Znękany
Przypadek Maurice’a Theriaulta
Michael Lasalandra
Mark Merenda
Maurice i Nancy Theriault
Przekład: Martyna Plisenko
Tytuł oryginału: Satan's Harvest
Data wydania: 2021
Data premiery: 09 marca 2021
ISBN: 978-83-66790-06-3
Format: 130x200
Oprawa: Miękka
Liczba stron: 304
Kategoria: Literatura faktu biografie i dzienniki
36.90 zł 25.83 zł
Szokujący, dogłębnie przebadany przypadek opętania przez demony!
Maurice Theriault miał trudne dzieciństwo. Ciężko pracował na farmie agresywnego i niechętnego mu ojca. Zdarzało się, że umęczony chłopak błagał w duchu o pomoc samego szatana…
Z czasem Theriault zaczął dostrzegać zachodzące w nim zmiany. Stał się niebywale silny i posiadł nagle wiedzę, której nigdy nie przyswajał. Kiedy przejął farmę ojca w Nowej Anglii, nastąpiły zjawiska o wiele bardziej przerażające. Między innymi samoistnie krwawił, potrafił pojawić się w kilku miejscach naraz, a w domu z niewytłumaczalnych przyczyn zaczęły wybuchać pożary.
Mając świadomość, że dzieje się coś złego, Maurice zwrócił się o pomoc do Eda i Lorraine Warrenów – autorytetów w dziedzinie demonologii, którzy bardzo szybko zorientowali się, że został opętany przez siły nieczyste. Do pomocy w nierównej walce ze złem sprowadzili uznanego egzorcystę Roberta McKennę.
Znękany. Przypadek Maurice’a Theriaulta to książka przerażająco prawdziwa, ukazująca w szczegółach ingerencję demonów w ludzki umysł i ciało.
Postać Thieraulta pojawiła się w kasowych produkcjach kinowych: Obecność oraz Zakonnica.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Szef policji, Jerry Siebert, zastanawiał się, dlaczego w ten upiornie zimny poranek odmraża sobie tyłek, zamiast wrócić na komendę i wypić gorącą kawę.
Siedział za kierownicą radiowozu i było mu niewygodnie, bo miał na sobie dwie warstwy odzieży, przez co nie mógł się swobodnie poruszać. Wyciągnął długie nogi i wygiął plecy. Fotel zaskrzypiał, gdy się przeciągnął. Zastanawiał się, jak teraz jest na Florydzie.
Nie czuł palców u stóp. Utytłane solą buty nadal miał mokre od brei, która od ubiegłego wtorku zalegała na ulicach Warren. Oprócz raportowania wypadków, które zdarzały się za każdym razem, gdy ktoś zjechał ze stromego zbocza Coy Hill i nie zatrzymał się na znaku stop, ostatnio niewielkie siły policyjne Warren nie miały zbyt wiele do roboty.
Seibert był prawie pewien, że wieczorem jeden z jego ludzi zostanie wezwany do Depot, obskurnego baru na Main Street, żeby przerwać bójkę. Grali Bruins, a na stałych bywalców baru, głównie bezrobotnych pracowników fizycznych i motocyklistów, można było liczyć, że wezmą przykład z graczy w hokeja i spróbują sobie przemodelować facjaty.
Utrzymanie spokoju w Warren nie było trudne. Zazwyczaj najtrudniejsze chwile zdarzały się podczas dorocznego festynu, pomyślał Seibert. Wyciągnięcie dodatkowego tysiąca dolarów od skąpych urzędników bywało dobrą okazją do zrobienia prawdziwej zadymy.
Warren, z populacją trzy tysiące osiemset mieszkańców, nie dawało policjantom wielu okazji, żeby się wykazać. Obfitowało za to w masę małomiasteczkowej polityki. W Radzie Miejskiej, która rządziła miastem, zwykle zasiadało trzech miejscowych przedsiębiorców, z których każdy miał własne interesy, osobiste sympatie i wrogów. Seibert określał ich w myślach jako Moe, Larry i Curly. To, że jeden z jego czterech patrolowych był siostrzeńcem Curly’ego, nie pomagało.
Dać bandzie niedoświadczonych ludzi milion dolarów budżetu i kazać im rządzić małym miastem, a spieprzą to za każdym razem, myślał z goryczą Seibert.
Ten były żołnierz marines był szefem policji od prawie pięciu lat; i za każdym razem, gdy wybierano go na kolejną kadencję, rozpoczynała się wojna. Seibert nie mógł doczekać się dnia, gdy będzie mógł rzucić tę robotę i pracować na własny rachunek jako prywatny detektyw. Przeganianie znudzonych nastolatków z miejskiego placu po skardze właściciela sklepu obuwniczego nie należało do wybitnych zasług.
