecznie uległ namowom i stanął w niekończącej się kolejce do doktora. Ja tymczasem odpoczywałam, rozglądałam się po sali, patrzyłam na śluby i spowiedzi, na to całe niesamowite widowisko. Dowiedziałam się, że panie Lichomskie żyją, że przyszły później, nie mogłam jednak ich spotkać. Po moim wyjściu w domu działy się straszne rzeczy. Do mężczyzn strzelali, młode kobiety gwałcili. Jak w żadnym innym, tak w naszym rozgrywały się tragedie. Dowiedziałam się trochę od pani Kęsickiej, trochę od pani Paziowej i od pani Głębockiej, z którą zapoznałam się dopiero w Pruszkowie. Była to starsza pani w wieku około sześćdziesięciu lat, brzydka, ale bardzo miła, bardzo inteligentna i dobrze wychowana, ruchliwa, żywa, stale jakby podniecona. Mówiła prędko i dużo, stale mając nowy temat. Pani Eleonora Głębocka od razu mnie polubiła i wyraziła chęć trzymania się razem w dalszej drodze. Później, już w Niemczech, w obozie w Neuengamme pod Hamburgiem powiedziała, że z całego grona wybrała mnie do powierzania swoich tajemnic, bo uznała mnie za najpoważniejszą. Tak krótko mnie znając, bo zaledwie kilka dni, opowiedziała mi swoje sercowe przeżycia – o narzeczonym, który nie został jej mężem. Pani Eleonora pozostała panną. Dlaczego tak się stało? – już nie pamiętam. Zdaje mi się, że według jej interpretacji rozdzieliły ich na zawsze różnice duchowe, które dla ludzi o mniej skomplikowanej psychice nie stanowiłyby żadnych przeszkód w połączeniu się węzłem małżeńskim. Pani Eleonora jednak była wybredna duchowo, zbyt subtelna, aby nie przywiązywać znaczenia do swojej indywidualności.
Słuchałam jej wywodów bez większego zainteresowania. Była mi zupełnie obca, tak ona, jak i sprawy z nią związane. Cóż to wszystko mogło znaczyć wobec tego, co się w ostatnich dniach stało i dalej miało dziać się z nami? Przedtem znałam ją i jej matkę z widzenia. Miały działkę na środku podwórka, sąsiadującą z naszą. Nieraz siadywały obie na miniaturowej ławeczce, dwie czarne starsze panie. Nie wiadomo było, czy to siostry, czy matka z córką, ale która matka, a która córka, nie wiedzieliśmy. Rozmawiały cicho, dyskretnie, nie przeszkadzały nikomu, a mimo to nie lubiliśmy ich. Nazywaliśmy je „Sówkami”. Pani Głębocka opowiedziała mi, że też przeżyła tragedię. Obu jej młodszym siostrom jednocześnie zamordowano mężów – w piwnicy owego pamiętnego trzydziestego września, kiedy nas wypędzono z domu. Przypomniałam sobie, że pod koniec powstania państwo Czaińscy z małym dzieckiem zajęli piwnice w korytarzyku naprzeciw naszego, obok pani Włoszczyńskiej. Dlaczego przenieśli się tam z przeciwległego końca domu – nie wiem. Całymi dniami siedzieli w swej ciemnej norze, tak że nie wiadomo było, ile osób i kto tam przebywał. Prawdopodobnie była to matka z trzema córkami, dwoma zięciami i dwójką małych, niespełna rocznych wnucząt.
Pani Eleonora opowiadała słowami pełnymi grozy o śmierci obu szwagrów, o sieroctwie dwójki malutkich dzieci, które nie będą znały ojców, o tragedii swych sióstr, młodych wdów, ale mnie to wszystko wydawało się takie obojętne… Ciągle naokoło słychać było wieści o czyjejś śmierci. Ja byłam pochłonięta swoim cierpieniami i nieczuła na cierpienie innych. Już niczym nie mogłam się przejąć ani zdziwić. Mówiła dalej, że ma przy sobie dyplom jednej z sióstr, która była dentystką. Zdawało im się, że u niej będzie najbezpieczniejszy. Wspominała o swoim wyższym wykształceniu filozoficznym.
O innych znajomych pani Eleonora mówiła, że część ocalała, uciekając gdzieś podczas inwazji wojska na nasz dom. Pani Kościuszko z córką wyskoczyły oknem z parteru na ulicę w momencie, kiedy odbywały się gwałty kobiet, i tak ocalały. Pani Kwiecińska z najmłodszą córką były w Pruszkowie, widziałam je. Kto był stary i chory, nie mógł iść, tego zabijali na miejscu. Tak zginął starszy pan Roszkowski, który był ranny, leżący i nie dałby rady iść. Zastrzelili go w piwnicy. Jego syn, ojciec małej Kasi, był w mieście. Powstanie zaskoczyło go poza domem, do którego już nie wrócił, zginął. Niemiec, który leżał ranny, umarł i pochowano go pod domem. Zosia Łukasiewicz umarła na szkarlatynę połączoną z krupem. Zginął też rzeźnik, pan Dzieniszewski. Pana Lewandowskiego powstanie zaskoczyło w biurze, w Śródmieściu – nie wrócił. Dostał się do obozu gdzieś w Czechach, ktoś go tam widział. Ostatecznie, jak się później dowiedziałam, zginął.
