Żołnierze Wyklęci.
Wspomnienia i relacje. Tom 2
Data wydania: 2017
Data premiery: 13 czerwca 2017
ISBN: 978-83-7674-622-7
Format: 160x230
Oprawa: Twarda z obwolutą
Liczba stron: 432
Kategoria: Historia
49.90 zł 34.93 zł
Żołnierze Wyklęci – Niezłomni, którzy walczyli za wolną Polskę, nie wątpiąc w to, czy warto.
Po zakończeniu II wojny światowej nie wszyscy złożyli broń. Wciąż byli ludzie, dla których walka o wolność ojczyzny z każdym jej wrogiem stanowiła oczywistość. Tak zostali wychowani.
Oto zbiór autentycznych relacji żołnierzy podziemia antykomunistycznego, którzy ocaleli z nierównej walki z komunistyczną władzą. Tych nielicznych, którzy wyszli cało z sowieckich więzień i katowni. Wielokroć spoglądali oni śmierci w oczy, znosili nieludzkie tortury, porzucali domy i rodziny, aby nie dać się złapać. Pokonywali wszelkie przeciwności za sprawą charyzmatycznych dowódców oraz dzięki własnej odwadze, sprytowi i poświęceniu.
Słowa bezpośrednich świadków tamtych czasów ukazują szeregowych żołnierzy i dowódców nie jako spiżowych bohaterów, ale jako zwykłych ludzi. Tym bardziej wstrząsający jest obraz represji, jakim poddawano nie tylko ich samych, ale także ich rodziny czy kolegów. Męczeni w ubeckich katowniach, trzymani w więzieniach i zakładach karnych, byli skazywani na śmierć lub nieustannie nadzorowani nawet po wyjściu na wolność.
Bohaterowie Koprowskiego również obecnie udowadniają, że ojczyzna i jej losy wciąż są dla nich niezwykle ważne. Angażują się w pielęgnowanie pamięci o Żołnierzach Wyklętych i należnej im pamięci.
Bardzo ciężki był dla nas początek 1949 r. 22 i 23 stycznia milicja oraz KBW przeprowadziły operację przeciwko patrolowi „Lalusia”. W trakcie tej akcji zginął Jerzy Marciniak „Sęk”. Ja przeszedłem do patrolu „Strzały”. „Laluś” od tego momentu ukrywał się samotnie.
Władze doskonaliły się w walce z podziemiem. Po terenie zaczęły krążyć niewielkie patrole UB udające partyzantów. Zachodziły one do wsi podejrzewanych o sprzyjanie partyzantom i prosiły o pomoc, usiłując zdekonspirować nasze meliny, składy broni…. Postanowiłem naszą ukrytą w Wilczopolu koło Lublina broń przenieść do lasów bliżej swego rodzinnego domu. Pewien znajomy zgodził się przewieźć swoim wozem arsenał ukryty pod workami z owsem. Było tego ze czterysta kilogramów; erkaem, dużo amunicji, angielskie granaty, a nawet radiostacja. Całość zawinięto w brytyjskie celty, była to bowiem broń zrzutowa. Ukryłem ją w leśnym zagłębieniu, w gęstym sosnowym zagajniku, pięćdziesiąt metrów od skrzyżowania leśnych dróg. Wracałem zmęczony ze stenem pod pachą i łopatą w ręku, gdy nagle natknąłem się na patrol złożony z ubowca i straży leśnej. Na domiar złego z mojego stena wypadł magazynek i nie mogłem podjąć walki. Aresztowano mnie i zawieziono do siedziby Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Lublinie przy ulicy Chopina 17. Trzymano mnie tam pięć dni.
Następnie zostałem przewieziony do więzienia na Zamku Lubelskim. W śledztwie, jak każdego schwytanego bandytę, brutalnie mnie bito. Związano mnie w kij, bito po nogach i karku, do nosa lano wodę… Najgorsze było bicie po jądrach. W wyniku tego ostatniego po wyjściu z więzienia musiałem mieć operację chłoniaka. Śledztwo, na szczęście, było krótkie. Dzięki wcześniejszym zeznaniom aresztowanych członków podziemia UB sporo wiedziało i uznało, że nie ma co ze mnie wybijać następnych zeznań, bo to, co mają, i tak wystarczy, żeby mnie skazać. Ja też uznałem, że nie mam co zatajać tego, co UB i tak już wie. Przyznałem się. Zataiłem jednak wszystko, czego UB nie wiedziało. Nie powiedziałem, co robiłem w czasie okupacji ani dwa lata po wojnie. Sądzono mnie za działalność od 1947 r.
