Wołyń.
Prześladowania Polaków na sowieckiej Ukrainie. Część 1
Data wydania: 2014
Data premiery: maj 2014
ISBN: 978-83-7674-289-2
Format: 145x205
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 328
Kategoria:
34.90 zł 24.43 zł
Dla mieszkających na Wołyniu Polaków pamięć tego, co w XX wieku wydarzyło się w okolicach Dowbysza, Żytomierza czy Szepetówki, pozostaje wciąż żywa i bolesna. Od Wielkiego Głodu lat 30. i przymusowej kolektywizacji, przez zsyłki do łagrów i wywózki na Daleki Wschód, bestialstwa banderowców oraz represje ze strony Sowietów – przez cały ten czas Polacy na Wołyniu robili wszystko, by ocalić własną tożsamość narodową oraz wychować w wierze katolickiej i poszanowaniu polskich tradycji następne pokolenia; by także one nie zapomniały o swoich korzeniach.
Choć po upadku Związku Radzieckiego represje ustały, dla Polaków mieszkających na Wołyniu batalia o polskość i Kościół katolicki na Ukrainie jeszcze się nie zakończyła…
Relacje oraz pozostałe materiały dotyczące prześladowań Polaków na sowieckiej Ukrainie zebrał i opracował niestrudzony tropiciel polskości na obszarach postsowieckich – pisarz, dziennikarz i reporter – Marek A. Koprowski.
— Wielki Głód na Marchlewszczyźnie, tak jak i na całej Ukrainie, był odgórnie organizowaną akcją — podkreśla Stefan Kuriata. — Jej celem było wyniszczenie najbardziej patriotycznego, najbardziej opornego na kolektywizację elementu na polskich wsiach. Przy jego pomocy władze chciały zemścić się też na najbardziej religijnych Polakach, szczególnie wrogo nastawionych do idei kolektywizacji i podatnych na wpływy kleru. W swoim archiwum mam dokumenty, z których wynika, że stanowisko księży w sprawie kolektywizacji było dla chłopów przesądzające. Duchowni twierdzili, że „kolektywizacja to jedno wielkie oszustwo, które doprowadzi do wielkiej biedy”.
Władze partyjne szczególnie zaniepokojone były przede wszystkim faktem, że „klerykalna antykołchozowa agitacja” trafiała nie tylko do zamożnych chłopów, ale przede wszystkim do biedoty, która wcale nie pchała się do tzw. Komitetów Niezamożnych Włościan, mających stanowić narzędzie ideologicznego nacisku na wieś Marchlewszczyzny. Można tak wnosić z raportu członka rejonowego oddziału GPU Aleksejewa w sprawie działalności Komitetu Niezamożnych Włościan, adresowanego do przewodniczącego Rejonowego Wykonawczego Komitetu Partii z 16 marca 1931 r.
[…]
Tamte czasy zna dobrze z opowieści dziadka i pradziadka jeden z liderów społeczności polskiej w Dowbyszu Czesław Karpiński.
— Głód, jak mi opowiadali, był straszny, ludzie padali jak muchy — mówi. — Dochodziło do przypadków ludożerstwa. Najgorzej sytuacja wyglądała na wsiach, w samym Dowbyszu nie, bo tu w fabryce wydawano zupę dla pracowników i ich rodzin. Z głodu umarło tam stosunkowo mało ludzi, ale w pobliskich wsiach śmierć zebrała obfite żniwo.
Wielki Głód z własnego doświadczenia pamięta Janina Całko, nestorka polskiej wspólnoty ze wsi Natalia, mieszkająca z synem w niewielkiej drewnianej chałupce, a pochodząca ze wsi Szeremeto (dużej polskiej wsi, leżącej na terenie Marchlewszczyzny, blisko Nowego Zawodu, będącej siedzibą rady wiejskiej).
