Wszystkie barwy codzienności
Data wydania: 2014
Data premiery: 18 listopada 2014
ISBN: 978-83-7674-419-3
Format: 145x205
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 512
Kategoria:
34.90 zł 24.43 zł
W powieści „Wszystkie barwy codzienności”, której pierwsze wydanie ukazało się w roku 1961, Eugeniusz Paukszta wnikliwie opisuje rodzącą się tożsamość regionalną przybyłych na tereny Ziemi Lubuskiej osadników. Bagaż, z którym przybyli z różnych stron (między innymi z Wileńszczyzny) to trauma przeżytej wojny i opuszczone domy rodzinne. Zastana rzeczywistość to naznaczone wojną tereny, nieznane krajobrazy, inna od dotychczas im znanej zabudowa mieszkaniowa. Świat przedstawiony powieści to świat, w którym zderzają się doświadczenia Polaków i Niemców. Kim są? Jak żyją? Czy i jak udało im się oswoić nową, nadodrzańską przestrzeń życiową? Czy pozostawiona przez niemieckich mieszkańców porcelana i srebrne sztućce mogą stać się łącznikiem między przeszłością a teraźniejszością? Na te i wiele innych pytań czytelnik znajdzie odpowiedź we „Wszystkich barwach codzienności”. Lektura obowiązkowa dla wszystkich zainteresowanych problematyką polsko-niemiecką.
dr Marta Bąkiewicz
(adiunkt, literaturoznawca w Polsko-Niemieckim Instytucie Badawczym w Collegium Polonicum w Słubicach)
Wiatr przewinął mocniejszym podmuchem od szosy, poniosło pyłem, gęsto osiadającym na wilgotnych okienkach kantorka przy stacji benzynowej. Chłopak zmywający szkło spojrzał niechętnie na drobiny piasku, już tylko od niechcenia przesunął po nich przetłuszczoną smarami ścierką.
– Myj, myj, Tomek, żeby błyszczały na glanc.
– Zaraz się od nowa zakurzą – odburknął.
– Nie gadaj!
Drzwi kantorka rozwarły się, na progu stanął tęgi mężczyzna w czapce mocno nasuniętej na uszy, zdawał się szykować do dłuższego wykładu o potrzebie porządku, gdy na podjazd wtoczyła się nowiutka warszawa. Wyskoczył z niej młody człowiek i rzucił przyjaźnie, otrzepując jakiś pyłek z dobrze skrojonej sportowej marynarki:
– Pełny bak, panie Maliniak, ale migiem, śpieszno mi!
– Już się robi, panie doktorze… Olej też?
Lekarz przytakująco skinął głową.
– Niechby chłopiec szyby mi przetarł – dorzucił. – Na szosie taki kurz, że przy mijaniu ledwie widzi się drugi wóz.
– Będzie burza, panie doktorze… Tomek, hyclu, nie słyszysz, że szyby masz przetrzeć! Weź czystą szmatę!
Strzałka zegara obiegała tarczę, licznik odmierzał ilość pobranego paliwa.
– Gotowe. Jeszcze ten olej. Lux?
– Chłopcze, coś ty narobił! Przecież to tłusta szmata, niechże cię…
Z blaszanką oleju w ręce Maliniak zerknął w stronę zagniewanego lekarza. Pełna jego, ogorzała twarz drgnęła. Jeszcze raz zawrócił do magazynu, zaraz się wyłonił ze ścierką. Starannie przecierał szybę kolistymi ruchami dłoni. Tomek usunął się na stronę, potem na pół bezmyślnie wrócił do przerwanego czyszczenia szyb w okienku stacyjnej dyżurki.
– Błyszczy jak lala, panie doktorze. – Skłonił się Maliniak. – Zaraz wydam kwit. – Z czerwonymi banknotami w dłoni skierował się do kantorka.
– Po co mi one?
– Dla porządku, panie doktorze. Nowe przepisy.
Lekarz machnął ręką. Z wydanej reszty odsunął na stronę dwadzieścia złotych.
– Do widzenia.
– Uszanowanie panu doktorowi.
Maliniak przyjrzał się leżącym na parapecie okienka dwudziestu złotym, pogonił oczyma za błyszczącą bordowym lakierem warszawą, dopiero wtedy zwrócił się do Tomka.
– Gamoniu, jeszcze mi raz tak zrobisz, przepędzę we wszystkie diabły!
Chłopak milczał. Szyby kantorka jakoś się teraz lepiej prezentowały. Maliniak przeciągnął wierzchem dłoni po czole: osiadły na nim krople potu. Parno było, żar powietrza nie zezwalał na swobodę oddechu. Chciał coś jeszcze powiedzieć, gniewnie zwarł usta, zatrzepotał grubymi paluchami. Stacja leżała trochę na uboczu od centrum mieściny, spory kawałek trzeba było przebijać się ku niej powybijaną drogą, klęli ją wszyscy kierowcy. Od drugiej strony, o rzut kamieniem, mijała stację szosa, wiodąca w kierunku Poznania. Na tym szlaku zawsze rojno było od ciężarówek.