Śledczy podejrzewali, że ich oszukuję, ale żadnych dowodów nie mieli. Mój proces w trybie doraźnym przed Wojskowym Sądem Rejonowym w Lublinie odbył się w listopadzie 1949 r. Zdaniem sądu byłem: „jednostką wybitnie aspołeczną, wrogo ustosunkowaną do obecnego ustroju” i jako jednostka powinienem „zostać wyeliminowany raz na zawsze ze społeczeństwa”. Oskarżono mnie, że od 11 lipca 1947 r. do 26 kwietnia 1949 r. brałem udział w walkach w bandzie „Uskoka”, będąc członkiem patrolu pod dowództwem „Strzały”, posługując się pseudonimem „Czarny”. Oskarżono mnie również o to, że posiadałem bez zezwolenia automat pepeszę, pistolet vis, automat sten, pistolet steyr oraz cztery granaty. Prokurator zarzucił mi także udział w szeregu akcji, między innymi w napadzie na spółdzielnię w Nowej Soli w styczniu 1948 r., napadzie na salę biletową i ambulans pocztowy na stacji Grudek we wrześniu 1948 r. i napadzie na stację kolejową w Dominowie. To oczywiście wystarczyło, żeby mnie skazać na karę śmierci. Wyrok 26 listopada wydała trójka orzekająca: porucznik Bolesław Kardasz, a także ławnicy: st. strzelec Jan Jankowski i strzelec Lech Wasik. Właściwie psychicznie byłem przygotowany na taki werdykt.
Jakoś za bardzo nie przejmowałem się tym, że skazano mnie na śmierć. Mam taką naturę, że nastawiam się zawsze na najgorsze, spodziewałem się tego. Po jakimś czasie miałem widzenie z siostrami, które płakały, sądząc, że widzą mnie po raz ostatni. Powiedziałem im, żeby przestały, bo przecież nikt nie będzie żył wiecznie, a ja ginę za wiarę i Ojczyznę, a nie jako sowiecki pachołek. Wyroki wydane w trybie nadzwyczajnym wykonywano z reguły w dwadzieścia jeden dni po ich wydaniu. 17 grudnia 1949 r. ówczesny prezydent Bolesław Bierut ułaskawił mnie, zamieniając mi karę śmierci na dożywotnie więzienie. Mój adwokat, nie pytając mnie nawet o zdanie, napisał podanie z prośbą o łaskę do Bieruta, i ten się przychylił.
Z Lublina przewieziono mnie do więzienia w Rawiczu. Spędziłem w nim cztery lata. Na kwarantannie siedziałem ze słynnym pilotem Stanisławem Skalskim. W Rawiczu panowały bardzo ciężkie warunki. O, to zdecydowanie było najgorsze ze wszystkich więzień komunistycznych. Oddział przeznaczony dla więźniów politycznych nie był zimą ogrzewany. Woda w celach zamarzała. Często trafiałem do karceru, bo byłem hardym więźniem; siedziało się tam nago, w absolutnych ciemnościach, w wodzie i fekaliach. Podpaść można było bardzo łatwo. Władze więzienne robiły wszystko, żeby jak najwięcej więźniów, których ułaskawiono, zmarło z wycieńczenia. Bywało, że w tygodniu umierało dwóch, trzech… Zdarzały się takie okresy, że codziennie umierał jakiś więzień. Jeżeli rano usłyszeliśmy stukot kopyt na wybrukowanym dziedzińcu, znaczyło to, że wywożą kogoś w skrzyni na cmentarz.
Cele były zatłoczone. Pamiętam, że w długiej na 380 cm, szerokiej na 240 cm i 260 cm wysokiej siedziało szesnastu więźniów. W celi o połowę mniejszej przebywało zazwyczaj od siedmiu do dziesięciu. Jak się człowiek w takiej celi położył, to mógł przewrócić się tylko na komendę. Spało się na siennikach, w których było tylko trochę pyłu. Pomieszczenia były zapluskwione i pełne wszelkiego robactwa.
Terror panował olbrzymi. Z jedzenia do spożycia nadawał się tylko chleb, taki, jaki dostawało wojsko. Rano do chleba dodawano czarną kawę. Na obiad otrzymywaliśmy zupę, która poza nazwą nie miała z zupą nic wspólnego. Jak dali niby grochówkę, to w każdej misce było około dwudziestu wołków zbożowych i łupinki z grochu. Dostawaliśmy też zupę z suszonej kapusty i marchwi. Niektórzy się załamywali, popełniali samobójstwa, wieszali się… Wytrzymywali przede wszystkim ci, którzy mieli mocną psychikę. Ci stawali się nawet twardsi! Odsuwali wołki na brzeg miski i jedli tę lurę.
Jeśli chodzi o personel więzienny, czyli oddziałowych, z którymi najczęściej mieliśmy do czynienia, muszę stwierdzić, że nie można wszystkich wrzucać do jednego worka.
