Życie jest gejem
Data wydania: 2008
Data premiery: 22 kwietnia 2008
ISBN: 978-83-7674-512-1
Format: 120x200
Oprawa: Miękka
Liczba stron: 316
Kategoria: Literatura współczesna
25.90 zł 18.13 zł
Fantastyczna powieść religijna
Książka niepowtarzalna, odważna, boleśnie szczera. Zabawna i błyskotliwa, łamie niejedno tabu społeczno-religijne.
Nieszablonowa, wymykająca się wszelkim próbom sztywnego zaszufladkowania.
Przeplatające się wątki alternatywnych rzeczywistości, oniryczno-groteskowy klimat i sprawność warsztatu autora sprawiają, że „Życie jest gejem” nikogo nie pozostawia obojętnym.
Jest coś, co przeraża mnie bardziej od niewiedzy, jak skończy się ta historia…
„Wszystkie historie są historiami o śmierci” – brzmi to dosyć aforystycznie: zwięzły wniosek i żadnej pracy, by odszukać realność. Ale doprawdy nie ma czasu na nic innego. Czas redukuje nas wszystkich do maksym. Śmierć obejmuje nas smutnym spojrzeniem i nadstawia ucha: w naszych dziurawych kieszeniach słychać stukot i brzęk aforyzmów – zbieranych po drodze kamyków, szkiełek, cacuszek… żałosny brzęk mydlanych baniek niesionych do grobu… i dalej. Śmierci to w ogóle nie dziwi. Śmierć nigdy nie chce nas z tego powodu uściskać, albo okazać jałowe współczucie, mówiąc: „Mój Boże, tylko tyle masz do pokazania, tylko tyle zdołałeś zgromadzić przez całe życie?”.
Czas redukuje nas do maksym, do średnich, do przybliżeń. Nie ma już więcej czasu (o czym powiedziałby nam każdy ślimak, gdybyśmy zdołali zwrócić na siebie jego uwagę) do stracenia. Pociągi przetaczają nas z miejsca na miejsce, włączamy i wyłączamy światła, przechodzimy przez drzwi, myjemy głowy, namydlamy ciała, jesteśmy igraszką pogody, strachu, nudy i namiętności. Brakuje nam czasu. Kiedy zdajemy sobie z tego sprawę, trudno skoncentrować się na czymkolwiek innym. Wszystko się rozpada – jak często zauważano. Środek przestaje być sednem – nie teraz, nie w tych dniach. To, co robimy światu, to, co czynimy sobie, oraz fenomenalny brak materialnej prekluzji – wszystko to sprawia, że każda historia jest zbędna. Nie ma na nią czasu, nie ma na nią dość zdrowych zmysłów, brakuje dla niej współczucia. Historia to dekoracje. Historia jest jak starsza zapomniana siostra mieszkająca w odległym pokoju na poddaszu. Teraz Historia odeszła, żeby zostać sama. Pamiętamy Historię, jej siostrzaną obecność, pamiętamy ją jak kogoś wyczekiwanego? Teraz odeszła. Teraz został tylko Czas. Czas jest jak zdeformowany syjamski bliźniak, nie odcięty w szpitalu. Niewidoczny, ale niedający się oddzielić. Nierozłączny. Raz po raz wpada przez okno do domu, zaśliniony, umazany ziemią, z kamykami w kieszeni – młodszy z dnia na dzień. Czas wraca do matczynego łona. Jest szczęśliwy. Czekał przez tyle lat…
…w tym znaczeniu mówienie o końcu świata nie ma sensu. Przeżywaliśmy to od zarania dziejów w każdym stuleciu, a już szczególnie pod koniec mileniów. Prawdziwa wiara nie jest akceptacją każdej ogólnej wizji wszechświata. Natomiast istotnie, każdy ma prawo określić tę wizję na swój sposób. Do tego służy nam, mój drogi, wolna wola.
Nie pytaj mnie jednak, czym jest prawdziwa wiara. Nie jestem dogmatykiem, a szkoda, brakuje ich w naszych czasach. Chociaż zapytaj mnie… Chętnie ci odpowiem.
Pytam.
O co?
Czym jest prawdziwa wiara?
