Zlew
Data wydania: 2008
Data premiery: 30 września 2008
ISBN: 978-83-6038-377-3
Format: 120x200
Oprawa: Miękka
Liczba stron: 204
Kategoria: Literatura współczesna
25.90 zł 18.13 zł
Oto Franek Gałgan – współczesny Don Kichot. Prowadząc krucjatę przeciwko banalności i płytkości życia w wielkich aglomeracjach, tworzy trzy wirtualne kobiety swoich marzeń Stają się one wkrótce bytami rzeczywistymi i co ciekawe, nienawidzą go równie mocno, jak i nienawidzi była żona. Rozpoczyna się nieustający korowód pościgów, bójek, absurdalnych sytuacji, dialogów męsko-damskich i męsko-męskich. Z całości emanuje świadomie wypaczona „macho-luzackość”, absurd goni absurd tworząc współczesną, miejską baśń.
Książka kipiąc dowcipem, wyróżnia się doskonałą satyrą na współczesne społeczeństwo. Trochę w niej pikanterii, mnóstwo purnonsensu i sowizdrzalstwa.
Czy niezbyt udane małżeństwo plus skłonność do wyskoków w życiu i napojach pomogą bohaterowi znaleźć odpowiedź na pytanie: gdzie jest granica pomiędzy światem wirtualnym a rzeczywistym?
Powieść znanego dziennikarza Pawła Oksanowicza jest na wskroś realistyczną opowieścią o należącym do pokolenia X, trochę zdegenerowanym i na pewno mającym wybujałą fantazję mężczyźnie w sile wieku. Jest to jednak realizm bardzo specyficzny – nikt tutaj nie zamierza chadzać po gościńcu z żadnym lustrem; przeciwnie – mamy do czynienia z brutalnym wkroczeniem do wnętrza głowy bohatera i chaotycznym filmowaniem czegokolwiek, co tam się pojawia. I tak mamy – imprezy w ciemnych klubach, alkohol i seks, wirtualne romanse, wymyślone kobiety, a wszystko to podane w konwencji teledysku, wyróżniające się czarnym humorem i trochę psychodelicznymi refleksjami.
Książka męska, ostra, miejscami przezabawna, ale i brutalna w swych diagnozach .
Zajmująca i wciągająca lektura dla każdego inteligentnego czytelnika.
Gliniarze zatrzymali mnie w centrum miasta. 126 km/h na radarze.
– Dokąd to się kierowca tak śpieszy?
– Do Nasturcji… yyy… to znaczy do Forsycji.
– A może do Hortensji?
– Skąd pan wiedział? Do niej też muszę zajrzeć.
– Wyłaź, sukinknocie!
Wywlókł mnie z wozu.
– Człowieku, ja płacę podatki, jestem porządnym obywatelem!
– A ja nie znoszę gości, którym mylą się imiona!
Od początku naszej znajomości Kwiatuszki miały wykupiony abonament na leczenie w drogiej klinice. Z czasem to wydało mi się za mało. A zaczepki ze strony obcych? Napaleni kolesie, internetowi zboczeńcy i całe to globalne wieśniactwo?
Stworzyłem więc specjalne oddziały policji, które miały je strzec. I teraz chyba padłem ofiarą takiego patrolu.
W komisariacie nie było zbyt różowo.
– Imię i nazwisko?
– Za co mnie aresztujecie?
– Za Co Mnie Aresztujecie? To jest pełne imię i nazwisko?
– Nie, Franciszek Sceptycy Gałgan.
– Fra… Co?
– Doskonale wiesz, jak mam na imię, sam cię przecież stworzyłem!
Od początku wydawali mi się podejrzani. Mechaniczne ruchy, identyczne twarze, komisariat na bluboksie. Ale gdy odkryłem, że jednemu z nich brakowało czapki, miałem pewność.
– No nie, Lucjusz – rzucił do swego kumpla – trzymaj mnie, bo chyba go potraktuję dziadem do orzechów!
– Poczekajcie jeszcze chwilę, posterunkowy Czajkowski. – Ten drugi stał w półcieniu, oparty o ścianę. – Dziadek jest w tej chwili zajęty. Przesłuchuje bambusów po akcji na bazarze. Nie dość, że mali, to mają cienkie głosy.
– Jestem tylko zdziwiony waszym postępowaniem, ale na razie nie będę wyciągał konsekwencji. – Przypomniałem sobie o kilku niespodziankach zapisanych w programie. – Mam prawo do wielogodzinnej międzymiastowej i pizzy!
– Ty masz chyba makaron we łbie, a nie normalne zwoje!
– Pewnie muszelki. Albo świderki? – Roześmiali się czterojajecznie.
Już wiedziałem, że w programie jest coś nie tak. Rozmowa stawała się coraz mniej przyjemna, a tamten wypisywał papiery na 48 godzin.
Nie było rady, musiałem zwiewać. Jak? Proste. Ctrl alt delete i zamknij się, systemie!
Tak, teraz już byłem pewny. Najpierw ucieczka dziewczyn, potem ci mechaniczni gliniarze. Kto jeszcze zwiał z wirtualnego świata i przechadzał się wśród żywych? Jak ich rozpoznać? Mało przyjemne wspomnienia z posterunku nakładały się na niewesołe myśli. A jeśli te elektroniczne klony będą chciały zawładnąć naszą planetą? „Może powinienem powiedzieć o tym w telewizji, zadzwonić do radia i ostrzec ludzkość, a przy okazji zgarnąć nagrodę? Byłoby na pasek roz- rządu w alfie. Albo w jakiś inny sposób zapobiec katastrofie?” Sytuacja mogła być bardziej niebezpieczna, niż przypuszczałem. Dziad do orzechów i posterunkowy Czajkowski? Nie przypominałem sobie, bym kogoś takiego stworzył. Zmutowali się cyfrowo i genetycznie.
Po chwili doszedłem jednak do wniosku, że lepiej było siedzieć cicho, rezygnując nawet z nagrody. „I tak pewnie trzeba by było zapłacić jakiś podatek. Dopóki jest cicho, po co wychodzić przed szereg?”. Na pewno oskarżyliby mnie o zaśmiecanie kosmosu i inne cywilizacyjne katastrofy, a nie tylko o atak klonów. „Ciekawe, co robią internetowym przestępcom. Każą ręcznie przeszukiwać internet?” Ciarki przeszły mi po plecach.
Jedno nie ulegało wątpliwości – po raz kolejny coś zawaliłem.
Pewnie z tego samego powodu, mej niedoskonałości, również z dziewczynami nie mogłem dojść do porozumienia. „Tak, zamiast zbawiania świata za innych uporządkuj swoje sprawy, a potem wyjedź na wakacje”. Podrapałem się tam, gdzie swędziało i, o dziwo, od razu wpadł mi do głowy świetny pomysł. Trzeba było jak najszybciej napisać nową wersję programu. Potem ściągnąć dziewczyny z powrotem do sieci. A na koniec – udoskonalić je i wszystko powinno wrócić do przyjemnie pachnącego porządku. Ale jak miałem to zrobić?
