Wołyń.
Epopeja polskich losów 1939-2013 Akt III
Data wydania: 2013
Data premiery: 2 lipca 2013
ISBN: 978-83-7674-258-8
Format: 145x205
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 400
Kategoria:
34.90 zł 24.43 zł
Epopeja opowiada o przełomowym okresie historii Polski kresowej w bardzo szczególnym jej miejscu – na Wołyniu, o tym, jak Polska przestała tam istnieć i w jak niezwykle dramatycznych okolicznościach.
Obraz tragedii buduje się stopniowo z relacji konkretnych osób. Pojedyncze wątki są bardzo indywidualne, choć podlegają tym samym zwrotom akcji i splatają się w spójną fabułę, odtwarzając niewiarygodną wojenną i powojenną historię ludzi urodzonych w II Rzeczypospolitej na obszarze istniejącego wówczas województwa wołyńskiego, ludzi, którzy doświadczyli okrucieństwa sowieckiego, niemieckiego, bestialstwa ukraińskich nacjonalistów i prześladowań nowej polskiej władzy za to, że chwycili za broń, by najpierw „nie dać się Ukraińcom”, a potem walczyć z niemieckim okupantem w szeregach 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty Armii Krajowej.
Opowiadają:
Tadeusz Opała, Leon Laskowski, ks. Zbigniew Jan Staszkiewicz, Kazimierz Danilewicz, Józef Czerwiński, Janina Świąder, Eugeniusz Pindych, Aniela Dębska, Roman Witwicki, Władysław Filar.
Relacje zebrał i opracował niestrudzony tropiciel polskości na obszarach postsowieckich – pisarz, dziennikarz i reporter – Marek A. Koprowski.
Tom III opatrzony jest wstępem dr. Tadeusza Skoczka, dyrektora Muzeum Niepodległości w Warszawie.
Wstęp
70. rocznica ludobójstwa na Wołyniu. Wiele różnych emocji budzi samo określenie oraz ta umowna i symboliczna data, przypominająca martyrologię Polaków zamieszkujących tereny polskich Kresów Wschodnich. Zdziwienie i wstyd towarzyszy każdej poważnej refleksji związanej z chęcią upamiętnienia gehenny ludności zamieszkującej dawne województwo wołyńskie. Dominują dwie skrajne postawy: „integrystyczna” – sprzeciwiająca się jakiejkolwiek relatywizacji ocen i „poprawna” – usiłująca za wszelką cenę ułożyć współczesne stosunki międzypaństwowe na dyplomatycznym przemilczaniu kłopotliwej historii, w nadziei na korzyści polityczne i gospodarcze.
Poza dyskusją pozostają fakty, ze statystykami nie można polemizować. Wiadomo, że w wyniku represji, jakie spadały na Wołynian w okresie II wojny światowej, życie straciło około 120 tys. ludzi. Byli wśród nich Czesi, Ormianie, Polacy, Ukraińcy i Żydzi. Jednak główny impet organizacji faszystowskich skierowany został na mieszkańców związanych z polskim żywiołem, dlatego w świadomości zbiorowej utworzył się okrutny i przerażający swym realizmem termin „Rzeź Polaków na Wołyniu”. Nie można relatywizować terminologii określającej zbrodnie przeciw ludzkości, a takie w okresie okupacji niemieckiej i sowieckiej na Wołyniu miały miejsce. Każde działania zmierzające do eksterminacji narodowej, etnicznej czy nawet politycznej musimy zdefiniować jako ludobójstwo. Encyklopedie jasno określają, że tak nazwać musimy czynności zmierzające do systematycznego i umyślnego zniszczenia w całości lub części grup etnicznych, rasowych czy wyznaniowych. W szczególności, jeśli dotyczy to ludności cywilnej. I narodowość ofiar nie jest w tym wypadku ważna. Ludobójstwo dotknęło Aborygenów, Cyganów (nazywanych ostatnio Romami), ludność Kambodży, Ormian, Polaków, plemię Tutsi w Rwandzie, Rosjan, Żydów.
