Zawiadowca śmierci.
Zaufany człowiek Eichmanna
Przekład: Jan Okuniewski
Tytuł oryginału: Der Fahrdienstleiter des Todes
Data wydania: 2009
Data premiery: 18 sierpnia 2009
ISBN: 978-83-7674-018-8
Format: 130x200
Oprawa: Miękka
Liczba stron: 244
Kategoria: Historia
29.90 zł 20.93 zł
Biografia Franza Novaka, jednego ze zbrodniarzy Holokaustu, najbliższego współpracownika Eichmanna. Książka opowiada o życiu człowieka odpowiedzialnego w czasie II wojny światowej za organizację transportów milionów ludzi do obozów koncentracyjnych. Autor książki szuka odpowiedzi na pytanie o źródła psychicznej konstrukcji człowieka, który współtworzył nazistowską machinę śmierci.
Gdyby był zwierzęciem, trzeba by go było opisać mniej więcej tak: żyjący w cieniu, ukryty w szczelinie ściany, o ziemistym lub wapiennym ubarwieniu, z gatunku gadów. Zwierzę to ma niewielkie wymagania, wydaje się bardzo skromne. Taki opis jest jednak trafny wyłącznie w czasie wychowu i w zaawansowanym wieku. Po osiągnięciu dojrzałości zewnętrznie nie różni się od swojej przetrwalnikowej postaci w okresie wcześniejszym i późniejszym, poza śmiertelnymi ukąszeniami, jakie zadaje błyskawicznie i bez ostrzeżenia, skuteczniej i dłużej niż jakiekolwiek inne zwierzę, i poza zniszczeniami, które, podobnie jak zanieczyszczenie wód gruntowych metalami ciężkimi lub inną, stopniowo uwalniającą się trucizną, wywołuje ono jeszcze długo po swojej śmierci.
Jako człowiek pojawia się wśród nas we wczesnych latach trzydziestych – blady, szczupły mężczyzna, wycofany, pracownik drukarni w firmie Ploetz w Wolfsbergu. Potem poznajemy go ponownie jako starszego pana, na krótko przed wycofaniem się z aktywności zawodowej korektora w firmie Ploetz w Wolfsbergu, jednego z wielu, cichego, nierzucającego się w oczy, starszego brata pewnego pana, który przychodził na obiady do restauracji Gasthof Pfundner, gdzie bywał także mój ojciec. Starszy brat tego znajomego pozostał w pamięci mojego ojca głównie jako ktoś, kto wyglądał gorzej od swojej młodszej wersji – bo brat był bardzo przystojny – ale nie aż tak źle. Był średniego wzrostu, szczupły, dość wysportowany, o ciemnoblond włosach. Pracował w firmie Ploetz i miał za sobą przeszłość. Ta przeszłość nie miała tu w mieście większego znaczenia, bo nie był on nikim ważnym. Kiedy usłyszałem o nim po raz pierwszy, sam miałem już posiwiałe włosy, ale wtedy i tak niewiele faktów z jego życia poznałem, bo nikt nic konkretnego o nim nie wiedział. A przecież mieliśmy przed sobą jedynego człowieka w Trzeciej Rzeszy, o którym można powiedzieć, że bezpośrednio i osobiście ma na sumieniu kilkaset tysięcy istnień ludzkich. Bo to właśnie Franz Novak był tym człowiekiem w Trzeciej Rzeszy, który znał szczegółowe dane dotyczące ludzi wywiezionych do obozów koncentracyjnych. W tych sprawach orientował się na pewno lepiej niż Eichmann i lepiej niż Himmler, a z całą pewnością lepiej niż Hitler. Dla wtajemniczonych Franz Novak był już w 1961 roku „zawiadowcą śmierci”, ponieważ w sztabie do zadań specjalnych Eichmanna tworzył plany transportów, którymi wysyłano na śmierć miliony niewinnych ludzi. O tym, że został skazany w ostatnim swoim procesie z powodu „przemocy publicznej”, ponieważ warunki, w jakich odbywały się transporty, naruszały godność człowieka, wiedziało jeszcze mniej osób. Dopiero czytając raporty na temat Zagłady, zrozumiałem, że owe pociągi nie były środkami transportu, ale śmiertelnymi pułapkami. Wagony towarowe stały się urządzeniami do zabijania, o których zabójczym działaniu decydował czynnik czasu, liczba