Najpierw zaliczyłem relaksujące solarium.
– Pani mi dopisze punkty na mojej karcie stałego klienta.
– Ech, panie Franiu, jak ja lubię mężczyzn takich jak pan.
– Dwadzieścia lat i dwadzieścia kilo wstecz i na pewno byśmy się dogadali.
– Hmmm, oj tak, na pewno… – Właścicielka solarium rozmarzyła się. Miała tak spaloną twarz, że wydawała się pierwszą ofiarą efektu cieplarnianego.
Potem wziąłem wędkę i pojechałem zamoczyć kija. Prawdziwy facet tylko w ten sposób może dojść do ładu sam ze sobą.
– Ej, biorą? – Mimo że wędkarstwo mogło być sportem zespołowym, nie cierpiałem tego rodzaju zaczepek. Poza tym wywiesiłem czerwoną chustkę na krzaku. To był znak, że nie życzyłem sobie żadnego towarzystwa.
– To ty się stąd zabieraj.
– Hej, frajerze, chyba twoje ego jeszcze dzisiaj się nie kąpało?
– Nie widzisz, że chcę posiedzieć tu sam i podumać o kilku sprawach? Idź do domu zmielić kotleta. – I dopiero wtedy, odwracając się, zauważyłem, że jest ich trzech. I że są w mundurach straży miejskiej.
– Ja go znam, on tu ciągle łowi bez papierów.
– Zapłaciłeś mandat i składkę?
– A co ci do tego? – Przygotowałem spinning do samotnej walki, a może być groźną bronią nie tylko na szczupaka.
– Potraktujemy go pozaregulaminowo?
– Dobra, tylko lej tak, żeby nie było śladów.
Ore, ore i hajda trójka na mienia! Pierwszego załatwiłem wędką. Drugi poślizgnął się na ślimaku i sam dobił do leżącego kolegi. Kopnąłem go tylko w najmniej myślącą część ciała. Usnął snem pokonanego. Z trzecim było już gorzej. Ale ja nie miałem ograniczeń i mogłem bić tak, żeby były ślady. Najpierw rzuciłem mu w twarz robalami z wędkarskiego. Każdemu by to odebrało dech i smak. Potem prawy prosty i lewy sierp. Zaniemówił. Przeszedł do defensywy i dawał sygnały do zmiany. Ale trenera nie było w pobliżu. Podobna do policyjnej czapka potoczyła się w stronę rzeki. Wpadła do wody i kręcąc się jak dziecinny stateczek, popłynęła do morza.
Dlaczego ludzie w mundurach byli zawsze agresywni i pazerni? Nie złowiłem nic, nie wymyśliłem wiele i tylko straciłem wędkę. Połamała się w walce. Trzeba było kupić nową.
Na leśnej drodze stał samochód straży. Otwarty. Radio nadawało komunikat: „Załoga z32 zgłoś się, załoga z32 zgłoś się…”. To się zgłosiłem.
– Czego?
– W kasynie jakaś babka czesze olbrzymią kasę, ma już z 50 tysięcy.
– Chyba po to jest kasyno, wale?
– Nie pamiętasz układu? Jeśli ktoś za dużo wygra, to tracimy prowizję.
– Czekaj, czekaj, wiesz może, jak wygląda ta babka? – Coś mi zaświtało w głowie.
– No ruda, z pieprzykiem. Podobno superlaska.
Zaparkowałem na wystawie sklepu z butami. Włączyłem koguta, żeby zbiegowisko było jeszcze większe i ruszyłem w stronę drzwi kasyna. Na podjeździe stało czerwone kabrio.
Siedziała przy stole do rulety. Wyglądała jak królowa, w długiej sukience, w otoczeniu dworu gapiów, z długą gilzą i papierosem tlącym się w secesyjne esy-floresy. Aż cmoknąłem z zadowolenia, to było przecież moje dzieło. Podszedłem bliżej. Z bliska wyglądała jeszcze bardziej olśniewająco. I szło jej w grze całkiem nieźle, a przecież nie wszyscy rodzą się szczęściarzami.
– Cześć, Nasturcjo. To ja, Franek. – Postawiła nerwy na baczność.
– Ty tutaj? Po co wpadłeś? Pewnie chcesz trochę forsy?
– Nie, dzięki. Akurat jeszcze mam.
Położyłem jeden żeton na czerwone.
– Nasturcjo, musimy porozmawiać, przecież wiesz, co nas łączy.
– Patrzcie, patrzcie, gdy człowiek wygrywa, to od razu znajdą się obok wierni przyjaciele. – Ktoś się zaśmiał, ktoś zakasłał. Odwróciłem się w ich stronę, ale spuścili głowy.
– Nie mamy o czym rozmawiać.
– Dobrze wiesz, o czym. Możesz na chwilę zostawić tę grę?
– Teraz? – Parsknęła śmiechem, bo padło na czarne i krupier zgarnął połowę moich żetonów dla siebie. Ona zaś znowu wygrała. – Idź lepiej do domu. Stracisz tu wszystko, co ci zostało, chłopczyku.
– Nasturcjo, jeśli zaraz nie pogadamy… – Podszedłem do niej i chwyciłem mocno za ramię. – Przecież kiedyś tak nam się dobrze układało.
– Co rozumiesz przez słowo „układało”?
– No, szalone noce i superseks. Nasze wypady na miasto i za miasto, do lasu. Uwielbiałem, kiedy masowałaś brzozę.
Kulka na rulecie wręcz stanęła, niespodziewanie słysząc takie wieści. Czternaście czarne.
– Odejdź stąd, zanim zepsujesz mi kolejne zagranie. Miało być 21!
Tym razem ja wygrałem. I postawiłem wszystko na 69.
– Wiesz, chyba jest jedna rzecz, o której chciałabym z tobą pogadać…
– Rien ne va plus. – Krupier już uruchomił koło.
– … czy ja nie mam siostry? Czasami odnoszę wrażenie, że nie jestem sama na świecie.
– Sama? Przecież masz mnie.
– Franky, to, co było między nami, już dawno skończone. Pod koniec związku nudziłam się potwornie. Chodziło ci tylko o łóżko, a ja mam większe wewnętrzne potrzeby. Literatura, sztuka, film. Chcę zostać aktorką.
– I dlatego zwiałaś z sieci?
– Z jakiej sieci? Co ty pleciesz?
Zero! Przegraliśmy wszyscy. Oprócz Hortensji, która akurat tak obstawiła.
– I chyba masz kłopoty.
Przy wejściu do kasyna tłoczyło się ze dwudziestu strażników miejskich. Rozglądałem się wokoło bez dużych nadziei na niepostrzeżone zniknięcie. Gdzie tu zwiać? Musiałem mieć niewesołą minę.