Termin genocide, przetłumaczony na „ludobójstwo”, zdefiniował polski prawnik Rafał Lemkin (po wyjeździe do USA podpisywał się imieniem Rafael) w publikacji Rządy Osi w okupowanej Europie. Ta synteza, wydana w języku angielskim w 1944 r., stała się podstawą formułowania prawniczych ocen podczas procesów norymberskich. Społeczność międzynarodowa próbowała się wtedy zmierzyć z oceną niemieckich zbrodni wojennych, głównie faszystowskich, korzystając z terminologii „zbrodnie przeciw ludzkości”. 11 grudnia 1946 r. Zgromadzenie Ogólne Organizacji Narodów Zjednoczonych uznało ludobójstwo za zbrodnię wojenną i zbrodnię przeciwko ludzkości w świetle prawa międzynarodowego. Konwencja ONZ z 9 grudnia 1948 r. „W Sprawie Zapobiegania i Karania Zbrodni Ludobójstwa” również wykorzystuje terminologię Lemkina.
Obecnie często w tekstach naukowych i publicystycznych pojawia się definicja, którą stworzył francuski filozof i politolog Alain Besançon: „Ludobójstwo w sensie właściwym, w odróżnieniu od zwykłej rzezi, żąda następującego kryterium: jest to rzeź zamierzona w ramach ideologii, stawiającej sobie za cel unicestwienie części ludzkości dla wprowadzenia własnej koncepcji dobra. Plan zniszczenia ma obejmować całość określonej grupy, nawet jeśli nie zostaje doprowadzony do końca w rezultacie niemożliwości materialnej czy zwrotu politycznego”.
W świetle owych definicji, mając na uwadze suche statystyki, ale też zamierzenia i skutek zbrodniczego planu, trudno nie nazwać Rzezi Wołyńskiej ludobójstwem. Władysław i Ewa Siemaszko w pracy Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939-1945 (Warszawa 2000) wyliczają liczbę ofiar na ok. 37 tysięcy. Profesor Grzegorz Motyka, obecnie z Instytutu Studiów Politycznych PAN, krytykowany często przez środowiska Kresowian za „relatywizowanie ocen”, twierdzi w pracy Od rzezi wołyńskiej do akcji Wisła, że łączna liczba Polaków zabitych przez nacjonalistów ukraińskich wynosi około 100 tysięcy.
Konsekwencją określenia terminem „ludobójstwo” zbrodni dokonanych na ludności polskiej przez Ukraińską Powstańczą Armię i inne formacje ukraińskich nacjonalistów w latach 1939-1947 jest uznanie ich nieprzedawnienia, zgodnie z konwencją Zgromadzenia Ogólnego ONZ z 26 listopada 1968 r., regulującą w tym zakresie prawo międzynarodowe, a także zgodnie z prawem polskim. W momencie uchwalania konwencji – warto dodać, że z inicjatywy Polski – mówiono otwarcie wyłącznie o ludobójstwie dokonywanym przez Niemców. Z czasem powszechnie uznawane definicje zaczęto stosować do nazywania mordów w Katyniu, Ponarach (w tzw. dołach pochowano ponad 100 tysięcy ofiar różnych narodowości, jednak głównie Polaków i Żydów z Litwy), stalinowskich czystek etnicznych (np. Wielki głód na Ukrainie). Szeroko mówi się i pisze ludobójstwie Ormian (choć nie bez sprzeciwu Turcji) oraz o masakrze w Srebrenicy.