transportowanych osób i pozbawienie ich możliwości zaspokojenia najbardziej podstawowych potrzeb. A gdy zobaczyłem sceny z pociągu w Liście Schindlera Spielberga – w tym arcyważnym filmie – uzmysłowiłem sobie, że ta historia Zagłady nie jest powszechnie znana, że przepełnienie, brak żywność i elementarnych warunków higieny, oraz transportowanie ludzi zimą w bydlęcych wagonach, gdzie przemarzali do szpiku kości, nie przebiła się do świadomości ogółu, a wizja Spielberga daleka jest od autentyzmu. Niemy język tych pociągów, język Novaka, nigdy nie został w pełni zarejestrowany. Zachował się opis sporządzony przez zarząd pewnego dworca, w którym zanotowano, że podczas czyszczenia wracających ze Wschodu pociągów na podłodze wagonów wciąż znajdowano szczątki ciał dzieci, że wnętrza wagonów zawsze były brudne od krwi, nierzadko pochlapane świeżą krwią, a podłoga lepiła się od ludzkich odchodów. Opowiadano o potwornej precyzji, z jaką pociągi deportacyjne przyjeżdżały i odjeżdżały. W końcowej fazie wojny coraz częściej zdarzało się, że żołnierze nie mogli wrócić z frontu lub brakowało środków transportu na potrzeby prowadzenia wojny, ale żadnego z pociągów Novaka wiozących niewinnych ludzi na zagładę nie zatrzymano. W jakimś niewielkim stopniu Niemcy przegrały tę wojnę również dlatego, że wymordowanie Żydów okazało się ważniejsze od końcowego zwycięstwa. O tym wiedziało jednak niewielu, a jednym z tych nielicznych i jedynym, który znał dokładne liczby, był ów Franz Novak, którego jako dziecko pewnie czasami mijałem na ulicy i który dla życia naszego miasteczka był zupełnie bez znaczenia.
Lublin 1943
Pociąg przeniósł się z nocnej ciemności w poranny czas, którego nie dało się jeszcze odczytać na zegarze. Taki bardzo wczesny, szary świt, bez gwiazd, pełen pomieszanych uczuć. Naraz dał się słyszeć szum pierwszego pociągu, który zbliżał się zza zakrętu i nie było go jeszcze widać, aż do momentu gdy ukazały się smugi światła jego przeciskających się przez mgłę reflektorów. Gdy zwalniał słychać było coraz rzadszy stukot, ten stukot kół na połączeniach torów, jak gasnące tykanie zegara, które potem przenikał syk wypuszczanej pary. Pociągi przyjeżdżały czasami wczesnym rankiem i trzeba było czekać w pogotowiu. Z pewnością rozlegało się wtedy także rozdrażnione szczekanie psów. Budziło ono w porannym chłodzie lęk i odrazę z powodu tego wymykającego się spod kontroli, taranującego wszystkie zmysły zdarzenia. Jednego z wielu takich zdarzeń, pojawiających z punktualnością zegara. Pociągi, nadjeżdżające znikąd, wiozły nieprzerwanie ludzi z jakiegoś zakątka Europy w otchłań.
Pociągi były jak stalowe ostrza wbijające się w brzuch kontynentu i wyrywające z niego kawałki ciała, które potem spływały z nich i gniły gdzieś w stepie. Mężczyźni tkwiący wewnątrz tej groźnie przecinającej świat maszyny, która tu, na końcu torów, wzniecała eksplozje, nie mogli zmienić tego, co się rozpętało. Ogień, który Berlin tu rozpalił, pożerał tkankę nerwową wszystkich, także tych, którzy występowali tu jako sprawcy. To rozbudzenie zabijania, które w szczekających, skowyczących, warczących zwierzętach przejawiało się raz jako agresja w czystej postaci, a potem znów jako skurczone, drżące odrętwienie, przenikało nie tylko ponure twarze obozowych strażników, ale też ich układ nerwowy, ich ciała aż do najdrobniejszych włókien jako pełznące, gnijące zło, odpowiedzialne za akty przemocy, bestialstwo, pijaństwo, chłód i pozorną obojętność, która w istocie świadczyła o zrujnowaniu wszelkiej ludzkiej wrażliwości.