– Właź. – Hortensja podniosła suknię lekko do góry i wskazała rozchylone nogi.
Myślałem, że nie wszystko stracone.
Miała, niestety, miesiączkę. A ja nie znosiłem widoku krwi. Zemdlałem więc prawie natychmiast, a gdy się obudziłem, ze zdziwieniem stwierdziłem, że znowu leżałem w śmieciach. Na tyłach kasyna. Obok mnie kilku innych gości, dawnych stałych graczy. I znowu podjechali ludzie z reklamy. Wielka szynka zamieniła się w lakier do włosów.
– Ej, dokąd zabieracie tę szynkę?! Dalibyście potrzebującym!
– Spieprzaj, menelu!
Ciągle to samo, widocznie stały zwrot w świecie reklamy.
– A ty, kolego, co tu robisz? – Człowiek o wyglądzie brudnego Araba zaintonował pieśń wojownika.
– Ja? Wyszedłem rano do synagogi, ale byłem śpiący, więc postanowiłem się tu położyć. Umył- byś się.
– To wolny kraj, robię, co chcę. Spieprzaj stąd, menelu!
Bliski był wschód słońca, a ludzie w tych okolicach jacyś nerwowi. Znowu to samo. Ja – bez śniadania, nadal bez komórki, bez pracy i bez golarki. I także bez najmniejszej ochoty na kolejną awanturę. Walka z chamstwem na ulicach to jak wojna z cellulitisem u kobiety po trzydziestce. Beznadziejna i skazana na porażkę. Wstałem, otrzepałem się ze śmieci i liści. Nie miałem ochoty na okładanie się pięściami. Świat był taki piękny.
Przeciągnąłem się, w kieszeni znalazłem papierosa. W wystawie obuwniczego błyszczała już nowa szyba. Gruchały gołębie, rosła trawa. Jeszcze chwila, a osiągnąłbym nirwanę.
Wtedy coś szarpnęło mnie za nogawkę od spodni. Spojrzałem w dół – szczeniak.
– Maleńki, daj spokój, idź do swojej pani… – Starsza kobieta stała niedaleko, z chustką zakrywającą głowę.
– To pani ten piesek? – Pokiwała głową. – Niech pani go zabierze!
Szczeniak ani myślał odpuszczać i po chwili usłyszałem, jak puścił szew.
– Słyszy pani? Rozerwał mi spodnie! – Pies nadal szarpał się z nogawką, materiał znowu nie wytrzymał. Postacie w kartonach zaczęły się zaśmiewać. Próbowałem odgonić zwierzaka. W końcu się udało.
– Babciu, co z tobą? – Podszedłem do kobiety i zajrzałem jej w oczy.
I zmroziło mnie od razu. Oj, nikt nie chciałby mieć takich wspomnień. Stałem naprzeciwko Śmierci! Pod kolorową chustką jaśniała czaszka, a w niej dwa ogniki z zaświatów. Przeżegnałem się machinalnie. Zaszczekała zębami. Odskoczyłem na metr.
– A kysz, wiedźmo zła!
Dotychczas sądziłem, że Śmierć to naprawdę niezła laska. Mini, szpile, biust B wpadający w C, czerwone paznokcie i piękne, duże usta. Takiej oddałbym się w każdej chwili. A tu – zaskoczenie!
– Zostaw ją! – krzyczeli menele. – Ona tutaj mieszka! Idź stąd, na co czekasz!
W gruncie rzeczy to był najlepszy pomysł, na jaki można było wpaść w takiej chwili.
– Pardon, nie przeszkadzam. Doprawdy, miły piesek. Nie będę chciał żadnego odszkodowania. Sama pani rozumie, nie chcę mieć z panią wiele do czynienia… – Ukłoniłem się.
Odwróciła się i ruszyła uliczką w dół. Złapałem pierwsze metro i tyle mnie tam widzieli.
Mogłem się tego spodziewać. Pomiędzy drzwia- mi sąsiadów z lewej i sąsiadów z prawej nie było nic. Po moim apartamencie została dziura.
– Przyszli jacyś panowie z nakazem sądowym i je zabrali – dozorczyni nie bez satysfakcji obwieściła mi rozwiązanie mieszkaniowej zagadki.
– Ale jak to możliwe?
– Nie pozwolili mi patrzeć. Podłączyli się do jakiejś skrzynki. Poszła para w obłoki i na boki i tyle je widziałam. Takie ładne mieszkanie…
Byłem tego samego zdania.
– Ale zaraz, zaraz… to nie moje piętro! – Spojrzałem na numery drzwi. – Przecież ja mieszkam wyżej!
Kobieta zbladła.
– No tak… to prawda… pokazałam im złe mieszkanie.
Miałem więc znowu szczęście.
Nasturcja! To musiała być jej sprawka. Wpędzała mnie w jeszcze większe długi, a ja siedziałem z założonymi rękami i nic! Albo Forsycja. Po niej też mogłem się czegoś takiego spodziewać. Była w ciąży, a kto przewidzi pogodę nad morzem i zmienne nastroje babki w takim stanie? Ale była jeszcze eks-żona! Też mogła się reaktywować. A może Hortensja? Pamiętałem jej groźby usunięcia mnie przez snajpera. Na wszelki wypadek odsunąłem się od okna. Samochód jeszcze stał na ulicy. Co z tego, że kończyło się ubezpieczenie i trzeba było wymienić rozrząd? „Tak, od najbliższej nocy parkuję na górze. Będzie trochę hałasu, ale wytrzymają i to”. Sąsiedzi mnie nie lubili, więc dlaczego ja miałem lubić ich?
Rozległo się pukanie do drzwi.
– Poczta, proszę otworzyć.
Od sześciu lat nikt do mnie nie pisał, więc od razu wydało mi się to podejrzane.
– Hej, frajerze, kto cię tu przysłał? Która z nich?
– Mnie? Bezpośrednio kierowniczka zmiany, a pośrednio minister łączności.
Tak, to mógł być prawdziwy listonosz. Żaden ze zbirów tak nie gada.
Otworzyłem.
– Proszę, list do pana. Chyba z banku. Pan tu podpisze.
– Zaraz, zaraz, czy ja pana skądś nie znam?
– Listonosza każdy zna, do widzenia.
– Co racja, to racja…
Dałem mu kilka groszy i zniknął.
Napisali, że dostałem nominację do nagrody za największy debet roku. Minus sto osiemdziesiąt siedem tysięcy w ciągu trzech tygodni i dwóch dni. Niewinne, międzybankowe zawody. Jeśli utrzymałbym pozycję lidera, to mieliby dla mnie celę z plakatem gołej aktorki. Dyplom i otwarcie nowego rachunku za darmo. A więc jednak Nasturcja! Znowu szalała na zakupach.