Owszem, zdarzali się zwyrodnialcy, ale byli też i ludzie. Pamiętam takiego Majchra, przedwojennego komunistę, który walczył w Hiszpanii, a który później, aresztowany przez wojska Franco, siedział przez wiele lat w więzieniu w Maroku. Po powrocie do kraju w nagrodę za przekonania władze komunistyczne zrobiły go oddziałowym w Rawiczu. Zakładali zapewne, że jako prześladowany przez faszystów będzie się mścił na wrogach. Tymczasem on okazał się bardzo dobrym człowiekiem. Współczuł więźniom i starał się im pomagać. Zdarzało się, że za swoje pieniądze kupował im papierosy. Jak się go poprosiło, żeby zaniósł papierosa do sąsiedniej celi i dał koledze, zawsze to zrobił. W rozmowach z nami mówił: Ja myślałem, że będę księży i burżujów trzymał, a tu same chłopy i robotniki! Nie mógł się nadziwić, że to oni, a nie jacyś panowie, są głównymi wrogami ustroju. Mówił, że wie, co to siedzieć w więzieniu, i podkreślał, że dopóki on będzie oddziałowym, krzywda nam się nie stanie. Opowiadał nam też, że hiszpańscy faszyści lepiej traktowali siedzących w ich więzieniach komunistów, niż polskie władze swoich przeciwników. Jedzenie, które sam otrzymywał za kratami, było znacznie lepsze. Dostawał mięso i owoce, o czym my mogliśmy tylko pomarzyć.
Kiedyś poprosiłem go, żeby zaniósł papierosa koledze z jednej z cel. On wziął, ale po chwili się zawahał: A wiesz, kto tam jest, kapusia tam też mają… Spojrzał na mnie i wulgarnie dodał: Chuj mu na grób! Poszedł z tym papierosem do tej celi i powtórzył to samo. Oświadczył chłopakom w celi, że mają kapusia, którego powinni rozdeptać jak mysz.
Zapamiętałem także takiego Lidziejewskiego, też był porządnym człowiekiem. Zawsze po cichu podkreślał, że jest przedwojennym kapralem, a nie jakimś komunistą.
Jak umarł Stalin, to ja pierwszy z całego pawilonu zobaczyłem wiszący na budynku młyna informujący o tym transparent. Miałem wtedy bardzo dobry wzrok, a drzewa na plantach, oddzielające więzienie od sąsiednich budynków, nie miały jeszcze liści; mogłem zobaczyć napis przez gołe konary. Natychmiast zastukałem do sąsiedniej celi z tą wiadomością.
Wkrótce wszyscy już wiedzieli. Kiedy wyszliśmy na spacer, wszyscy byli uśmiechnięci i szli z podniesionymi głowami. Taki strażnik Przekota, warszawiak, od razu to zauważył i zaczął wrzeszczeć: Co wam tak wesoło?
W 1952 r. wyrok dożywocia zamieniono mi na dwanaście lat więzienia. W Rawiczu spędziłem w sumie cztery; potem na rok przeniesiono mnie do więzienia we Wronkach, a następnie do Strzelec Opolskich. Zwolniono mnie 10 grudnia 1956 r.
W lipcu 1956 r. grupa więźniów zaczęła przygotowywać ucieczkę. Zaczęła się odwilż, rygor w więzieniach zmalał. Pracując w kamieniołomach, zgromadziliśmy nawet materiał wybuchowy. Teoretycznie bunt i ucieczka mogłyby nam się udać, za daleko byśmy jednak nie uciekli. Starałem się wyperswadować to kolegom, o co niektórzy mieli do mnie nawet pretensje. Tłumaczyłem zwolennikom tego rozwiązania, wśród których większość trafiła do więzienia tuż po wojnie, że czasy się zmieniły i władza ludowa znacznie się umocniła. Nawet jak się uda, szybko wpadniemy, bo milicja zrobi gigantyczną obławę. Wszystkie drogi, mosty, dworce i tym podobne zostaną obstawione, a w domu na każdego będzie czekał kocioł. Tłumaczyłem, że skoro sytuacja polityczna się zmienia, pewnie nas wypuszczą. Okazało się, że miałem rację.
Kiedy zamieniono mi dożywocie na dwanaście lat więzienia, przyjechał do mnie oficer śledczy, niejaki Stachyra, którego znałem, bo w czasie okupacji ukrywał się w naszej wiosce. Jak tylko mnie zobaczył, powiedział: Wacek, przywiozłem ci wolność! Zdziwiłem się, ale szybko okazało się, że za owo wyjście wyznaczono określoną cenę. Miałem pomóc UB w aresztowaniu Józka Franczaka. Wcześniej w ogóle nie wiedzieli, że go znałem, bo się do tego nie przyznawałem. Z czasem jednak, na podstawie zeznań innych aresztowanych, UB ustaliło, że nie tylko znam Józka, ale i się z nim przyjaźnię. Józek dalej działał w podziemiu i jako wyjęty spod prawa był jednym z najbardziej poszukiwanych ludzi w kraju. UB uznało, że jeżeli wyjdę na wolność, to on na pewno się ze mną skontaktuje. Stachyra powiedział, że wyposażą mnie w takie urządzenie, w którym tylko przycisnę guzik, i oni będą wiedzieli, w którym kwadracie się znajdujemy; dotarliby do nas pół godziny później. I że nic więcej nie będę musiał robić. Oczywiście zdecydowanie odmówiłem.