Nadszedł wieczór, więc zaczęliśmy układać się do snu. Miała to być ostatnia noc w Pruszkowie. Ludzie zagrzebali się w barłóg i roili się w nim jak zwierzęta. Zapalili rzadko rozmieszczone pod sufitem lampy elektryczne. Musiałam przykryć się futrem, choć było mi go okropnie szkoda. Rozmowy trochę przycichły. Przed gabinetem lekarskim nadal stały niezmniejszające się kolejki. Nagle z góry, z galerii, która biegła wzdłuż jednej czy dwu ścian, pod sufitem, zabrzmiał po polsku głos młodego człowieka, przemawiał do wszystkich. Nawoływał najpierw do zachowania ciszy, potem podkreślał, jako bardzo doniosły i znamienny fakt, łaskawe i przychylne odniesienie się władz niemieckich do nas – zaopiekowali się nami. Zostaliśmy skierowani na wyjazd na „lekkie roboty” do Niemiec. Podejrzewałam, że może to znaczyć bombardowanie, głód, zimno, bicie, złe traktowanie, choroby, ciężką pracę. Co będzie, to będzie, ale już nie będziemy tu w tym przeklętym Pruszkowie, gdzie człowiek żyje jak pies. Prelegent nawoływał do karności, spokoju, żeby nie było kłótni, bójek, zamieszania. Charakterystyczne były jego słowa:
– Nie dość jednego nieszczęścia, a będziecie jeszcze między sobą się waśnili?
Tak, jakby nam współczuł. A może to był tylko podstęp? Leżałam na słomie i nie chciało mi się odwrócić głowy, żeby choć zobaczyć, jak ten mówca wygląda. Kończąc, zapowiedział, że jutro z rana nastąpi nasz wyjazd. Odpoczywałam. Barłóg po dwóch miesiącach koczowania w pozycji siedzącej na leżaku i parę dni na cemencie w Pruszkowie nauczyły mnie cenić wygodne posłanie. Gwar już trochę przycichł. Czekałam z niecierpliwością na Józia, żeby móc spokojnie porozmawiać. Stał w kolejce już nieomal od rana, a może będzie stał i całą noc. Nareszcie przyszedł. Dziwne, że odnalazł mnie w tym morzu ludzkim. To było trudne, zwłaszcza teraz, kiedy większość już leżała. Położył się obok mnie i przykrył swoim gabardynowym, cienkim płaszczem. Był zupełnie zrezygnowany i apatyczny, nie chciał nic jeść, zresztą i tak nie było co. Był do ostateczności wyczerpany nerwowo i fizycznie. Najważniejsze było jednak, że otrzymał zwolnienie z transportu. Nazajutrz miał zgłosić się na ósemkę, gdzie znajdował się szpital. Nie wiedzieliśmy, czy czasem po wyleczeniu nie wywiozą go do Niemiec, ale nadzieja leżała w jego inwalidztwie z 1939 roku. Nie brał udziału w powstaniu. Pracował w firmie pod zarządem niemieckim. Były więc dane na całkowite zwolnienie. Zresztą jak jakiś czas pobędzie w szpitalu, to może uda mu się wyrobić sobie jakieś znajomości. Gorzej było ze mną, byłam bowiem już nieodwołalnie wyznaczona na wyjazd. Zaczęłam wypytywać Józia, jak to się stało, że żyje, to takie nieprawdopodobne. Opowiadał bez zapału, powściągliwie i bardzo krótko, jakby mówienie o samym sobie sprawiało mu trudność. Kiedy wówczas wyszłam, żołdak schwycił go całą garścią za ubranie na piersiach i zaciągnął pod ścianę w miejscu, gdzie zaczynały się schody. Wyjął rewolwer, przyłożył mu do skroni i strzelił. W tej chwili przechodziła tamtędy pani Paziowa z Jędrusiem, który to widział i słyszał. Ja stałam w niedomkniętych drzwiach ze szklanymi szybkami i nie słyszałam nic – ani strzałów do niego, ani do innych, na schodach i w piwnicy. Usłyszał szczęk zamka i odruchowo odchylił głowę. Widział, że żyje. Najwidoczniej rewolwer się zaciął. Oprawca strzelił po raz drugi i znów to samo. Józio za każdym razem odchylał coraz więcej głowę od ściany i nadal żył. Żołdak strzelił po raz trzeci. Józio był pewny, że tym razem nastąpi koniec, ale znów usłyszał tylko trzask i nic więcej. Niemiec był zły, że nie może zastrzelić bezbronnego i niewinnego człowieka, wyrzucił sobie na dłoń cały magazynek z nabojami. Jeszcze raz dokładnie nabił rewolwer i znów przyłożył nieszczęśnikowi do skroni… Nie mogłam dalej słuchać tej opowieści.
– Józiu, jak ty mogłeś to wytrzymać? – powiedziałam.
Jednak on był szalenie opanowany i zrównoważony. Przeżył taki straszny moment w zupełnym spokoju. Zachował się z honorem, nie prosił o życie, nie uciekał, bo to by go zgubiło. Ale co musiał przeżywać, jak czwarty raz poczuł lufę rewolweru na swojej skroni… Miał wtedy sto procent pewności, że zginie, a jednak i tym razem usłyszał tylko suchy trzask. Na pewno w pierwszych sekundach nie wiedział, czy żyje.
– Józiu, ty jesteś w szczególnych łaskach u Boga – oznajmiłam.
Potwierdził, że to, że żyje, jest nadzwyczajne.
Fragment rozdziału IV. Obóz przejściowy w Pruszkowie