Sprawdziłem zajęcia w kalendarzu. Miałem solarium i kosmetyczkę. „Nie, choćby huragan albo otwarcie nowego elektromarketu, będę żył jak do tej pory i tyle!”
Nadal byłem w kropce. Miałem coraz większe długi. Nie pracowałem. Chleb wyjątkowo szybko zsychał się w pojemniku. Nie wiem, czy to z powodu tego, że nie było w domu gospodyni, czy dlatego że produkowali go z twardej wody. Ale poznałem Śmierć i życie nabrało od razu innego smaku. W związku z tym postanowiłem pogapić się na dziewczyny tańczące na rurze. Chciałem powkładać im za gumkę od bielizny banknoty z królami. Skąd znowu miałem pieniądze? A czy pyta się kobiety, ile mają lat?
W tej części miasta było wiele lokali z peep- -show. Wszedłem do pierwszego lepszego. „Bał- kany”. Jakiś facet przed wejściem dał mi wizytówkę z nowym programem. Wyrzuciłem ją od razu. Z miejsca pojawił się ochroniarz o twarzy przygłupa i kazał ją podnieść.
– Tu się nie śmieci, proszę pana. I więcej szacunku dla naszego choreografa i dziewczyn.
W środku było gorąco, jak co wieczór w podobnych lokalach.
– Barman, dwie szybkie wódki! – Błyskawicznie uwinął się wokół zamówienia i nim zdążyłem odkaszlnąć, stały przede mną dwa pełne kieliszki. Chciałem złapać za pierwszy, lecz na bar wyskoczyła dziewczyna i potrąciła szkło obcasem.
– Ej, koleżanko, uważaj na kopytka. Zamiatasz nimi drogie trunki!
– Zostaw ją w spokoju, jest tutaj nowa. To jej pierwszy występ.
– Nie macie żadnych szkoleń?
– A co ci do tego? Albo siedzisz i gapisz się na dupy, alby wypij to, co ci zostało, i zmywaj się stąd szybko.
Nie miałem ochoty na głupie dyskusje, a tym bardziej na szarpanie się z barmanem. Posłałem mu tylko zimne spojrzenie i zacząłem patrzyć na nową. Miała niezłe piersi. Fajnie się ruszała. Piłem wódkę. Wziąłem kolejną. Nogi tej małej coraz bardziej mi się podobały. Gorąco wychodzą- ce z żołądka powodowało miłe, hollywoodzkie wspomnienia. Ja, kobiety, śpiwory. Rozczuliłem się do 315 Farenheitów. Rozwinął mi się rozmaryn i nie miałem ochoty się stąd ruszać. „Ech, życie, raz masz wszystko, raz wszystko ma ktoś inny”. Wyjąłem z portfela banknot z królem. Staruszkowi aż pociekła ślinka, gdy zorientował się, że jedzie na wakacje na nieźle zbrązowiałe biodro. „Kiedyś i ja będę staruszkiem. I co wtedy? Koran i medytacje, a młodzi będą się za mnie bawić?” Dziewczyna pochyliła się, widząc banknot. Włożyłem go za majtki. Pechowo, za szybko wstała i pękła gumka.
– Ożeż ty! – Barman wezwał ochronę.
– Panowie, to nie moja wina.
– On mnie dotykał!
– Nikogo nie dotykałem. Majtki pękły, bo ta mała zbyt szybko się podniosła.
– Awanturował się od samego początku. – Barman mnie nie lubił. Nie pierwszy i nie ostatni.
– Dobra, człowieku, nie będziemy robić z tego afery. Zapłacisz za majtki, dasz jej stówę i wyjdziesz z nami grzecznie na górę.
Zgodziłem się.
– Tam dostaniesz raz w dziób, bo tak jest w regulaminie.
– Okay – przystałem i na to. Pechowo wyjście było jedno. Załatwiłem formalności w barze i wyprowadzili mnie na ulicę.
– Który leje? – Byłem świadkiem żałosnego ustalania kolejności w mojej własnej sprawie. Niestety, nie było już prawdziwych dżentelmenów, nawet wśród ochroniarzy. Czyste znęcanie się nad ofiarą…
– No, ostatnio był Debil, więc chyba teraz Głupek.
– A to nie to samo?
– Nie piszcz, kolego, bo dostaniesz od każdego.
– He, he, a od kiedy ty, Fajura, gadasz jak poeta?
– Ale zaraz, zaraz. Przecież ostatnio to nie byłem ja – Głupek dorzucił swoje – tylko Fujara.
– Ja? Kiedy?
Ta rozmowa mogła trwać w nieskończoność. Staliśmy przed neonem „Bałkany”, czterech mięśniaków i ja w środku, wśród nich, raczej niepozorny. Nie powiem, że czułem się tam świetnie. Nie mogłem nigdzie zwiać. Szczęka już swędziała. „Czy każdy wypad do miasta musi się skończyć zawsze tak samo? Koniecznie powinienem zmienić przyzwyczajenia, to może wtedy los się odwróci”.
– No dobra, Głupek leje! – Z zamyślenia wyrwało mnie to, że wreszcie ustalili, who is who.
– Who is who? W gruncie rzeczy, panowie, jesteście tak do siebie podobni.
Spojrzeli po sobie zdezorientowani. I wtedy padł strzał. Celny jak cholera. Jeden z nich, zdaje się, że Głupek, nadal nie rozróżniałem żadnego, położył się miękko i cicho na chodniku. Widocznie to mieli wyćwiczone.
– Chodu! – Rzucił któryś i wszyscy rozpierzchli się na boki. Ja zaś usłyszałem świst drugiej kuli. Skuliłem się i to mnie uratowało. Ale nie na długo, bo pocisk z wyraźnym piskiem zawrócił i z powrotem miał na mnie ochotę. Z inteligentną amunicją jeszcze nikt nie wygrał, lecz ja miałem intuicję. Udało mi się schować za samochodem i nabój poleciał gdzieś dalej.
To był snajper od Nasturcji, bo któż by inny? Widziałem go. Chował się za kominem na dachu. Uratował mi życie. Chciałem mu podziękować, ale jak? Strzelił jeszcze dwa razy. Niecelnie. „Trzeba się zwijać. Za chwilę będzie tu pełno radiowozów”. Głupek nadal leżał na ulicy. Nie miał ochoty wstać, głupek jeden. Przecież życie mimo wszystko było takie cudowne!
W gruncie rzeczy nie znosiłem wielkiego zamieszania wokół mojej osoby. Zamiast fizycznych zapasów – psychiczna kontemplacja. Obowiązki? Wolałem swoje prawa. Głośna rozmowa w tramwaju przez komórkę? Były dyskretne SMS-y. Po co kombinować forsę, skoro lepsza wydawała się ostra redukcja potrzeb. Przecież nikt jeszcze nie wpadł na pomysł likwidacji widoku za oknem, a można było przy nim siedzieć miesiącami.