Zimą oficerowie mieli ze sobą narty, wsuwali pistolety za pas, zakładali na twarz kominiarki i gogle, które sprawiały, że stawali się nierozpoznawalni, i ruszali przed siebie szaleńczo, jakby uciekali od jednej niegościnności ku następnej. Pocili się nie tylko z wysiłku fizycznego, ale z pracy w warunkach wywołujących sympatykotonię i parasympatykotonię , które następowały po sobie i wzajemnie się pobudzały, tak że codziennie należałoby brać pełną kąpiel. Trwałe pobudzenie odczuwane podczas selekcji najprawdopodobniej przejawiało się częstym parciem na mocz, nudnościami i biegunką. Objawy te wkrótce przechodziły w kołatanie serca, zawroty głowy, przymglenie świadomości, aż doprowadzały do ucieczki, podczas której strażnicy z napiętymi mięśniami pędzili po śladach nart, jakie ich koledzy pozostawili przed nimi na śniegu aż po horyzont. Obrzydliwa, otoczona drutem kolczastym skrzynia obozu ustępowała wtedy miejsca pokrytemu niezliczonymi, iskrzącymi się kryształkami lodu polskiemu krajobrazowi. Podwójne linie śladów nart układały się wraz z plamkami odcisków stóp po prawej i lewej stronie na kształt wachlarza. Niemieccy oficerowie pędzili z impetem naprzód, nie zważając na kłucie w płucach, przez nierówne, wyboiste drogi, które ciągnęły się od obozowych ogrodzeń przez kępy krzewów i którymi można było dotrzeć do polskich wiosek, małych i zagubionych, rozproszonych w opustoszałym krajobrazie. Czasami Niemcy dostrzegali w ciemności na drogach światła wojskowych łazików, motocykli czy transporterów, tańczące, kołyszące się w różne strony jak świetliki. Linia kolejowa, którą docierały tu pociągi z Berlina, Paryża czy Salonik, wyglądała za to jak wytwór wyobraźni, przez który jak za naciśnięciem przełącznika elektrycznego ni stąd, ni zowąd sunęły sznurami stalowe kolosy to w jedną, to w drugą stronę. To upiorne wrażenie wynikało z przewidywalności ich przejazdów, z dokładności, z jaką przybywały. Były to punktualne pociągi. Już dało się słyszeć huk, pomruk i hałas drugiego pociągu tego poranka, po którym natychmiast następowało szczekanie psów i krzyki strażników jak na scenie w teatrze, po czym znów zapadała głęboka cisza. Tą ciszą była bezgłośność dymiących kominów, wrażenie fabryki, ale pozbawione ciepła. Do następnych opadów śniegu i do następnego błysku słońca dym z tych kominów rozsiewał biały pył i zatruwał powietrze w samym środku krajobrazu. Świeże ślady jak białe pokrycie brudu można było obserwować kilometrami, nim szare odcienie stawały się coraz słabsze, a w końcu odjeżdżało się na nartach na tyle daleko, że znów można było bezpiecznie pozwolić, by śnieg rozpuszczał się w ustach bez mdłego posmaku popiołu.
Po powrocie do rampy, odpięciu nart i wbiciu ich końcami w śnieg, drugi pociąg w wolnym tempie dojeżdżał właśnie do końca torów. Składał się z sześćdziesięciu zamkniętych wagonów towarowych, gęsto wypełnionych ludźmi we wszystkich grupach wiekowych, z wieloma dziećmi i niemowlętami. Drzwi wagonów były zamknięte od zewnątrz, a szczeliny wentylacyjne przysłonięte drutem kolczastym. Na schodach i dachach wagonów stali esesmani z karabinami maszynowymi gotowymi do strzału. Dla tutejszych esesmanów z obozu byli to obcy ludzie. Czasami pytano, czy ktoś zna tych ludzi, ale wydawało się mało prawdopodobne, by ktoś ich znał, byli to za każdym razem inni, obcy mężczyźni, którzy często z trudem mówili po niemiecku.