Racjonalnym jawi się przyjęcie oficjalnego stanowiska państwa polskiego, nazywającego wprost i potępiającego ludobójstwo dokonane na Wołyniu. Tym bardziej, że jako winnych wskazuje się konkretne ugrupowania, reprezentujące skrajnie nacjonalistyczną postawę. Nigdy i nigdzie nie pada oskarżenie pod adresem całego narodu ukraińskiego. Przeciwnie, tak statystyki, jak i relacje żyjących jeszcze świadków dowodzą niezbicie, że nie wszyscy Ukraińcy brali udział w krwawej czystce, a wielu z nich udzielało pomocy i schronienia zagrożonym polskim sąsiadom. Tymczasem, od kilku lat trwają spory – parlamentarne i poza parlamentarne – o sformułowania, wykorzystujące ofiary wołyńskich rzezi do załatwiania współczesnych i doraźnych politycznych interesów.
Na szczęście idea społeczeństwa obywatelskiego ma skuteczne zastosowanie w realizacji zamierzeń upamiętnienia wołyńskich ofiar ludobójstwa. Organizacje kresowe, stowarzyszenia i fundacje, poszczególne samorządy szczebla wojewódzkiego, a nawet gminnego, realizują swoje indywidualne programy. Powstają liczne portale internetowe, poszczególne uczelnie inicjują projekty badawcze, muzea organizują wystawy, odczyty, konferencje. Zapotrzebowanie społeczne na prawdę, obiektywizm ocen i przywracanie pamięci pozwala też wydawcom prezentować coraz to nowe publikacje. Są to albumy, monografie i wyniki badań, wspomnienia.
Doskonale wpisuje się w ten nurt Marek Koprowski i jego cykl Wołyń. Epopeja polskich losów 1939-2013. Chwała wydawnictwu Replika, że w ten sposób włączyło się w misję oddania czci rzeszy naszych rodaków zamordowanym na Wołyniu. Prochy wielu przedstawicieli naszego narodu bezpowrotnie zniknęły, lecz czas nie powinien zatrzeć pamięci po niewinnie zamordowanych. Relacje publikowane w poszczególnych tomach cyklu ocalą od zapomnienia tych, którzy przeżyli. Przypominają okrucieństwo faszystów ukraińskich i cierpienia niewinnych, mordowanych w imię czystek etnicznych. Opisują też przypadki autentycznego bohaterstwa, samopomocy i samoobrony polskiej oraz wsparcia ze strony niektórych Ukraińców. Ostatni to moment, aby żyjący jeszcze świadkowie dali autentyczne świadectwo, aby ich relacje stanowić mogły podstawę do dalszych badań i poszukiwań. Ich kraina młodości i szczęśliwości już nie istnieje, nie ma tam już nawet reliktów dawnej kultury. Istnieje jednak pamięć, funkcjonuje dziedzictwo, a nawet mitologia miejsc bezpowrotnie utraconych. Byłoby wielką cywilizacyjną szkodą, gdyby ta niezaprzeczalna wartość intelektualna i pamięć Wołynia uległy zatraceniu.
dr Tadeusz Skoczek
Dyrektor Muzeum Niepodległości w Warszawie
Dramat w Kisielinie
(…)
Dzień 11 lipca 1943 r. był pochmurny. Około godziny jedenastej zaczął padać deszcz. Ludzie szybko wchodzili do kościoła. Nabożeństwo odbyło się bez przeszkód, normalnie. Ja jak zwykle poszłam na chór, należałam bowiem do kościelnego chóru, który zawsze śpiewał podczas nabożeństw. Na koniec jak zwykle wykonaliśmy „Żegnaj Królowo”. Po mszy św. jako jedna z pierwszych wyszłam z kościoła, razem z mężczyznami, którzy jak zwykle spieszyli się na papierosa. Gdy stanęłam przed świątynią i spojrzałam w stronę ogrodu księdza, zobaczyłam idącą tyralierę. Obróciłam się w drugą stronę, gdzie znajdował się park hrabiowski i tam też zobaczyłam uzbrojonych Ukraińców. Jak zobaczyłam Ukraińców, idących w stronę kościoła, to nie miałam żadnych wątpliwości, że przyszli nas wymordować. Od razu, tak jak wszyscy, cofnęłam się do świątyni. Mój przyszły mąż, czyli Włodzimierz Sławosz Dębski, jako członek konspiracji też wiedział, co się święci i zaczął