Tak czy inaczej, Seibert tego poranka nie miał ochoty spędzać u Frenchiego Thieraulta, którego podejrzewał o bycie podpalaczem i który ostatnio zaczął ludziom wciskać opowieści dziwnej treści.
Theriault był miejscowym rolnikiem i uprawiał pomidory. Znany był głównie dzięki małemu, drewnianemu stoisku, na którym jesienią sprzedawał swój produkt turystom przejeżdżającym tamtędy co roku, aby podziwiać eksplozję listowia w Berkshire Mountains w zachodnim Massachusetts.
Niestety aktualnie facet handlował również bredniami, pomyślał szef policji. Ostatnio Frenchy opowiadał w mieście, że jego dom jest opętany, a jego rodzina nawiedzana przez ducha matki Nancy, jego żony.
Seibert, który miał własną teściową, bardzo chętnie uwierzyłby w tę historię – gdyby matka Nancy Theriault żyła. Tyle że zmarła ponad piętnaście lat temu.
Seibert, pomimo irytacji, uśmiechnął się wbrew sobie na myśl o własnym raporcie sprzed tygodnia.
„24 lutego 1985 roku”, napisał, „na posterunek policji w Warren przyjechał Maurice «Frenchy» Theriault z prośbą, by przechowano mu kilka strzelb, których jest właścicielem. Na pytanie, czy jest jakiś problem, pan Theriault odpowiedział, że był u medium, a medium mu zakomunikowało, że jest opętany i powinien całą swoją broń zostawić na posterunku. Towarzyszyła mu żona, Nancy Theriault, która poinformowała funkcjonariuszy, że broń może odebrać wyłącznie ona, nie jej mąż. Pan Theriault powtórzył nam, że pod żadnych pozorem nie może dostać strzelb, ponieważ może nie być sobą. Może wyglądać jak on, ale to może nie być on”.
Seibert stłumił śmiech, całkiem w sumie zadowolony z tego, że Frenchy zdeponował broń. Skrupulatnie odnotował zdanie dwóch karabinów Winchester i strzelby.
Seibert nic nie miał do Frenchiego. W sumie całkiem lubił tego kurdupla. Theriault miał zaledwie pięć i pół stopy wzrostu i nosił cienki wąsik. Twarz i dłonie miał pobrużdżone przez ciężką pracę, a oczy głęboko osadzone, przez co wyglądał na zmęczonego i ponurego, co wiele osób zniechęcało. Ale gdy się go już poznało, myślał Seibert, był całkiem miły. W poprzednie Święto Dziękczynienia Frenchy przyjechał na posterunek z indykiem dla każdego policjanta.
Ale od tego czasu Seibert wlepił Frenchiemu dwa mandaty, bo zdezelowana ciężarówka, którą woził pomidory, nawet z grubsza nie nadawała się do jazdy. A potem te pożary w ich gospodarstwie. Dan Prescott z biura komendanta stanowej straży pożarnej podejrzewał, że Frenchy sam rozniecał niewielki ogień, żeby dostać pieniądze z ubezpieczenia. Seibert był skłonny się z nim zgodzić.
Tak czy inaczej, dumał, to na pewno było bardziej wiarygodne niż tłumaczenie Frenchiego. Zgłaszając pożary, Theriault oświadczał, że wywołały je tajemnicze moce, które zaatakowały jego dom i powodowały, że przedmioty same latały z powietrzu. Ale gliniarze jakoś nie kupowali tej historii.
Też coś, pomyślał Seibert. Frenchy na bank wymyślił ten nonsens, żeby skierować śledztwo w sprawie podpalenia na zły trop. Jakkolwiek całkiem to oryginalne.
Theriault przynajmniej nadawał Warren lokalnego kolorytu.
Jednak dziś Seibert nie miał na to nastroju i nie był szczególnie zadowolony, musząc jechać do domu Theriaultów. Nancy, spanikowana, zadzwoniła na posterunek, wrzeszcząc, że potrzebuje pomocy. Powiedziała, że boi się nie tylko o siebie, lecz także o trójkę swoich wnucząt, które były u niej z wizytą. Seibert mógł sobie tylko wyobrażać, co się tam wyprawiało. Po miasteczku krążyły plotki dotyczące dziwnych zdarzeń w tym domu i z każdym powtórzeniem robiły się coraz bardziej pokręcone. Seibert uznał, że zabierze ze sobą aparat fotograficzny. Może dowód na zdjęciu uciszy te niedorzeczne historie, pomyślał.
Doszło do tego, że ludzie zaczęli unikać Frenchiego. Seibert dwa tygodnie wcześniej był w małej knajpce, gdy Frenchy przyszedł na swoją zwyczajową, przedpołudniową kawę. Pozostałych pięciu klientów wymieniło spojrzenia i podniosło się pospiesznie, żeby uregulować swoje rachunki. W ciągu dwóch minut drzwi zamknęły się z trzaskiem, uderzając w zawieszony nad nimi mały, mosiężny dzwoneczek. W knajpie został tylko gliniarz, hodowca pomidorów i Sam Davis, właściciel.