— Żyli w niej, jak pamiętam, sami Polacy — wspomina Janina Całko. — W moim najbliższym sąsiedztwie mieszkali Muszyńscy, Łosiowie, Tomaszewscy, Byszewscy, Żurawscy i Milewski. W każdym domu było co najmniej po kilkoro dzieci, których wychowaniem zajmowali się dziadkowie. Rodziny składały się bowiem z kilku pokoleń. Cała wieś wyglądała ładnie, w całej okolicy słynęła z zamożności i dobrych gospodarzy. Wszyscy uprawiali pszenicę bądź, tak jak mój ojciec, grykę, zwaną przez Ukraińców hreczką, która dawała wysokie plony. Na polach pracowały całe rodziny, w tym także dzieci. Jak słońce wzeszło, ojciec wstawał i zaczynał obrządek inwentarza. Po nim budziła się matka, a za nią reszta rodziny, i po śniadaniu wszyscy szli na pole. Bolszewicy od razu uznali ojca za „kurkula”, jak po ukraińsku nazywa się kułaka.
Ziemi ojciec miał mało. Ledwie kilka dziesięcin. Posiadał jednak dwa konie, dwie krowy, kilka świń i trochę kur. Ojciec ani myślał iść do kołchozu i bolszewików się nie bał. Nałożyli na niego duże podatki, chcąc zmusić go do rezygnacji z własnego gospodarstwa. W 1932 r., gdy na wsiach zaczęły się rekwizycje żywności, chłopi, słusznie przewidując najgorsze, zaczęli ukrywać w lesie, kto co mógł: słoninę, suszone mięso i zboże. Gdyby tak nie zrobili, jeszcze zimą z 1932 na 1933 r. większość mieszkańców wsi umarłaby z głodu.
Wiosną 1933 r. wszystkie zapasy ukryte na przednówku się skończyły i najzwyczajniej nie było co jeść. Po wsi bez przerwy krążyły partyjno-komsomolskie brygady, przetrząsające każdy zakamarek obejścia w poszukiwaniu czegokolwiek nadającego się do spożycia. Miałam wtedy jedenaście lat. Pamiętam jak do naszego domu wpadł herszt takiej brygady, z okrzykiem: Gdzie schowaliście chleb? Dlaczego nie oddajecie? Dawajcie! Mama ustawiła wtedy do wygotowania trochę ziemniaków i barszcz. Gdy herszt usłyszał, że nie mamy nic do oddania, bo poprzednio zabrali nam ostatni worek gryczki, zrzucił z kuchni garnki z barszczem i ziemniakami, a gdy ich zawartość wylała się na podłogę, z wściekłością podeptał je, byśmy już w ogóle nie mieli co jeść. Gdy wyszedł, jak zwierzęta zaczęliśmy jeść te wgniecione w podłogę ziemniaki, tak byliśmy głodni.
Po kilku tygodniach we wsi rozpętało się piekło. U mojej ciotki Kosowskiej, czyli siostry matki, zmarło z głodu dziesięcioro dzieci! W innych domach było podobnie. Niedaleko nas mieszkał gospodarz Weselski, mający dwanaścioro dzieci! Dziesięcioro z nich zmarło. Żona tego gospodarza, bardzo dobrego znajomego mego ojca, który często do nas przychodził, zaczęła gotować zmarłe dzieci, żeby ocalić od głodowej śmierci siebie, męża i dwie pozostałe pociechy. Takie przypadki ludożerstwa były na porządku dziennym. Ludzi umierało tyle, że zmarłych nie miał kto chować. W naszej rodzinie wszyscy strasznie spuchli, ale na szczęście nikt nie umarł. Ojcu udało się upolować w lesie sarenkę i to nas trochę podtrzymało przy życiu. Jedliśmy trawę, korę z drzew, różne zioła. Ja sama chodziłam po lesie i też zbierałam zioła.