Pociąg wjeżdżał w szpaler umundurowanych ludzi, dobrze znanych w tutejszym obozie, którzy tworzyli tu zgrany oddział. Tutejsi esesmani też byli uzbrojeni i okazywali w takich sytuacjach pewien niepokój, wyjmowali pistolety z kabury, celowali nimi dla zabawy w pociąg i stroili żarty. Ich oficer krzyczał wtedy i przywoływał ich do porządku, tak jak nawołuje się psa z obawy, że wyrwie się spod kontroli. Ale oficerowie sami też wyjmowali w takich sytuacjach pistolety, ustawiali się na podwyższeniu za rampą, skąd mogli mieć dobry widok, i stali ze skrzyżowanymi ramionami, trzymając pistolety tak, żeby śnieg nie wpadał do lufy. Wszyscy byli zmęczeni, ale tylko oficerowie mogli cieszyć się myślą, że zaraz wrócą do komendantury na herbatę. Herbatę z rumem, myśleli sobie, i na papierosa. A może będzie już otwarte kasyno, a wtedy uda się też zjeść ciepły posiłek. Podczas gdy pociąg zbliżał się jak w zwolnionym tempie, esesmani zaczynali krzyczeć. Nie wiadomo, dlaczego tak wrzeszczeli, prawdopodobnie ze zdenerwowania, ale też, by stłumić jęki i wołania z wagonów. Mężczyźni ci krzyczeli, przeklinali, i to oczywiście odnosiło swój skutek, bo rzeczywiście robiło się trochę ciszej. Nie mogło się wydarzyć nic gorszego ponad to, co już nieraz przeżyli. Kiedy oficerowie przekazywali swoje raporty Novakowi do Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy, nie zliczali osób zmarłych w wagonach, tylko podawali łączną liczbę zabitych. W raporcie odnotowywano, ilu ludzi przywiozły wagony, to wystarczało. Stan fizyczny tych osób i stan ich świadomości trudno było przecież na pierwszy rzut oka ocenić. A poza tym liczby umieszczone na listach przewozowych były na ogół bardzo niedokładne. Czasami jechało tysiąc osób, a docierało dziewięćset i nie wiadomo było, co się stało z pozostałymi. Zapewne zależało to także od czasu podróży.
Kiedy pociąg stał już przy rampie i drzwi pierwszego wagonu zostały otwarte, chlustała ze środka ciemna ciecz i mężczyźni odruchowo odskakiwali do tyłu. Ich oficer wyczuwał od razu nowe zamieszanie, jakie to wywoływało, obrzydzenie i lęk. Widział kierowane do niego spojrzenia, do niego, bo on tu dowodził. Zsuwał się więc po śniegu pochyłego podwyższenia na rampę, maszerował potem wyprostowany, starając się zachować postawę, żeby wyraźnie był widoczny na jego twarzy spokój i pewność, i żeby nie można było na niej dostrzec tego, co naprawdę czuł. Wiedział dokładnie, czego się od niego oczekuje. W wagonie panował mrok i nie było nic widać, ale dochodząca stamtąd woń mówiła sama za siebie. Dobrze znał też te pozlepiane z sobą sterty, gdzie na podłodze zalegała krew przemieszana z wodą i odchodami. Nie miało już większego znaczenia, czy w tej nieżywej masie poszczególne egzemplarze się od siebie różniły. Były tam ciała już w jakimś stopniu rozkładające się i cuchnące chlorem, którym je polano. Ten odór był tak silny, że mógł wywołać wymioty. „Jazda, przynieść maski higieniczne i bosaki”, wołał ostrym głosem, wskazując na trzech ludzi. „Wy, następny wagon, wydawał rozkazy, wy, trzeci, druga grupa wagony od czwartego do szóstego!”.
Oficerowie – wielu z nich pochodziło z Karyntii, ojczyzny Odila Globocnika, który zbudował obozy w dystrykcie Lublin: Majdanek, Bełżec, Sobibór, Treblinka, z Karyntii jak Franz Novak, wysyłający pociągi, który określał, jak długo mają być w drodze oraz ustalał, czy w trakcie trwającej całe tygodnie podróży przewożeni w bydlęcych wagonach ludzie mają jeść lub pić, jak adiutanci Globocnika, Ernst Lerch i Reinhold von Mohrenschildt – stali tam bez masek higienicznych, żeby dowieść, że ani nie ma niebezpieczeństwa infekcji, ani żaden straszliwy odór nie jest w stanie przytłoczyć oficera niemieckiej armii. Bo oficerowie z Karyntii, jak wszyscy Austriacy, musieli okazać się dwa razy tak twardzi. Musieli dowieść, że są Niemcami, musieli odsunąć od siebie obrzydzenie, aby chronić ludzi, wśród których wielu również pochodziło z Karyntii lub Styrii, oraz musieli wyprostować plecy i zawsze zachować postawę. Stali więc nieruchomo za swoimi ludźmi, którzy bosakami opróżniali wagony, podczas gdy pomocnicy ładowali poszczególne ciała na ciężarówki, by te zawiozły je do grobów. W niektórych wagonach znajdowano jeszcze żyjące osoby. Wtedy esesman wrzeszczał na takiego człowieka, jak na lunatyka, i kazał mu natychmiast wychodzić. I niektórzy jak zamrożeni, sprawiający wrażenie bardziej żywych niż martwych, odsuwając słabymi, chudymi rękami leżące ciała na bok, rzeczywiście wygrzebywali się z brei i sterty zwłok. To było zawsze najgorsze. Oficerowie wiedzieli to, ale nie potrafili temu zaradzić, więc nie pisali o tym w swoich raportach. Cienie półmartwych ludzi kierowały się do nich i do ich podwładnych. Tu i ówdzie przewracał się ktoś i leżał nieruchomo na ziemi. Inni stawali z zamkniętymi oczami, dygocząc i chwiejąc się. To znów było niepojęte, wściekłość wynikająca z beznadziei. Słychać było padające strzały, co można było zrozumieć. Inaczej nie dało się tego załatwić. Esesmani strzelali do tych „muzułmanów”, jak ich nazywano, a ci którzy nie mieli przy sobie broni, tłukli nieruchome ciała kijami, nawet jeśli ludzie ci już od dłuższej chwili leżeli martwi w śniegu.