Dzisiaj, a raczej wczoraj wpadła mi w ręce stara gazeta. Zawinęli nią kropidło, choć gazeta nie była święta. Znalazłem w niej artykulik, notatkę o pewnym Francuzie, wydawcy pisma – sądząc po tytule – dla kobiet. Otóż Francuz ten, mając zaledwie czterdzieści cztery lata, doznał wylewu tak rozległego, że stracił zdolność oddychania i połykania. Żywili go sondą. Wykonali tracheotomię, żeby mógł oddychać. I cóż uczynił ten człowiek? Napisał książkę. Jak? Mrugając powieką. Sekretarka recytowała mu alfabet i gdy trafiała na właściwą literę, Francuz mrugał. Napisał stutrzydziestostronicowe dzieło o tym, co czuje umysł zamknięty w skorupie ciała. Po ukończeniu pracy zmarł na atak serca…
I to jest prawdziwa wiara?
Tak.
?
Wiesz, jak zatytułowali tę prasową notatkę o Fran- cuzie? Ostatnie mrugnięcie. Działo się to w tamtym tysiącleciu.
A gdzie w tym Jezus? Gdzie zbawienie, o którym nam mówią bez przerwy? Nie będzie zbawienia?
Będzie. Pod trzema warunkami. Po pierwsze, świat musi naprawdę stać się świadomym siebie w Bogu. Po drugie, elementy świata, ja, ty, my wszyscy, muszą całkowicie zależeć od Boga i jednocząc się w Nim, zyskiwać świadomość i trwałość. Po trzecie, im bardziej będą świadome swej zależności od Boga, tym bardziej powinny być świadome tego, że Bóg pod wieloma względami nie mógł, a przynajmniej teraz już nie może, obejść się bez nich. Stąd konieczność zbawienia, ale nie taka, o jakiej się teraz mówi…
Więc, w jakiej postaci?
Chrystusa, który wszedł do warownego miasteczka i został przyjęty przez dziewicę, która była niewiastą.
Jak to niewiastą?
Gdyby człowiek pozostał dziewicą, nie zrodziłby owocu. Jeśli ma być płodny, musi stać się niewiastą. Nasza dziewicza gotowość na przyjęcie Boga, łona nasze otwarte na Ducha rodzą ojcowskiemu sercu Jezusa.
Kim jest Jezus?
Nami.
…
Pójdźmy spać o świcie,
Gdy twarze aniołów bledną
W pierwszym jutrzenki blasku…
Dziękuję, ojcze.
Pomachaj mi.
Boskość wlewała się przez witraże i przelatywała przeze mnie jak oddech Ducha Świętego. Wstałem z klęcznika, dotknąłem ustami stuły i pomachałem księdzu na pożegnanie.
Nie czekałem na mszę. Przyklęknąłem przed ołtarzem, gdy odezwał się dzwonek. Przyjąłem ciało Pana Naszego i wyszedłem na ulicę. W powietrzu pachniało grzybnią. Wczesne słońce wschodziło nad Targami jak kropla atramentu w wiśniowej galarecie. Da Bóg po raz ostatni.
W domu koszmar zaczął się na nowo. Ewa wstała z łóżka, opuszczając nogi do miednicy z mydłem. Moczyła je, obmywała, pocierając paluchem o paluch, potem suszyła i pudrowała. Wciągnęła pończochy, a na nie grube skarpety. Włożyła stopy w dwie szeleszczące celofanowe torby. Wzuła pantofle i w sięgającej kostek koszuli poszła do łazienki. Nigdy jej nie podglądałem, ale wiedziałem, co tam robi. Wkładała gumowe rękawice i sięgała do apteczki po pojemnik z kryształkami sody. Wsypywała jedną trzecią zawartości do muszli klozetowej, w której woda w połączeniu z kaustyczną, żrącą sodą zaczynała się gotować, parować i syczeć. Gdy burza mijała, Ewa pociągała za spłuczkę, spuszczała wodę i siadała na sedesie. Z półki nad papierem toaletowym zdejmowała maseczkę chirurgiczną i wkładała na twarz. Wcześniej zdejmowała tę, którą miała na twarzy w nocy, i wyrzucała do pojemnika wyłożonego gazetami. Zawiązywała maseczkę na potylicy i wyprostowana, z zadartą głową, robiła siku. Podcierała się połową rolki papieru toaletowego i podmywała jak muzułmanie, a rękawice wyrzucała do śmieci. Potem myła całą nieosłoniętą resztę ciała, czyli brzuch, piersi, uszy, szyję, kawałek ud, i wszystko, do czego mogła sięgnąć. Między bezwłose wargi sromowe wsuwała tampon, choć i tak od roku nie miała okresu. Jak one wszystkie. Ubierała czystą bieliznę: majtki z podkładem, ciężki biustonosz i śnieżnobiałą halkę. Na to bluzkę, czarną spódnicę i bury sweter. Wracała do siebie. Czesała się przed lustrem na toaletce, chyba że miała mokrą głowę – wtedy czesała się w łazience. W końcu siadała i nie robiła nic aż do śniadania.