Inna sprawa, że niewiele widziałem przez bardzo brudne szyby. Właściwie, to tylko czerwień mojej alfy.
– Pani Helenko, dlaczego nie przychodzi pani do mnie sprzątać?
– Bo od dwóch lat pan nie zapłacił.
– Od dwóch? To tak długo nie było u mnie odkurzania?
– Mniej więcej.
– Dobrze, od teraz będę regularnie wypłacał pensję. Czekam jutro.
– Ileż to razy, panie Franiu, ja to słyszałam? Ale zrobię to ze względu na pamięć pańskiej babki, hrabiny de Szumiejskiej.
– Ależ pani Helenko, po co do razu wyciągać stare pergaminy?
Nie znosiłem też zbyt ostentacyjnego grzebania się z przodkami i w przodkach. Większości nie wychodziło to na zdrowie, bo arystokratyczną postawę dziedziczy się ze wszystkim – od karłowatości po wyniosłość.
A jedno i drugie dość trudno ukryć. Pamiętałem spotkanie z przedstawicielem gałęzi rodu po drugiej stronie drzewa. Na dworcu w Skarżysku, jako szczegół rozpoznawczy, trzymał w ręce program telewizyjny z brukowca, a ze skajowej teczki wystawał trzon od siekiery. To było lśnienie; zawróciłem na pięcie i pojechałem dalej. Pewnie chciał mnie usunąć.
– Niech pan pamięta, że tylko ze względu na babkę – powtórzyła w słuchawce.
– Dobrze, dobrze.
No i musiałem zastawić w lombardzie lorgnon, ostatnią rodzinną pamiątkę, bo niby skąd miałem wziąć na sprzątanie? Resztę pieniędzy z zaległej pensji dla służącej przeznaczyłem na solarium.
Od razu zrobiło się jaśniej. Ileż ja wtedy znalazłem rzeczy! Brelok do kluczy z napisem „Boże prowadź”. Rękopis znaleziony w Saragossie, który tkwił pod szkatułą w stołowym. I ładowarkę do komórki. Przynajmniej tyle, skoro nie miałem samego aparatu. Trochę krępowało mnie łażenie nago po apartamencie. Sąsiedzi z zaciekawieniem zaglądali do wewnątrz. Nic sobie z tego nie robiłem.
Jednak największą przyjemność płynącą z umytych okien sprawiło mi czytanie bez włączania światła w dzień. Przez kolejne cztery dni nie wychodziłem z mieszkania. Przeczytałem jeszcze raz wszystko od deski do deski z półki z francuskimi autorami. Dla równowagi zamawiałem jedzenie z chińskiej restauracji „A’Dong”. Czasami przyjeżdżał kurier z innej – „A’Donk”. Ze świeżymi, jeszcze krwawiącymi ranami na rękach odbierał ode mnie należność za kaczkę, co było dowodem na ostrą konkurencję na rynku gastronomicznym w stolicy.
Kilka razy ktoś pukał do drzwi, ale nie otwierałem. Patrzyłem tylko przez wizjer: mało ciekawe twarze. Komornicy? Zbiry od którejś z dziewczyn? Przyszła nawet była. Też nie otwierałem. Alfa stała bezpiecznie w salonie. Dobrze nam było razem, choć narzekała na terkoczący rozrząd. „Wszystko w swoim czasie, mała”.
Dziewczyny nie pisały. Ja natomiast pisałem do nich. Że kocham, lubię, szanuję, chcę, zadbam i czasem pożartuję. „Nie zostawiaj mnie samego, proszę Cię, przecież wiesz, że jesteś dla mnie wszystkim” – rozesłałem hurtem. Któraś powinna odpowiedzieć, szczególnie, że do listu dołączyłem internetową kartkę z różą.
Forsycji poświęcałem najwięcej uwagi. Wydawało mi się, że kobieta w ciąży, choćby nie wiem jak nienawidziła faceta, to potrzebuje opieki i po rzece łez wróci, potrzebując na pieluchy, watę i waciki. Trzeba tylko dać jej pretekst. Z opakowania po margarynie przepisałem całe ustępy z „Rodzinnej promocji”. W słowach ciepłych i płynących prosto z serca tłumaczyłem jej korzyści rodzinnego życia. Że niebagatelne jest zdrowotne oddziaływanie naturalnych składników codziennej diety, które jej obiecuję. I że jej nigdy nie opuszczę, zawsze wrócę jak wierny klient, a nasza miłość będzie intensywniejsza z każdym dniem, dzięki zagęszczaczom i regulatorom. „Powinno chwycić, to język tego pokolenia”.
Co kilka godzin sprawdzałem konto w banku. Nadal kolosalny debet, ale nie powiększał się. Nasturcja zapadła się pod ziemię. Może ruszyło ją sumienie? „Nie zostawiaj mnie teraz samego, z kłopotami. Przecież mamy siebie po to, żeby przetrwać trudne chwile”. Albo spotkała ją zła przygoda w kasynie? Mimo wszystko nie życzyłem jej źle, przecież nadal ją kochałem. I byłem gotów nawet pojechać jej śladem do Monako, gdyby tylko dwie pozostałe zgodziły się także ruszyć.
Po Hortensji również zaginął słuch. Może wyjechała w Bieszczady w poszukiwaniu własnej duchowej ścieżki? „Oby tylko nie była sama, gdy na tej ścieżce spotka głodnego misia. Potrafią być agresywne. Choć Horcia potrafiła pokazać pazury”.
Korespondencja z banku: „Zgodnie z ustawą o bankowości detalicznej, w związku z zadłużeniem na pana koncie przekraczającym 180 tysięcy jest pan zobowiązany do stawiania się na ulicy… u bankowego kuratora, pana…” – zmiąłem papier i wyrzuciłem do kosza.
Wreszcie wyszedłem. Słońce delikatnie przypiekało, ptaki krążyły nad dachami. Z zadowoleniem spojrzałem na moje okna. Nadal błyszczały najbardziej z całej kamienicy. „Jednak pani Helenka to prawdziwa profesjonalistka. Ciekawe, czy zmieni się przez kolejne dwa lata?”
Pralnia. Postanowiłem wejść i uprać ubranie. Trochę mi było wstyd. Nosiło ślady wszystkich moich przygód z ostatnich tygodni. Zdjąłem z siebie ciuchy i siedząc tylko w gatkach, patrzyłem, jak w wielkim szklanym oku wirują spodnie, koszula i marynarka. Miałem trochę czasu na przemyślenia. Wszystko wskazywało na to, że wszyscy o mnie zapomnieli. I bardzo dobrze. Nie szukałem kłopotów, tylko moich dziewczyn, a każda z nich była warta podróży nawet do piekła. Co z tego, skoro nie wiedziałem, gdzie teraz są, co robią, kto się nimi zajmuje? Los się do mnie nie uśmiechał. To było wyjątkowe świństwo. Stworzyłem je, już prawie wychowałem, a teraz jacyś palanci jeżdżą sobie po nich, ile wlezie. Zauważyłem, że mi stanął. Wstydliwy moment, trudny do ukrycia, szczególnie wtedy, gdy siedzisz w miejscu publicznym w samych gaciach. „Cholera, żeby tylko nikt nie wszedł”. Poczułem się jak na lekcji ruskiego, kiedy pani wezwała mnie do tablicy, a ja nie mogłem się ruszyć, choć Puszkina miałem w małym palcu. Ale nikt nie nadchodził. Całe miasto było oprane, oprasowane i wykrochmalone, tylko ja nie.