Maliniak mocnym, kaczemu podobnym krokiem wyszedł przed daszek okrywający podjazd stacji. Leniwie zdjął czapkę z głowy; nieliczne jasne włosy lepiły się od potu. Chustką przetarł czoło, przesunął ją wokół szyi, znów nacisnął czapkę, jak mógł najmocniej. Jakieś newralgie zostały mu jeszcze od czasów wojny, byle przewiew, łupało, tygodniami nie mogło się uspokoić. Był więc szczególnie ostrożny.
Za szosą ciągnął się rząd starych, niziutkich domków z liszajowatymi plamami opadających tynków. Z podwórza jednego z nich dobiegały mocne uderzenia młota. Rytmicznym dudnieniem szły przez rozprażone powietrze, ucichały dopiero gdzieś nad wyższymi domami miasteczkowego rynku. Kierownik Maliniak nasłuchiwał przez chwilę, z uznaniem pokiwał głową, ruszył w stronę tamtego obejścia, gdy głośny warkot ciężko pracującego motoru wdarł się między kolejne uderzenia kamieniarskiego młota. Niechętnie się zatrzymując, szukał wzrokiem, skąd nadjeżdża następny klient do stacji. Szosą tylko jakaś babina pedałowała na rowerze, na dojazdówce z miasteczka też nic się nie wyłaniało. Co jest, do jasnej Anielki? Dopiero zobaczył. Osobliwie buczący star wtaczał się na szosę z bocznej drogi wiodącej od lasu. Maliniak zdziwił się. A tego co tam zaniosło? Poznał wóz, z Sulechowa, z mleczarni, co to nim jeździ Gienek Dopatka. Co ten w lesie miał do roboty? Star niepewnie wpakował się na podjazd. Maliniak nie lubił Gienka Dopatki, przemówili się już nieraz. Dlatego też udał teraz, że jest czymś mocno zajęty w magazynku z olejem, niechże szoferak zaczeka. Dopiero okrzyk Tomka kazał mu się obrócić.
Zdębiał na widok stanu maszyny. Szyba szoferki była rozwalona, parę ostrych ułamków szkła tkwiło jeszcze przy samym obramowaniu. Zderzak zaś…
W Maliniaku żywiej zabiło serce. Jest coś ciekawego, a to dzień zapowiadał się nudny. W tej chwili zapomniał uraz do Gienka Dopatki.
– Co jest?! – zawołał.
Dopatka, szamocąc się z zacinającymi się drzwiczkami, zeskoczył na beton podjazdu.
– A gówno! Taka niedobra historia… Maliniak, pomożecie mi? Twarz miał umorusaną, ocierał ją rękawem, ciemne smugi oliwy mieszały się z czerwienią krwi.
– Co jest? Ranny jesteś?
– Gówno, mówiłem… Stary, daj mi drobinę benzyny, niewiele, bo bak przecieka. Diabli nadali! Myślałem, że się już tu nie dopcham bokami.
– Widziałem. Od lasu. Kraksa?
– Kraksa… Zaraz potem zjechałem w bok, lotna dziś gania, zaraz by się zaczęła polka, co i jak… A tam piaski, trochę, a byłbym stanął, i tak telepałem się kilometr na sto choler!
Podszedł bliżej, oglądając się na rozciekawionego Tomka, zaszeptał:
– Maliniak, na waszym podwórzu można by wóz postawić? Macie takie miejsce za szopą, ani widać od drogi. Można?
– Chłopie, co ty chcesz chować? – mówiąc to, kierownik zajrzał pod plandekę. Ale tam było pusto.
– Nic. Tyle, że wolałbym obejść się bez MO. I tak beknę niemało, przód cały pogięty, szyba, bak, może co jeszcze. Z kierownikiem się u nas obgada, poradzą parę dni jednym wozem, nim się to wszystko wyklepie. Ja, widzisz, stary, trochę dziś byłem na bańce.
– W taki żar? Głupota!
– Zdarza się. Niewiele, pół basa ledwie poszło na trzech, ale tłumacz się komu… Można się umyć?
– Można. To wiele, piątka?
– Starczy. Co ma po próżnicy wyciekać.
Gdy wrócił od kranu w magazynku, benzyna była już nalana. Bak był rzeczywiście przebity, krople połyskującej w słońcu cieczy skapywały gęsto, tworzyły na betonie kałużę.
– To można u was postawić?
Maliniak spojrzał na zaaferowaną twarz kierowcy z uwagą, powoli wyciągnął chustkę z kieszeni, otarł pot z czoła, dopiero zamruczał:
– Dopatka, a będziesz jeszcze mi się kiedy ciskał do oczu?
– Daj pokój, Maliniak, że się też wam na wspominki zebrało.
Minęło. Nie będę.
– To jedź. Potem opowiesz dokładniej, coś narozrabiał.
Gdy star odjechał, Maliniak zwrócił się jeszcze do przejętego Tomka:
– Widziałeś takiego zasrańca? Kierowca, w tyłek szarpany! Niech mi on jeszcze kiedy poskacze.
Nagle się czegoś zezłościł.
– Ty gały czego wybałuszasz? Smaruj do magazynu, brudno tam, żeby mi zaraz był porządek. Idę do Łyczywka…
Ciężko przestawiając swe płaskie stopy, pociągnął w kierunku miarowo niosących się powietrzem ciosów kamieniarskiego młota.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.