zamykać drzwi w kościele. Ludzie byli przerażeni. Niektórzy stali nieruchomo pod ścianami kościoła. Część pobiegła na chór, a nawet na strych. Po chwili rozległ się okrzyk: Otwórzcie drzwi, oni tylko kogoś szukają. Zabiorą go i pójdą sobie! Mnie wtedy zamroziło. Okazało się, że niektórzy Polacy, ratując swe życie, byli skłonni wydać na śmierć kogoś ze swoich sąsiadów. Jak zaobserwował to mój mąż, pierwszym człowiekiem, który wezwał do otwarcia drzwi był Tadeusz Różański, ochotnik w wojnie z bolszewikami z 1920 r. Miał on złudzenia, że Ukraińcy mają wobec Polaków dobre zamiary. Zaraz potem córka organisty, Bronisława Janaszkówna, zwróciła się do swojej stryjecznej siostry: Chodź Tereska! Otwórzmy! I poszły obie otwierać. Część ludzi, w tym ja, na komendę mojego przyszłego męża ruszyło przejściem z kościoła na piętro plebanii. Tam się zabarykadowaliśmy. Ukraińcy już wtedy zaczęli do nas strzelać. Celowali w okna w przejściu. Idący przede mną wysoki mężczyzna, którego zapamiętałam, bo bardzo ładnie śpiewał, dostał kulę i padł ranny. Nie wiem jak razem z siostrą zdołałyśmy go podnieść i zawlec na górę. Mój przyszły mąż wraz z innymi mężczyznami zabarykadował drzwi meblami, w rezultacie czego Ukraińcy nie mogli ich sforsować, mimo że kilkakrotnie ponawiali próby. Banderowcy w tym czasie wyprowadzali już z kościoła Polaków sądzących, że jak w nim zostaną, to ocalą życie. Wszyscy zostali później zamordowani. Ludzie zgromadzeni w kilku pokojach na piętrze plebani byli bardzo przerażeni. Dopiero zdecydowane komendy mojego męża postawiły ich na nogi. Obrona zaczęła samorzutnie ich porządkować. Przy każdym oknie stanęło po trzech, czterech mężczyzn. Napastnicy początkowo strzelali w okna bezładnie. Pociski trafiały w sufit. Ksiądz Kowalski, znajdujący się w jednym z pokoi, chciał zasłonić okno poduszką, wierząc, że kula nie przebije pierza, ale bandyta strzelił, gdy kładł poduszkę i dostał kulę. Pocisk przebił poduszkę i ranił księdza. Myślałam, że nie żyje, ale okazało się, że nie. Mój przyszły mąż kazał mi się nim zająć. To był nasz pierwszy ranny. Wcześniej, co trzeba podkreślić, ksiądz wszystkim udzielił ostatniego rozgrzeszenia i przygotował każdego z nas na śmierć! W którymś momencie zaczęły się ataki przez okna. Najpierw ostrzelali nas z broni palnej, aż tynk zaczął się sypać. Powstał wielki kurz, rozległo się dzikie Hurra! i jeden z napastników zaczął wchodzić po drabinie. Zaczęliśmy rzucać w niego cegłami, które wyjęliśmy z pieca. To poskutkowało, bandyta się cofnął. W kilki minut później ataki znowu się nasiliły. Nadal broniliśmy się, zrzucając na głowy napastników cegły i kafle z rozbieranych pieców. Powstało duże zagrożenie, gdy jeden z bandytów wlazł na dach obory, stojącej o kilka metrów od narożnika plebani. Usiadł okrakiem na kalenicy i zaczął nas ostrzeliwać. Widział nas bardzo dobrze. Gdyby jego ostrzał napastnicy skoordynowali z atakami z drabiny, to wdarliby się na górę. Na szczęście zaczęło lać i ten siedzący na dachu, porzucił swoje stanowisko. Kolejny bandzior pojawił się nagle na daszku letniego ołtarza, przylegającego do plebani. Strzelał z bliska wprost w nasze okna. Romuald Rodziewicz zaryzykował, wychylił się z okna i uderzył napastnika w tył głowy cegłówką. Ten runął w dół, machając rękami. Później upowcy wzmogli ataki od strony zabarykadowanych drzwi i zaczęli strzelać w drewniany sufit księżowskiej spiżarni kulami zapalającymi. Według mojego męża na pomysł ten wpadł pewnie Iwan Fediuk, który przed laty służył u księdza i dobrze znał ten budynek. Sufit się jednak nie zapalił.