Spojrzałem na bęben pralki. Pomiędzy ubraniem wirował kawałek papieru. Widocznie miałem go w marynarce. Drobny szczegół. Niewarty zainteresowania. A jednak podszedłem i próbowałem przeczytać, co na nim było napisane. Niestety, woda spłukała go z szyby. Znowu się pojawił na sekundę i zniknął za nogawką. Wizytówka. Intrygujące, coraz bardziej intrygujące. Czyja? Na pewno nie moja. Kręcąc oczami, próbowałem wyłowić ją jeszcze raz w wodzie z mydlinami, ale pojawiała się na zbyt krótko.
– O patrzcie, jaki zboczeniec! Kopuluje z pralką! – Zapomniałem o erekcji i nie zauważyłem wejścia jakiegoś babsztyla. – Za normalne kobiety byś się wziął!
Była gruba i wyszminkowana.
– Co ci do tego? Pewnie przyszłaś się uprać, więc właź do pralki i nie interesuj się.
Z prostym ludem trzeba umieć rozmawiać.
– Nie dość, że zboczeniec, to jeszcze cham.
– Zmieścisz się czy ci pomóc?
– Bo zawołam policję!
Tego było za wiele! Albo ja, albo wizytówka! Chwyciłem za uchwyt i wyrwałem drzwi z zamkiem. Z pralki buchnęła para. Potok wody z wylał się na podłogę, podcinając mnie i znosząc na lewo. Tam, gdzie ostatnio stała gruba. Bo ona też straciła grunt po nogami. Pechowo miałem głowę w jej biuście.
– Ludzie! Ratunku! Zboczeniec, pomocy! – krzyczała jak lokomotywa.
– Zamknij się, grubasie, bo zaraz ci coś zrobię!
Raczej nie pomogło. Wpadła w histerię. Możecie sobie wyobrazić, co czułem w epicentrum takiego hałasu, po wielu dniach siedzenia w zaciszu mojego salonu. I już miałem, sposobem dżentelmenów z wiktoriańskiej Anglii, przywalić jej na odlew, żeby się uspokoiła, gdy nagle w biuście zauważyłem wizytówkę. Spojrzałem w jej piegowaty rów z taką intensywnością, że nawet na chwilę zamilkła, nie wiedząc, o co chodzi. Wyciągnąłem rękę.
Przerażona dygotała na całym ciele.
– No! Zbieram się! – rzuciłem, trzymając mokry kartonik i ubranie w rękach.
Potem dopiero się zaczęło. Ale oddalając się szybko ulicą, słyszałem coraz mniej.
Wieczorem zaczęło padać. Wyciągnąłem burberry i przejrzałem się w lustrze. Niczego sobie, jeszcze niejedna powinna była polecieć na tę kratę. Kapelusz i laseczka. Laseczka? Może jednak nie? A jednak wziąłem.
Kałuża przed lokalem „Bałkany” przykrywała narysowaną postać leżącego człowieka, ale kreda już się rozpuszczała. „Oto, co zostało po Głupku. Lekcja dla tych, którzy ze mną zaczynają. Raczej nie przysporzy im to klientów” – pomyślałem, lecz na wyrost.
W środku kłębił się tłum. Przyszli, żeby zobaczyć nowo reklamowane show. „Kobieta w ciąży na rurze”. Barbarella. Ale ja miałem dziwne przeczucie, że to nie było jej prawdziwe imię. Usiadłem przy stoliku, w cieniu. Nie miałem tu dobrej prasy. Po co rzucać się w oczy? Kelnerka przyniosła wódkę z sokiem i ze słomką, którą natychmiast wyrzuciłem. „Sposób picia mniejszości homoseksualnych. Jeszcze mniejszości…” – dodałem smutno w myślach. Podszedł ochroniarz i kazał mi podnieść. Zrobiłem to, żeby mieć spokój.
– Czy ja pana nie znam?
– To zależy, jakie wyznacza pan granice poznania.
– Yyyyy… – Odszedł, drapiąc się w głowę.
Orkiestra dała tusz. Rozmowy ucichły i w świetle reflektorów pojawiła się Barbarella. To znaczy Forsycja, bo od razu ją rozpoznałem pomimo peruki i ostrego makijażu. Tłum facetów zaczął klaskać i pogwizdywać, a dziewczyna wskoczyła na rurę i zaczęła jeździć z góry na dół. Nie ma co, dobrze ją zaprogramowałem. Supergiętkie ciało. Ale czy mogłem przewidzieć, że będzie służyło innym? Pod koniec występu na scenę poleciał deszcz zmiętych banknotów. Barbarella ukłoniła się, zakręciła biustem i tyłeczkiem, pozbierała kasę i zniknęła za zasłoną.
Ruszyłem na zaplecze.
– A ty gdzie? – Znowu ten sam ochroniarz.
– Muszę porozmawiać z Barbarellą.
– Musisz? To masz duży problem, bo ja nie wpuszczam tu nikogo.
Wyciągnąłem z portfela największy banknot, jaki miałem.
– Co to?
– Podstawowy środek płatniczy w naszym kraju.
Schował go do kieszeni.
– Nie lubię cię, ale lubię kasę. Masz minutę na rozmowę.
Zapukałem do jej drzwi.
– Proszę.
– Kochanie, to ja. Poznajesz mnie? – Chyba się nie spodziewała. – Mam mało czasu, więc od razu przejdę do rzeczy. Zabieram cię z tej nory. Wrócisz do mnie i wszystko będzie tak, jak było.
Chyba sam nie wierzyłem w te słowa. Widziałem przed sobą moją dawną dziewczynę z boa na szyi, z wielkimi, sztucznymi pazurami, siedzącą przed tandetnym lustrem w lnianym szlafroku z logo „Bałkany”. Patrzyła na mnie milcząco. Sekundy płynęły.
– Przecież jesteś w ciąży. Nie możesz tańczyć na rurze, bo stracisz dziecko!
– A myślisz, że po co to robię? Nie chcę twojego dziecka! Nie mam zamiaru go urodzić. Jeśli nie wypadnie podczas występu, to usunę je wcześniej czy później. – Zmroziły mnie te słowa nie mniej niż ostatnia porażka dżokeja Fankulo w prawdziwej gonitwie na niezłej, skądinąd, klaczy Rioli. Niezła historia!