Po Wielkim Głodzie nasza wieś opustoszała i już się więcej nie podniosła. Do kołchozu ojciec dalej wstąpić nie chciał. W 1935 r. został uznany za „wroga narodu” i aresztowany. Skazano go na dziesięć lat łagru i wysłano do Kazachstanu. W 1937 r., jak się po latach dowiedzieliśmy, został w łagrze aresztowany i rozstrzelany. Nas pozostawiono we wsi, ale wyrzucono z chaty, zabierając cały majątek. Przestałam chodzić do szkoły, co bardzo negatywnie zaważyło na moim dalszym dorosłym życiu. Pozostałam „niegramotna”, choć miałam bardzo duże zdolności matematyczne. Gdy po latach zaczęłam pracować w Dowbyszu, w magazynie spożywczym, jego kierownik uznał, że gdybym ukończyła szkołę, pewnie zostałabym profesorem. Na liczydle liczyłam szybciej niż on przy pomocy ołówka i kartki. Mówił, że bolszewicy mnie skrzywdzili. Cóż jednak miałam robić? Gdy po aresztowaniu ojca przyszłam do szkoły, oświadczono mi, że nie ma w niej miejsca dla córki „wroga narodu”. Aż do wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej żyłyśmy z matką kątem u krewnych i klepałyśmy biedę.
Wielki Głód pamięta żyjący obecnie w Dowbyszu, a pochodzący z Osycznego, Samuel Arabski.
— Nasza rodzina mieszkała w Osycznem od wielu pokoleń i do rewolucji bolszewickiej należała do najbogatszych we wsi — wspomina. — Rodzice mieli duże gospodarstwo, leżące naprzeciwko cmentarza, w tej miejscowości. Jego zabudowania znajdowały się w pobliżu marmurowego pomnika, figury stojącej na grobie rodziny Baranowskiego, miejscowego ziemianina, który dla założenia cmentarza ofiarował kawałek ziemi. Rodzice nie tylko mieli duży dom, w którym mieszkali z siedmiorgiem dzieci, ale także stajnię dla czterech koni, oborę dla kilku krów, chlew dla świń, wozownię, piwnice i szopy. Pracowało u nich zawsze kilku parobków. Po rewolucji bolszewickiej mój ojciec został uznany za „kurkula numer 1”, czyli kułaka, i przeznaczony do rozkułaczenia. Dla osiągnięcia tego celu posłużono się miejscową biedotą, która rozgrabiła cały majątek rodziców, wyrzucając nas na ulicę. Przygarnęła nas nasza rodzina. Starsze rodzeństwo pojechało do krewnych w innych miejscowościach, a ja z ojcem, matką i najmłodszą siostrą zostaliśmy w Osycznem. Ojciec, by nas utrzymać, poszedł do pracy w przedsiębiorstwie zajmującym się wydobyciem torfu. Później poszedł do roboty w kuźni, był bowiem dobrym kowalem, a ktoś musiał podkuwać konie, kuć lemiesze do pługów i naprawiać inny sprzęt w kołchozie im. Marchlewskiego, który utworzono w Osycznem w 1930 r. Dzięki temu przeżyliśmy Wielki Głód: przy kołchozie działała stołówka, która wydawała zupę członkom kołchozu, jego pracownikom i ich rodzinom. Ci, którzy nie wstąpili do kołchozu, padali jeden po drugim. Po wsi chodziła brygada rejonowa, zabierająca całe zboże, do ostatniego ziarenka. Nie mieli z czego mleć w żarnach mąki i na przednówku, gdy zabrakło kartofli, umierali z głodu. Ci, którzy należeli do kołchozu, oprócz zupy kradli też ziarno z kołchozu, przeznaczone na siew. W rezultacie połowa pól nie została obsiana…
Wydarzenia te pamięta także Józef Jabłoński, mieszkający obecnie w Dowbyszu, a pochodzący ze wsi Tartak.