Przy obronie zabarykadowanych drzwi zginął Janek Krupiński. Dostał ukraińską kulę przez otwór wyrąbany w drzwiach. Umarł na rękach zrozpaczonej matki. Mój przyszły mąż został ranny w nogę odłamkiem granatu. Zajęłam się nim, wykonując tampon z grubo złożonych gazet i ciasno owinęłam, co zatamowało krwotok z przerwanej arterii. Ciężko ranny został też Władysław Kraszewski, który zmarł z upływu krwi. Upowcy, kontynuując atak, wrzucali do nas przez okna granaty, które staraliśmy się im odrzucać. Nie byli biegli w sztuce żołnierskiej i odbezpieczali granaty nieprawidłowo, dzięki czemu mieliśmy czas, by je odrzucać. Czyniąc to, wiele osób spośród nas otrzymało rany postrzałowe. Późnym wieczorem Ukraińcy rozsierdzeni naszą obroną podpalili stodołę, oborę księdza, a także parter plebani i wnętrze kościoła. Chcieli sobie oświetlić plac boju. Liczyli też, że ogień przeniesie się na dach plebani. Nie był jednak na tyle intensywny, żeby go ogarnąć. Byliśmy okropnie zmęczeni i wyczerpani, ale walczyliśmy dalej. Wśród obrońców pałeczkę po moim mężu przejęli mój przyszły szwagier Jerzy Dębski, który mimo ran zachowywał się bardzo dzielnie, a także bracia Chmielniccy, Romuald Rodziewicz i Józef Bagnecki. Mężczyzn odpierających ataki wspierały też dziewczęta. Jedną z nich była moja siostra Tumiła, a także Adela Ziółkowska, Teresa Świderska, Elzamina Romanowska i Teresa Masłowska. Wszyscy rzucali cegłami i czym popadnie w napastników, którzy ponownie zaczęli po drabinach wspinać się na zajmowane przez nas piętro. Pamiętam łapy bandziora, który chwycił za parapet okna, a także reakcję Bronka Kraszewskiego, który złapał z Janaszkiem maszynę do szycia i rzucili nią w napastnika. Zleciał w dół i został odniesiony przez swych kompanów na punkt zborny w pobliżu cerkwi. Tam, jak się później okazało, w jednym z domów na strychu siedział Stanisław Janaszek, bratanek organisty i przez szparę między deskami oglądał plac i rozpoznawał wszystkich Ukraińców, biorących udział w mordzie Polaków w kościele i w szturmie na piętro plebani. Gdy zapadła noc, napór Ukraińców na kościół słabł. Strzelanina ustawała. W końcu około północy ktoś zauważył, że bandyci ustawiają się na rynku w kolumnę i zbierają się do odejścia. Nie wiedzieliśmy, czy to nie jest podstęp. Czterech mężczyzn spuściło się po linie na dół, żeby udać się do Rudni, Zaturzec i Mańkowa w celu ściągnięcia pomocy. Żaden z nich jednak nie wrócił. Rozpłynęli się we mgle. Po nich na dół po linach zjechały dwie kobiety, które rozpoznały sytuację i kazały wszystkim zjeżdżać na dół. Ja z moim przyszłym mężem, jego bratem i jeszcze jednym chłopakiem zostaliśmy do rana na plebani. Przez całą noc co pewien czas musiałam luzować opaskę uciskową, żeby krew dopływała do nogi. Przyszły mąż miał uszkodzoną tętnicę pod kolanem, co powodowało, że przy każdym popuszczeniu opaski strasznie krwawił. Jakoś dotrwaliśmy do rana. Wtedy spuściliśmy Sławka na dół i ukryliśmy go w malinach. Następnie ogrodami zaczęłam przekradać się do naszego domu po konie. Szłam wolno, uważając, czy