Uśmiechnęła się ironicznie, spoglądając na zegarek.
– Coś jeszcze? O ile znam Debila, mojego ochroniarza, masz już tylko dwanaście sekund na dalsze kwestie. Znam go. Zawsze daje minutę za dwie stówy.
Padłem na kolana.
– Kochanie, co ja takiego zrobiłem? Błagam cię, nie rób mi tego. Zgódź się porozmawiać, tylko nie tutaj. Wyjdźmy stąd…
…i w takiej sytuacji zastał mnie Debil.
– Już wiem, skąd cię znam! – Za nim stało kolejnych dwóch. – Załatwiłeś mojego brata!
Szamotanina trwała krótko, zanim podniosłem się z kolan, już wąchałem podłogę.
– Ale nie zrobicie mu krzywdy?
– Spokojnie, Barbarello, z nami nic mu się nie stanie. – Usłyszałem cyniczny śmiech. Kto by im wierzył?
– Zaczekajcie, jego laseczka! – rzuciła dziewczyna na odchodnym.
– Dobrze, dobrze, zachowaj ją sobie na pamiątkę!
Zawinęli mnie w dywan i wrzucili do samochodu.
W sumie było jak w solarium. Ciemno i ciepło. Jak się obudzisz, każą ci zapłacić. „Posiedzisz za długo – pech. Za krótko – żadnego efektu. Życie to proporcje” – tak rozmyślałem, choć spodziewałem się, że w najbliższym czasie będę miał dużo okazji do kontemplacji, bo cóż innego można robić z aniołami?
Jechaliśmy i jechaliśmy. Najpierw z częstym hamowaniem, przez centrum, a później już szybciej.
Byliśmy za miastem. Zatrzęsło na wertepach i po podróży leśną drogą zatrzymaliśmy się. Nie na grzyby. Przypomniałem sobie Panią Śmierć z pieskiem. „Szkoda, że nie zapytałem, czy ma jakieś pomocnice”. Wolałem nowocześniejsze wersje.
Płynęły sekundy, minuty. Zrobiło się zimno. Na co czekali? Może rzeczywiście poszli na grzyby? Pęcherz napęczniał mi do wielkości noworocznego kaca. „Za chwilę zsikam się w spodnie” – przemknęło mi przez głowę. „O nie, nie dam im tej satysfakcji. Pomyślą, że ze strachu”.
– Hej, otwórzcie, wypuśćcie mnie! Muszę się odlać! To moje ostatnie życzenie!
Nic się nie działo. Zapomnieli o mnie. Wreszcie nie wytrzymałem.
Po czterech godzinach wyswobodziłem się z dywanu. Rozwaliłem tylne siedzenie w samochodzie i wyszedłem na zewnątrz.
Był świt. W świetle przygasających reflektorów leżały trzy ciała z nienaturalnie sinymi ustami. Mieli paskudnie wykrzywione gęby. Wokoło śmierdziało najgorszym żarciem z hipermarketu. „Trucizna! Nic przyjemnego tak odejść!”
W samochodzie padł akumulator. Ruszyłem pieszo w stronę miasta i zaraz na początku potknąłem się i wyrżnąłem w trawie. „Ki czort…?”
Ze zdziwieniem odkryłem, że na ziemi leżała moja laseczka.
Przy drodze faceci z reklamy zaczęli zaklejać starą promocję opon samochodowych czymś nowym.
– Panowie, weźcie mnie do miasta. Zgubiłem się na polowaniu.
– Dobra, ale pomóż nam, będzie szybciej. Musimy dziś rozkleić czterysta takich reklam.
Podawałem im zadrukowane rulony, a oni smarowali klejem wielką tablicę. Szybko skończyli. Efekt był zaskakujący. Nade mną młoda kobieta trzymała w rękach szampon do włosów i próbowała go pić. Podobno taki był dobry. Wpatrywałem się w jej wizerunek jak małpa w akordeon.
– Hej, kolego, wskakujesz czy nie? – Wsiadłem wreszcie do samochodu, nie odrywając oczu od reklamy.
– Fajna dupa, co?
Pokiwałem głową.
– Skąd ja cię znam?
Wzruszyłem ramionami. To było nieistotne. Na reklamie widniała twarz, którą ja doskonale znałem. To była Nasturcja.
Wróciłem do domu. Znowu zastałem otwarte drzwi. W salonie paliło się światło. W łazience też, ktoś nie zamknął sedesu, czego nie znoszę. Usiadłem na desce i zacząłem się zastanawiać, co to wszystko ma znaczyć. Zauważyłem nawet, że ktoś używał mojego pędzla do golenia. „Zawiadomić prawdziwe gliny? Samobójstwo. Przecież mogą mnie wsadzić za długi”. Jak miałem sobie poradzić z nieproszonymi gośćmi? Zostawili po sobie taki bałagan, że należało znowu zadzwonić po panią Helenkę, ale serwis sprzą- tający pozostał w koszarach. Umowa była jasna, spotkamy się znowu za dwa lata. Powinny szybko minąć.
Wszystko więc wróciło do starego nieporządku. Nie mogłem znaleźć Rękopisu z Saragossy i breloka „Boże, prowadź”, a one może pomogłyby mi rozwiązać zagadkę. Musiałem znowu liczyć na intuicję.
Ciekawa rzecz – na podłodze w przedpokoju odkryłem coś jakby mapę. W plątaninie kolorowych kresek wyraźnie odznaczał się czarny punkt, zaznaczony strzałką. „Do żadnego miasta niepodobne, a więc, co?”. Zadzwoniłem po taksówkę.
– Dokąd jedziemy?
– Tutaj. – Wskazałem palcem na czarny punkt na mapie. Miałem nadzieję, że taksówkarz, człowiek obeznany z miastem, bez trudu odgadnie, co to za plan i nie wiedząc o podstępie, stanie się moim przewodnikiem. – Pan wie, gdzie to jest?
– Jasne.
Ruszyliśmy z kopyta. „I strefa”, „II strefa”, „III strefa” – płynęły znaki i krajobrazy. Wreszcie zatrzymaliśmy się w szczerym polu, obok oczyszczalni ścieków.
– To tu.
– Na pewno?
– Tak jest na mapie.
– Nie mam zbyt wesołej wiadomości dla pana. – Zrobił wielkie oczy. – Nie mam kasy. – Sytuacja w taksówce stała się napięta. – Ale wiem, gdzie można złapać taaakiego okonia. Mogę panu sprzedać tę informację, teraz.
Jeszcze na ulicy przed wejściem do taksówki zauważyłem, że facet miał hak pod zderzakiem. „Wędkarz czy co?”. Zablefowałem i trafiłem. Miał wyraźnie ucieszoną minę.
