Z jasnego nieba.
Aurora Teagarden
Przekład: Martyna Plisenko
Tytuł oryginału: A Fool and His Honey
Data wydania: 2014
Data premiery: 2 września 2014
ISBN: 978-83-7674-399-8
Format: 130x200
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 264
Kategoria:
34.90 zł 24.43 zł
Aurora „Roe” Teagarden – bystra i przenikliwa okularnica ponownie doradzająca mieszkańcom Lawrenceton zza bibliotecznego biurka – tym razem ma nie lada orzech do zgryzienia…
Roe od dwóch lat jest szczęśliwą, do tego nieprzyzwoicie bogatą żoną Martina Bartella. Wydawałoby się, że nic nie jest w stanie zakłócić jej sielskiego, leniwego życia… Do czasu, aż na jej ogród spada zrzucone z samolotu ciało Jacka Burnsa, funkcjonariusza, z którym nigdy nie miała zbyt dobrych relacji. Czy trup wylądował na podwórzu Aurory przypadkowo? A może zbrodnia ma związek z dawną nielegalną działalnością Martina?
Zrzucenie Jacka Burnsa okazuje się jedynie wstępem do całej serii dziwnych zdarzeń: po Lawrenceton kręcą się jakieś podejrzane typy, do tego Angel Youngblood, lokatorka i pracownica Roe, zaczyna zachowywać się wyjątkowo podejrzanie…
Co się za tym wszystkim kryje?
Wciągający kryminał retro z wątkiem romansowym w tle!
Mój ubrany w różowe bikini ochroniarz kosił właśnie ogród, kiedy z nieba spadł człowiek.
Byłam akurat zajęta dopasowywaniem oparcia składanego fotela, który z niejakim trudem wytargałam na patio.
Coś tam do mnie docierało, bo przez kilka sekund słyszałam buczenie samolotu, kiedy szarpałam się z oparciem, próbując ustawić je w taki sposób, żebym ani nie leżała płasko, ani nie siedziała sztywno wyprostowana, ale Angel miała walkmana na plastikowym pasku (dziwnie to wyglądało do bikini) i słuchawki, a terkot kosiarki zagłuszył jej niezwykłą natarczywość tego dźwięku.
Nisko leci, pomyślałam z pewnym niepokojem. Uznałam jednak, że pilot po prostu zauważył Angel i uznał, że to jego szczęśliwy dzień. Dalej więc walczy¬łam z tym głupim fotelem, podczas gdy kostki lodu w mojej kawie topniały, a książka leżała bezużytecznie na małym stoliczku. Kiedy wreszcie udało mi się ustawić oparcie w pozycji zapewniającej jako taką wygodę, spojrzałam w górę. W samą porę, by zobaczyć, jak z małego samolotu wypada coś dużego; coś, co wirowało w okropny sposób.
Moje wnętrzności zorientowały się, że to jakaś katastrofa, na sekundę przed moim cywilizowanym ja (które co najwyżej było w stanie powiedzieć „he?”), i pogoniły mnie z patio i przez podwórze, by odepchnąć Angel, całe jej pięć stóp i jedenaście cali, od kosiarki i pod dąb.
Zaraz potem rozległo się przyprawiające o mdłości łupnięcie.
W ciszy, która potem nastała, słyszałam tylko oddalające się buczenie samolotu.
— Co to było, do diabła? — sapnęła Angel.
Słuchawki jej spadły, więc słyszała uderzenie. Praktycznie na niej siedziałam; musiało to wyglądać tak, jakby ratlerek bawił się z dogiem. Odwróciłam głowę, bojąc się tego, co zobaczę.
Na szczęście wylądował twarzą w dół.
Pomimo tego byłam bliska zwymiotowania na nasz świeżo skoszony trawnik, a Angel jeszcze bardziej.
— Nie wiem, po co zbiłaś mnie z nóg — powiedziała głosem różniącym się znacznie od jej zwyczajowo płaskiego zaciągania z południowej Florydy. — Pewnie minąłby mnie o jakieś trzynaście cali.
Podnosiłyśmy się na nogi, poruszając ostrożnie.
— Nie miałam ochoty kupować nowej kosiarki — odpowiedziałam przez zaciśnięte zęby. Gdzieś z tyłu głowy czułam coś jakby wdzięczność, że nasza należała do tych, które wyłączają się po puszczeniu rączki.
Angel miała rację: sądząc po ubraniu i włosach, to był mężczyzna. Miał na sobie fioletowo-białą koszulę i brązowe spodnie, jednak już dłużej nie musiał się martwić kwestią mody. Spojrzałam na niego; na jego koszuli zobaczyłam odrobinę krwi. Wylądował z rozrzuconymi kończynami. Jedna z jego nóg spoczywała pod bardzo nieżywym kątem. I jeszcze to, jak skręcony był jego kark… Pospiesznie odwróciłam wzrok i zrobiłam kilka długich, głębokich wdechów.