Nie było to pierwszy raz, gdy Theriault wywołał masową ucieczkę z restauracji.
Davis zmarszczył brwi i ruszył do Frenchiego, żeby mu coś powiedzieć, ale Seibert zatrzymał go gestem.
– Frenchy, słuchaj, psujesz Samowi interesy – powiedział.
– Musisz przestać opowiadać te brednie, że twój dom jest nawiedzony, albo będziesz musiał zrezygnować z przychodzenia tutaj. Rozumiemy się?
Farmer nie odpowiedział. Skinął tylko głową i z uporem wpatrywał się w kubek ze swoją kawą.
Seiberta z zadumy wyrwało trzeszczenie radia.
– Jerry, potrzebujesz pomocy przy tej awanturze domowej?
Seibert rozpoznał głos Colina Kernsa, policjanta stanowego służącego w pobliskim Brookfield. Miał tam dwóch rzetelnie pracujących ludzi. Często razem odpowiadali na pilne wezwania. Mieszkańcy, który widzieli ich w akcji, często zauważali uderzający fizyczny kontrast: Seibert, wysoki francuski Kanadyjczyk, i Kerns, wysoki, smukły Afroamerykanin.
Seibert podejrzewał, że to poranne wezwanie było raczej wynikiem wysiłków Theriaulta, żeby ukryć swoją rolę w pożarach w jego własnym domu, ale gdzieś z tyłu głowy był zaniepokojony tymi pogłoskami i rozmowami o wydarzeniach nadprzyrodzonych. Jakkolwiek był policjantem sceptycznym i zaprawionym w bojach, był również praktykującym katolikiem. Nie zaszkodzi mieć jakiegoś świadka oprócz aparatu, uznał.
Szef policji podniósł mikrofon radia.
– Taa, Colin, wpadnij – powiedział.
Nie minęła minuta, gdy zobaczył za sobą niebieskoszary radiowóz policji stanowej.
Gdy zbliżali się do ziemi Theriaultów, Seibert nie mógł przestać myśleć, że jeśli farma była nawiedzona, to mieściła się w idealnym punkcie na coś takiego. Dom, przycupnięty na wzgórzu przy cichej Brimfield Road, stał samotnie, bez innych zabudowań w zasięgu wzroku. Bezlistne dęby i szare chmury potęgowały wrażenie opuszczenia. Seibert aż się wzdrygnął.
Prosty, nowoangielski dom szkieletowy był zdewastowany i bardzo potrzebował remontu. Zwłaszcza po tych pożarach, pomyślał Seibert, które „tajemniczo” zaczęły wybuchać w ostatnich miesiącach.
Jakieś dwieście jardów od głównego budynku znajdowała się szklarnia pokryta blaszanym dachem. Pięćdziesiąt jardów dalej stał magazyn w kształcie wielkiej, aluminiowej beczki posadzonej na ziemi. Pola wokół poznaczone były krótkimi palikami, które za kilka miesięcy posłużą jako podpórki dla soczystych, czerwonych pomidorów Frenchiego Theriaulta. Pola otoczone były gęstym lasem sosnowym, odcinającym farmę od świata zewnętrznego.
Seibert ze smutkiem patrzył na to niegdyś wspaniałe gospodarstwo, które teraz chyliło się ku upadkowi. Jednak w obecnych czasach w Warren nie było to nic niezwykłego. Rolnictwo nie dawało takich środków do życia jak niegdyś, a to miasteczko w centralnym Massachusetts dobre dni miało już za sobą. Rewolucja technologiczna, która zainspirowała ekonomiczne odrodzenie Massachusetts, ominęła małe, rolnicze miejscowości jak Warren.
Seibert był w tym domu już kilkakrotnie. Frenchy Theriault dwa razy dzwonił w środku nocy na posterunek, żeby się poskarżyć na dziwne hałasy na zewnątrz.
Interwencja szefa policji nie dowiodła występowanie jakichkolwiek hałasów – ani też niczego, co mogłoby je powodować – i Seibert skłaniał się ku opinii, że ten problem też jest głównie w głowie Frenchiego.
Zapewnienia Seiberta nie uspokoiły farmera. Wciąż się upierał, że słyszy hałasy i ponuro opowiadał o innych rzeczach, które go miały „dręczyć”. Żona Theriaulta, Nancy, wyraźnie przestraszona, potwierdziła opowieść męża. Policjant pomyślał sobie, że bardziej bała się tego, co Frenchy mógłby jej zrobić, gdyby się z nim nie zgodziła.
Theriault faktycznie miał jakieś problemy. A jak miał się przekonać szef policji, nie były one tylko w jego głowie.