Nie było co robić pod oczyszczalnią ścieków. Trop wydawał się chybiony. Wróciłem do miasta za informację o okoniu i jeszcze dostałem resztę.
Tego samego wieczoru dopadł mnie w „Tarasce” sen o oceanie, do którego bałem się wejść. Koledzy z dawnej pracy stojący na brzegu, łącznie z Yorkiem, naśmiewali się ze mnie. Wszedłem więc do metalicznej, zimnej wody. Prądy porwały mnie od razu. Wręcz poczułem na skórze, jak bezkresne jest to morze. Bez żadnych granic, niemożliwe do zrozumienia. Nie do opowiedzenia, przedstawienia, bezkresne. Bezwstydnie zachłanne i nieoszacowane. Nieludzkie.
– Frank, obudź się, już zamykamy. – Znajomy barman szarpnął mnie za ramię. Byłem dziwnie przybity.
Następnego dnia wyskoczyłem z łóżka ze szczerą chęcią pozbierania się do kupy. Ale jak miałem to zrobić, skoro w kranie zabrakło wody, w gniazdkach prądu, a w kablu telewizji?
Znowu zapomniałem zapłacić, bo znowu nie miałem forsy. Ale znowu miałem wielkie szczęście, że chodziłem na swoich nogach i drapałem się po swoim tyłku, gdy tylko zaswędział. Poczucie istnienia napawało mnie wyjątkowym szczęściem: ciepłe bułki ze sklepu po drugiej stronie street, zapach kawy zbożowej, tania gazeta, od której farba drukarska brudzi palce. Znałem kilku takich, którzy nie mogli już tego doświadczyć. Z niejakim zadowoleniem stwierdziłem, że mogłem okazać się nawet groźny, gdy ktoś nie chciał zrobić ze mnie przyjaciela.
Umyłem się jedną butelką wody mineralnej gazowanej, co zadziałało wyjątkowo pobudzająco. I pomimo sporego zmęczenia ostatnimi wydarzeniami, wyciągnąłem z szafy wózek na kije do golfa. Alfa odpaliła od razu. Zjechałem po schodach, trąbiąc na zakrętach. Psy sąsiadów ujadały przez drzwi. Zupełnie niepotrzebnie.
– Dzień dobry, panie Gałgan. – Znali mnie w klubie doskonale, lecz niechętnie grali. Byłem zbyt dobry.
– Jest ktoś nowy?
– Tak, mamy kilku Rosjan.
– Szukają kogoś do gry?
– Tak. Proponują bardzo wysokie stawki.
Okazało się, że chcieli grać o dziesięć tysięcy. Pięciu graczy, każdy wchodził z dwoma tysiącami. Pożyczyłem tę sumę, bo okazja była wyjątkowa.
– Panie Franciszku, niech pan się zastanowi – ostrzegał mnie prezes klubu. – To są Rosjanie. Bogaci Rosjanie.
Ale ja miałem złote uderzenie. Wykonywało się je z marszu, bez momentu koncentracji, przy użyciu starego wooda. Odziedziczyłem go po dziadku. Żadnym innym kijem nie wychodziło, a próbowałem wielokrotnie. Piłka zaraz po wybiciu jak zaczarowana leciała tam, gdzie pokazywał wzrok. I wielokrotnie na oczach zdumionych mistrzów zaliczałem hole in one. Próbowali mnie naśladować, lecz efekty były żałosne. Z początku byłem z siebie dumny. Najlepszy w klubie. I z kieszeniami pełny- mi pieniędzy. Jednak z czasem zacząłem się nudzić podczas gry, a gdy już nikt nie chciał ze mną wychodzić na pole, przestałem tam zaglądać. Liczenie, że trafi się ktoś nowy, nie miało sensu.
Tym razem miałem wielkie szczęście. Ruscy nie wierzyli w żadne złote uderzenie. Słońce odbijało się od ich postaci ubranych w złote dresy i raziło w oczy. To, że pozwolono im wejść na pole w takim stroju, świadczyło, że prezes czegoś od nich chce. Mnie się to absolutne nie podobało. Kwestia zasad.
Zaczynając grę, myślałem o dziadku, golfiście i estecie, człowieku z wąsami i zasadami. I dziękowałem mu za ten niezwykły dar, który trzymałem w rękach. Mój stary wood! Ciekawe, czy znał jego tajemnicę?
I tym razem pokonałem pole przy minimalnej liczbie uderzeń. Zgarnąłem kasę i już miałem wracać, gdy ruscy, a wyglądali na specjalistów w dziedzinie broni i nerek, postanowili wziąć rewanż. Zaproponowali grę za 50 tysięcy.
– Panie Gałgan, ja panu radzę jak ojciec synowi, niech pan im da wygrać. Ja nawet zapomnę o tych dwóch tysiącach, które panu pożyczyłem. – Prezes klubu był zdenerwowany. Nie lubił mnie. Bał się, że kiedyś będę chciał zająć jego gabinet.
Gra wzbudziła wiadome zainteresowanie. Na początku dałem im przewagę. Byli bardzo podekscytowani, że wygrywają. Inni klubowicze patrzyli, jak męczę się z pierwszym dołkiem. Bo rzeczywiście, bez magicznego przyrządu byłem zerem na polu. Stary wood jeszcze odpoczywał. Od trzeciego dołka znowu zacząłem nim grać i pokonałem przeciwników w pięknym stylu.
– Wot sztuka, skąd u ciebie taki kijaszek? – pytali, gdy ich ochroniarze wielkimi łapami upychali banknoty wprost z bagażnika do reklamówki z napisem Tesco. Tylko taką mieli.
– Ja chaczu go kupić – zaoferował jeden, ale kręciłem głową. Chciał mi nawet dać czołg i dwa myśliwce, ale wykręciłem się, że dużo palą.
Wróciłem do miasta.
Przed domem czekała już na mnie była żona razem z dwójką najsmutniejszych gości na świecie.
– Mam tego dosyć. Znowu mnie oszukałeś!
– Witaj, co to za maniery? Ani buzi, ani nawet grama uśmiechu. Co to za faceci? Skąd ich wytrzasnęłaś?
– To moi prawnicy. Mają dla ciebie pewne dokumenty.
Szczęknęły zamki przy teczkach i podali mi egzekucję należności plus ustawowe odsetki.
– Zaraz, zaraz, Wanda, weź tych smutasów schowaj do szuflady i powiedz, ile ci trzeba.
Była zdziwiona na widok reklamówki pełnej banknotów.
– Ja nie chcę pieniędzy z napadu na sklep.
Ale przyjęła. I nawet dostałem buzi, widocznie nie układało jej się ze Steffenem. Odjechali w siną dal.
Brak forsy jest jak noc polarna: zimna i długo trwa, ale kiedyś musi się skończyć. I wtedy robi się gorąco. Wróciła też woda, prąd i pan od pogody w telewizorze. Zapowiadał piękne słońce.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.