Trzeci pociąg tego dnia przyjechał dopiero pod wieczór. Oficerowie siedzieli z kolegami w restauracji dworcowej miasteczka, a gdy usłyszeli nadjeżdżający pociąg, jeden z nich wskoczył do niego, żeby stanąć z przodu, w przedziale dla strażników – w tym pociągu towarowym pełnym szarych twarzy, widocznych przez szczeliny wagonów, cuchnącym odchodami, strachem i zgnilizną. Siedząc z przodu w przedziale pomiędzy obcymi, wyczerpanymi strażnikami z Jugosławii, wyczuwało się przez chwilę obojętność i unoszący się zapach piwa. A potem trzeba było znów zanurzyć się w beznadzieję obozu. Gdzieś między smugami reflektorów lokomotywy widać było światła obozu, początkowo przymglone, potem z każdą chwilą coraz jaśniejsze, by wkrótce być już na miejscu. Najpierw zgrzytały hamulce, a zaraz potem podnosił się wrzask. Człowiek wysiadał i czuł, że zaczyna mu dokuczać biegunka. Zastanawiał się, czy zdąży jeszcze skoczyć do latryny, a w końcu po prostu zostawał na miejscu i starał się przeczekać. Wiedział, że musi się powstrzymać, zachować ciało pod kontrolą. Tak przejawiał się lęk. Bo wrzask dopadał każdego, także oficerów, i mógł w ułamku sekundy zniweczyć wszelką kontrolę nad autonomicznym układem nerwowym. Bo lęk jest reakcją parasympatyczną, do której obok zimnego potu i mdłości należy także biegunka. Niemieccy oficerowie obserwowali postacie stojące nago w śniegu, i w świetle reflektorów widzieli, jak pod wpływem wrzasku, uderzeń esesmanów, szczekania psów, które rzucały się na nich jak opętane, a niektórych przewracały i kąsały, jak ci ludzie kurczą się w sobie i przykucają, gwałtownie się wypróżniają, jak się dławią i wymiotują, chcąc jakby wyrzucić z siebie śmierć. Niektórzy leżeli na ziemi bladzi i drżący, a jeszcze inni sztywni i nieruchomi. I słychać było wokół jęki, krzyki i płacz innych, stojących prosto i w napięciu, a myśli krążyły wokół tego, by własne jelita utrzymać pod kontrolą. Więc człowiek wbijał wzrok w parę wydobywającą się ze stojącej lokomotywy, znaczenie bardziej rzucającą się w oczy niż chmurki pary z ust tych ludzi, zanurzał się w ten widoczny efekt działania temperatury jak w swoistą formę hipnozy. Czuł w sobie życie, co było dużo czytelniejsze niż ciepło tej pary bez życia, ale też nieskończenie bardziej bolesne. Czuł kontrast między zmrożoną ziemią a pokrytymi śniegiem i przyprószonymi kryształkami lodu barakami. Widział gotującą się parę w pyskach najprzeróżniejszych parowozów, starych, nowych, dużych, małych, które przytoczyły się tutaj z wszelkich zakątków Rzeszy, ale para ta kojarzyła się nie z życiem, ale z ciśnieniem.
Następnego dnia pociąg wracał do Niemiec. Wnętrze wagonu, wypłukane pompą strażacką, toczyło się teraz przemoczone z powrotem do cywilizacji. Z przodu siedzieli strażnicy skarbów zdobytych na więźniach. Siedzieli w odorze krwi i odchodów unoszącym się w wagonach, z wykazami i skrzyniami złotych zębów i biżuterii wyszarpanej z odbytów zabitych, aż wreszcie woda w dalszych bydlęcych wagonach zamarzła, tworząc z nich pałac lodowy, który dopiero po jakichś stu kilometrach tajał pod wpływem przeciągu.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.