— Wbił się ze trzy cale w ziemię — zauważyła Angel wciąż drżącym głosem.
Dziś wydawała się bardzo skupiona na wymiarach.
Sparaliżowane nagłością i totalnością tej katastrofy, stałyśmy razem w cieniu dębu, gapiąc się na spoczywające w słońcu ciało. Żadna z nas nie zbliżyła się do niego. Na trawie i ziemi rozszerzała się plama.
— I oczywiście panów dzisiaj nie ma — oznajmiłam z goryczą, à propos niczego. — Nigdy ich nie ma w domu, kiedy są potrzebni.
Angel opadła szczęka i przez chwilę tylko gapiła się na mnie bez słowa. Potem zaniosła się śmiechem.
Nie wiedziałam, że powiedziałam coś zabawnego.
— Angel, naprawdę, powinnyśmy przestać gadać i coś z tym zrobić — oznajmiłam swoim najbardziej bibliotekarskim tonem.
— Masz całkowitą rację — odparła Angel. — Posadźmy na nim tulipany. W przyszłym roku będą wyglądać wspaniale.
— Już o wiele za późno na sadzenie tulipanów — zauważyłam. Potem, czując, że dzień już jest zmarnowany, pozbierałam się. — Musimy zadzwonić po szeryfa.
— Och, w porządku. — Angel wydęła wargę jak sześciolatka, której ktoś popsuł zabawę, i śmiała się całą drogę do domu.
Przez te dwa lata, czyli odkąd Angel była moim ochroniarzem, nie widziałam, żeby tak się śmiała.
Godzinę później, kiedy Padgett Lanier siedział przy szklance mrożonej kawy, była już wystarczająco poważna. Lanier był człowiekiem, który w naszym hrabstwie miał chyba największe wpływy. Swój urząd, w takim czy innym zakresie, sprawował od dwudziestu lat. Jeśli ktokolwiek wiedział, gdzie pogrzebane są wszystkie ciała w Lawrenceton, to właśnie on. Z ciężką budową, przerzedzonymi jasnymi włosami i niemal niewidzialnymi rzęsami, Lanier nie był najbardziej atrakcyjnym mężczyzną w moim ogrodzie, ale miał silną osobowość.
Nagroda za „największą atrakcyjność” wędrowała do mojego (od dwóch lat) męża, Martina Bartella, wicedyrektora produkcji w Pan-Am Agra, największego pracodawcy w Lawrenceton. Martin jest wete¬ranem z Wietnamu i mając czterdzieści siedem lat, jest ode mnie starszy o piętnaście. Regularnie ćwiczy hantlami i uprawia różne sporty wymagające rywalizacji jeden na jednego, więc fizycznie robi wrażenie, do tego ma tę porażającą kombinację białych włosów i czarnych brwi… oraz jasnobrązowe oczy.
Mąż Angel, Shelby, który opierał się swobodnie o drzwi kuchenne, jest śniady i szpakowaty, z wąsem Fu Manchu i z dziobatymi policzkami. Odzywa się łagodnie, uprzejmie, i jest ekspertem w sztukach walki, tak samo jak Angel. Shelby i Martin są przyjaciółmi od bardzo dawna.
W tamtej chwili Angel i ja byłyśmy jedynymi kobietami w ogrodzie. Na miejscu było już też trzech zastęp¬ców szeryfa, koroner, miejscowy lekarz, sam szeryf i nasi mężowie. W załodze ambulansu dwóch ludzi czekało, żeby zabrać „szczątki” do… gdziekolwiek zabiera się takie rzeczy.
Lanier obrzucił mnie przeciągłym spojrzeniem, a do mnie dotarło, że mam na sobie szorty, bluzkę wiązaną na szyi i zaschnięty pot, a długie i poskręcane włosy zebrałam nieporządnie na czubku głowy.
— Panno Roe, siedziała pani na słoneczku? — zapytał domyślnie. — Nie jest trochę jeszcze na to za wcześnie tej wiosny?
„Roe” mówią do mnie przyjaciele, ale Laniera nigdy do nich nie zaliczałam. Po ślubie z Martinem zostałam przy własnym nazwisku, której to decyzji sama do końca jeszcze nie rozumiałam, skoro moje, odkąd tylko pamiętam, było powodem do kpin. Gdy przedstawiasz się jako „Aurora Teagarden”, słyszysz co najmniej chichot, jeśli nie śmiech.
Padgett nie wiedział, czy ma się do mnie zwracać „panno Teagarden”, „pani Teagarden”, „pani Bartell”, czy może „panno/pani Teagarden-Bartell”, więc „panna Roe” była z jego strony kompromisem.