— Moje dzieciństwo zeszło na pasieniu krów — mówi. — Gdy miałem siedem lat, w 1932r., zaczęły po wsi chodzić grupy partyjnych aktywistów i zabierać chłopom całe zapasy zboża. Ojcu udało się w lesie schować dwa worki pszenicy, które matka nocami gotowała i potem po garstce dawała nam. Dlatego w ogóle przeżyliśmy. Chodziliśmy jednak goli i bosi. Grupy komsomolców, przywożonych do wsi na rekwizycje i odwiedzające nasz dom, były zdziwione, że nie zdechliśmy z głodu, zabierały różne rzeczy, w tym buty i odzież… Ze względu na to, że ojciec postanowił, iż do kołchozu nie pójdziemy i wolimy umrzeć z głodu, wyrzucono nas z domu i kazano zamieszkać w domu dziadka. Był on niewielki w porównaniu z naszym i z trudem się w nim mieściliśmy. Zabrano nam też ziemię i cały majątek.
Z dokumentów instancji partyjnych wynika, że przyczyną Wielkiego Głodu na Marchlewszczyźnie były — oprócz rekwizycji zboża — narzucone rejonowi zupełnie nierealne kontyngenty mięsne, egzekwowane jeszcze w 1932 r., które całkowicie ogołociły go ze zwierząt gospodarskich i pociągowych.
Wiosną 1933 r., gdy mieszkańcy Marchlewszczyzny masowo umierali, władze partyjne nie były zadowolone z ofensywy ideologicznej realizowanej w „polrejonie”. Można to wnosić m.in. z Noty informacyjnej o stanie polskich gazet na Ukrainie z 23 maja 1933 r., przeznaczonej dla WKP(b)U. „Marchlewszczyźnie Radzieckiej” zarzucono w niej niski poziom polityczny. Czytamy tu:
Charakterystyczną w tym względzie jest gazeta rejonu Marchlewskiego — „Marchlewszczyzna Radziecka”. W rejonie tym istnieje 80 proc. gospodarstw indywidualnych, jednak gazeta nie poświęca im żadnej uwagi. Nie podaje żadnych materiałów z życia innych narodowości mieszkających w tym rejonie (Ukraińcy, Niemcy, Żydzi), nie zajmuje się internacjonalistycznym wychowaniem polskich mas pracujących, nie podaje przypadków nacjonalizmu bądź szowinizmu. Gazeta nie prowadzi szerokiej walki z wrogiem klasowym, nie demaskuje jego nowych manewrów. Całą walkę z wrogami klasowymi sprowadza do walki środkami administracyjnymi. Jest mało operatywna i niekąśliwa. Dla przykładu w dniu 6 marca opisuje brak przygotowań do przeprowadzenia akcji zobowiązań w sprawie zdawania zboża, gazeta stwierdza: „liczymy na to, że przygotowania takie zostaną natychmiast rozpoczęte”. Po tym stwierdzeniu czekano aż do 12 kwietnia. I dopiero, gdy Komitet Obwodowy zaalarmował o załamaniu się powyższego zobowiązania w rejonie marchlewskim, stwierdzono, że tak długie milczenie było błędem, ale i tak o tym szybko zapomniano.
Milcząc do kwietnia w sprawie jakości zasiewów, dopiero w związku z uchwałą Komitetu Centralnego i Rządu co do jakości wykonanych prac, w następnym numerze (nr 38) napisano, że »niektóre kołchozy na Marchlewszczyźnie, rozpoczynając zasiewy, nie zwracają uwagi na odpowiednią jakość prac«. W numerze 48 zamieszczono uchwałę o czystkach w partii; w numerze 49 został przedrukowany z „Prawdy” artykuł tow. Jarosławskiego. I tyle, nie zwracając uwagi na fakt, że w obwodzie kijowskim czystka ma być przeprowadzana od 1 czerwca. Jeżeli chodzi o pracę ośrodków kołchozowych, to gazeta ograniczyła się jedynie do umieszczenia (nr 50) uchwały KC KP(b)U dotyczącej ich gazety.
Po takiej ocenie dni „Marchlewszczyzny Radzieckiej” były policzone. Z braku kadr nie zdołała się „ubojowić”. Na początku 1934 r. jej tytuł zamieniono na „Szturmowiec Pól” i pod tą nazwą wydawano do sierpnia 1935 r.