nie kręcą się w pobliżu jacyś upowcy. Gdy dotarłam do naszego domostwa, nie zastałam nikogo. Rodzice nie byli w kościele. Grupa upowców szła ich zamordować, ale ojciec w porę ich zobaczył i wraz z mamą zdążyli wyskoczyć przez okno i schronić się w zbożu, a później na cmentarzu żydowskim. Przesiedzieli w nim całe niedzielne popołudnie, noc i wyszli z ukrycia dopiero, gdy zaczęłam się kręcić po podwórku. Zwierzęta nie były nakarmione, krowy niewydojone. Ja zaprzęgłam konie do wozu i z tatusiem pojechaliśmy pod kościół. Tam już było kilku Ukraińców, przeciwników mordów. Pomogli nam przenieść mojego przyszłego męża na wóz. Przywieźliśmy go do nas do domu, a ja poszłam szukać Dębskich. Jak ich znalazłam, przyszli i zrobili synowi profesjonalny opatrunek. Na wieczór zawieźliśmy go do Ukraińca zaprzyjaźnionego z Dębskimi. Nazywał się Parfeniuk. Ukrył Sławka w swojej stodole. Tu był najbezpieczniejszy. Doglądali go tu razem ze mną ojciec i matka. Po dwóch dniach musiał zostać przewieziony do szpitala w Łokaczach. Mój ojciec dał konie, a Ukrainka Paraska Padlewska podjęła się zawiezienia go. Tu amputowano mu nogę. Później przetransportowano go do Włodzimierza i dzięki pomocy kolegów z konspiracji dostał się do szpitala.
Moja rodzina ukrywała się u Ukraińca Sawy Kowtoniuka, który przechowywał nas w stodole i w zbożu. Nocami widać było łuny płonących, mordowanych przez upowców kolejnych polskich wsi. W dzień przez Kisielin bandyci pędzili stada krów zrabowane u polskich gospodarzy, które czując, że idą na rzeź, strasznie ryczały. Na trzeci dzień Sawa przyszedł rano do ojca i powiedział, że upowcy chcą z nim rozmawiać. On poszedł. Gdy wrócił, poinformował nas, że przekonywali go, że atak na kościół był nieporozumieniem, że to się już nie powtórzy. Sugerowali też ojcu, by z rodziną wracał do domu, bo nic jej nie grozi. Ojciec wahał się, ale Ukrainiec ostrzegł go, by nie wierzył w zapewnienia upowców. Jego zdaniem chcą oni wszystkich Polaków wymordować. 15 lipca 1944 r. przeprowadził nas do Zaturzec. Najpierw wziął kosę na plecy, poszedł przez swoje pole i łąkę do lasu i sprawdził, czy droga jest wolna. Po godzinie wrócił i powiedział, że można iść. Szybko ruszyliśmy do Zaturzec. Nie mieliśmy co zabierać z domu, bo wszystko zostało zrabowane. Tak jak my postąpiła większość mieszkańców Kisielina i okolicy. Dębscy zostali w Kisielinie. Ojciec mojego przyszłego męża, Leopold, nie chciał się nigdzie ruszać. Wierzył, że jako lekarz jest niezbędny dla Ukraińców i ci go nie ruszą. Upowcy zabrali go z domu w końcu lipca i powieźli drogą do Twerdyń. Więcej go nikt nie widział. Jego żona zginęła wraz z nim. Według Ukrainek, Anny Parfeniuk i Ahniji Sidłowskiej, gdy Ukraińcy zabierali Dębskiego, jego żonie powiedzieli: A ty idź, gdzie chcesz. Miała bowiem wpisaną w dowodzie narodowość ukraińską. Wpisał ją szef rejonu. Ona odpowiedziała, że miejsce żony jest przy mężu i razem z nim dobrowolnie poszła na śmierć. Ukraińcy zamordowali jeszcze Wincentego i Józefa Biesiagów, Rudolfa Nowickiego i Salomeę Ziółkowską.