Mój mąż obserwował to, co się działo, przy kosiarce, stojąc w tej rozluźnionej pozie faceta, który codziennie wraca do domu i zastaje człowieka rozsmarowanego na swoim trawniku. Chcę przez to powiedzieć, że Martin wyglądał na spokojnego, ale nie spuszczał oka z policjantów i bardzo intensywnie myślał. Poznawałam to po tym, że jego usta tworzyły całkowicie prostą kreskę, ramiona miał skrzyżowane na piersi i przebierał palcami: jego Stan Namysłu. Odrobinę wyższy Shelby podszedł do niego i stanął tuż obok. Ręce wsadził w kieszenie jeansów, żeby pokazać, jaki to on jest zrelaksowany. Z synchronizacją będącą niezawodnie wynikiem długiej znajomości, obaj mężczyźni odwrócili się i spojrzeli po sobie, a między nimi przemknęła jakaś cicha uwaga o spadłym z nieba trupie.
Nie odpowiedziałam Lanierowi, a on czekał.
— Cóż, kosiłyśmy trawnik na zmianę — odpowiedziałam. — A przy tym łatwo się zgrzać. Ja skosiłam od frontu, a Angel wzięła podwórko.
Koszenie liczyłam jako swoje codzienne ćwiczenia; po takim wysiłku nie musiałam włączać tej głupiej kasety video i tańczyć przez telewizorem. Mieszkamy milę za miastem, pośród pól, i mamy bardzo duży trawnik od frontu, i równie rozległy z tyłu.
Martin, słuchając, kręcił głową, jak zawsze, gdy przypominał sobie o mojej niechęci do (bardziej) wytężonego wysiłku fizycznego. Nadal jednak patrzył na ludzi kręcących się po naszym trawniku.
— Sądzi pan, że uda się go rozpoznać, gdy go odwrócą? — zapytał znienacka szeryfa.
— Nie mam pojęcia — przyznał Lanier. — Nigdy wcześniej nie mieliśmy nikogo wyrzuconego z samolotu. Tak się zastanawiam… Czy sądzicie, że to ciało wylądowało właśnie tutaj specjalnie?
Teraz miał naszą niepodzielną uwagę — i wiedział o tym. Poczułam ukłucie zaniepokojenia.
— Może jeszcze mrożonej kawy? — zaproponowałam.
Spojrzał na swoją szklankę.
— Nie, dziękuję, na razie mi wystarczy. Czy ten samolot kołował, zanim upadło ciało?
Potwierdziłam. Lanier przesunął wzrok na Angel i zamarł w zachwycie. Było na co popatrzeć.
— Pani Youngblood, powiedziała pani, że tego nie widziała?
— Nie, szeryfie. Kosiłam trawę i miałam na uszach słuchawki.
Angel, która założyła na siebie białą koszulkę, była obiektem mnóstwa ukradkowych zerknięć ze strony zastępców i obsługi karetki. Nie robiły one na niej żadnego wrażenia. Angel nie jest ładna, ale za to wysoka, bardzo umięśniona i szczupła, i złocista jak gepard. Nogi ma długie chyba na milę.
— Panno Roe, widziała pani, jak spadał?
— Tak. Ale nie widziałam, jak wypadał z samolotu; gdy spojrzałam w górę, już był w powietrzu.
— Sądzi pani, że już nie żył?
Nie zastanawiałam się nad tym.
— Tak — odpowiedziałam powoli. — Tak, myślę, że tak. Bo był… — musiałam zrobić głęboki wdech — bo był całkiem wiotki.
Martin stanął za mną i położył mi ręce na ramionach.
Padgett Lanier lekko potrząsnął swoją szklanką, żeby posłuchać, jak kostki lodu obijają się o jej ścianki.
— Zastanawiam się, czy gdy już obrócimy go twarzą do góry, moglibyście wszyscy na niego zerknąć. — Zanim zdążyliśmy odpowiedzieć, uspokajająco uniósł rękę. — Wiem, wiem, to okropne prosić o coś takiego, zwłaszcza panie, ale musimy się dowiedzieć, czy gdziekolwiek i kiedykolwiek widzieliście już tego człowieka.
Nigdy nie miałam na nic tak małej ochoty. Mąż ścisnął mi ramiona, dodając odwagi.
— Szeryfie! Jesteśmy gotowi! — zawołał wyższy z zastępców, wyciągając dodatkową parę plastikowych rękawiczek. Lanier podniósł się z fotela i podszedł do ciała.
To było coś, czego jednak nie chciałam oglądać, więc zakryłam twarz dłońmi. Usłyszałam dźwięki, których z całą pewnością nie pragnęłam łączyć z obrazem.
— Nie musicie się fatygować, drogie panie! — zawołał Lanier. Głos miał bardzo niepewny. Zastanawiałam się, czy nie powinnam mu powiedzieć, gdzie jest łazienka. — Nie musicie się fatygować — powtórzył obniżonym głosem, ale ludzie na podwórzu byli tak cicho, że łatwo go było usłyszeć. — Sam go poznaję… chyba.
W zdumieniu opuściłam ręce; kątem oka złapałam to, co podnoszono z trawnika, i pospiesznie podniosłam je z powrotem.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.