Jak po latach ustalił mój mąż, Ukraińcy zamordowali w kościele w Kisielinie 17 osób, pochodzących z Kisielina, dwie osoby z Kisielina Zielonej, dziewięć z Adamówki, jedną z Jachimówki, pięć z Janowca, trzy z Dunaju, dwie z Leonówki, jedną z Niedźwiedziej Jamy, osiem z Rudni, dwie z Trystaku, dwie z Twerdynia, dziesięć z Warszawki, pięć z Woronczyna, osiem z Zapustu, siedem z Żurawca. Łącznie zamordowali 82 osoby. Cztery osoby poległy w obronie świątyni. Dzięki obronie uratowało się zaś osiemdziesiąt osób. Mord w kościele był oczywiście dopiero początkiem czystki etnicznej, przeprowadzonej przez UPA w całej okolicy. W Rudni zamordowali 75 osób. Praktycznie wszystkich Polaków, którzy nie zdołali wcześniej uciec. 12 lipca 1943 r. wieś przestała istnieć, bo jej zabudowania po obrabowaniu podpalono. W Zapuście upowcy zamordowali 11 osób, w Twerdyniach 30. W tej miejscowości mordami Polaków, jak ustalił mąż na podstawie relacji świadków, zajmowali się miejscowi Ukraińcy, kierowani przez niejakiego Sieńkę, przezywanego „Załupa” i „Makar”. W Wysokiej Ukraińcy zamordowali siedem osób, w Kurancie cztery, w Antonówce siedemnaścioro, w Dunaju szesnaścioro, w Studyniach jedną, w Helenowie dwie, w Łukowie cztery, w Makowie cztery, w Beresku cztery, w Żurawcu trzydzieści siedem, w Trystaku cztery, w Woronczynie czterdzieści osiem, w Aleksandrówce dziewięćdziesiąt jeden, w Adamówce pięćdziesiąt sześć, w Jasińcu osiemnaście, w Janowie Oździutyckim dziewięcioro, w kolonii Zielonej dwoje, w Warszawce – Zabarze dwadzieścia, w Zaborcach jedenaście, w Jachimówce osiemnaścioro. W sumie UPA wymordowała 624 osoby z okolic Kisielina i należących do kisielińskiej parafii. Lista ta nie jest pełna, obejmuje tylko nazwiska osób, które z całą pewnością udało się mężowi ustalić. Mordy Polaków trwały przez cały lipiec i przeciągnęły się do końca sierpnia. Ukraińcy wymordowali wszystkich Polaków, którzy nie uciekli. Robili to w ramach tzw. oczyszczuwalnoj akciji, w wyniku której Ukraina miała być „czysta jak łza” lub „szklanka wody bez żadnych domieszek” – Polaków i innych narodowości.
Mieszkańcy Kisielina i okolic, którzy ocaleli z pogromu, chronili się tak jak my w samoobronach w Zaturcach, Lipniku, Chobułtowej, Wodiznowie Bielinie, Zasmykach, Kopaczówce koło Rożyszcz i Aleksandrówce Torczyńskiej. Weszli w ich skład i bronili się, gdy zaistniała taka konieczność, a także robili „wycieczki” po żywność do swoich miejscowości. Nasza rodzina przez całe lato mieszkała w Zaturcach w folwarku Lipińskich. Formalnie administrował nim Niemiec, ale zajmował się gospodarstwem syn właściciela, Jan Lipiński. W majątku działał dobrze zorganizowany i uzbrojony oddział samoobrony.
(…)
Aniela Dębska
Lublin, luty 2012
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.