Wszedłem do niej. Zacząłem od zapalenia światła. W pokoju zrobiło się jaśniej. Podszedłem do okna i kręcąc skrzypiącą korbą, podniosłem żaluzje. Ewa zmrużyła oczy i odwróciła głowę. Siedziała z dłońmi złożonymi na udach i udawała, że nie patrzy na to, co robię. A do zrobienia było wiele. Najpierw ściągnąłem celofanowe worki z pościeli i schowałem je do szafy. Oblekłem pościel w dzienne worki i zamknąłem ją w tapczanie. Klucz od kłódki odłożyłem na toaletkę, gdzie będzie leżał do wieczora. Otwarłem szeroko okna. Dokładnie na trzydzieści sekund, przez które Ewa siedziała z zaciśniętymi powiekami i – jak mogłem się domyślać – ustami i nozdrzami. Na naszej bocznej ulicy panował spokój, tylko psy sikały pod wrakami. Zamknąłem okna. Wyniosłem miednicę z mydlinami. Z przedpokoju wniosłem odkurzacz i wessałem w rurę roztocza, które namnożyły się przez noc. Odkurzyłem podłogę, tapczan, biurko, puste półki, krzesła, toaletkę, grzebienie, szczotki, ściany, żaluzje i siedemdziesięciojednocalowy plazmatyczny ekran telewizora. Prezent od Spiżowej Sukni Panny Marii. Wyniosłem elektroluks do przedpokoju i przykryłem tapczan celofanem. Usiadłem i zaczekałem na słowa Ewy.
– Możesz włączyć – usłyszałem zza chirurgicznej maseczki.
Wstałem i podszedłem do telewizora. Była siódma. W Spiżowej Sukni Panny Marii właśnie zaczynali czytać wiadomości:
– „…ein Tall von jener Kraft, die stets das Böse will und stets das Gute schafft”, powiedział przed odlotem hierarcha. Swoje przybycie zaanonsował Nasz Wielki Redemptosarmata. Polskę reprezentować będzie również generał i przeorysza. Oboje udali się…
– Pojechali, krowo! – wrzasnąłem jej prosto w twarz.
– Oboje pojechali koleją do Poczdamu – poprawiła się – gdzie oczekuje ich kanclerz…
– No!
– Dziś mija dwudziesta piąta rocznica Objawień Toruńskich…
Udałem się na taras. Przetarłem oczy. Odwróciłem głowę i spojrzałem ku Targom. Sądząc po zieleni, był już chyba czerwiec, a tam wciąż świętowali narodziny Naszego Pana. Za pleksiglasowym dźwiękochłonnym ogrodzeniem tłum oglądał koncert kolęd z Wembley. Pynchon’s Armpits śpiewali o Jezusku. Nie wiedzieć czemu, tłumaczenie było po koreańsku.
Popatrzyłem na kościół. Od dzwonnicy oderwał się kawałek tynku i spadł w pokrzywy. Widocznie pleksiglas, którym okolono Targi, źle tłumił niskie drgania. Usiadłem na wilgotnym cemencie i zapaliłem papierosa. Łuna znad Targów przesłaniała wschodnią część nieba. Na północy i zachodzie widać było jeszcze gwiazdy. Z plebani wyszła kotka księdza i pobiegła w pokrzywy. Czarna Rozpacz. Tak dał jej na imię ksiądz. Po mojej stronie muru pokrzywy rosły rzadziej, wyrywałem je od czasu do czasu. Ksiądz czyścił tylko ścieżkę do plebani, a o resztę nie dbał. Raz do roku, kiedy zaczynały wschodzić, proponowałem mu, że wezmę sierp i powycinam wszystko dokładnie. Mówił wtedy, że pokrzyw nie wycina się sierpem, tylko wyrywa z korzeniami, ale to niepotrzebne.
Spojrzałem na zegarek. Wskazywał dziesiątą.
– Pech – powiedziałem do siebie i wyrzuciłem papierosa w pokrzywy. Poszedłem do kuchni i zrobiłem szybko śniadanie. Cztery kromki czarnego chleba (dwie dla siostry i dwie dla mnie), herbatę i kawę. Jadam, popijając herbatą, kawę zostawiam na później. Jedząc, czytałem program telewizji SSPaM w zeszłorocznej gazecie. Zaznaczałem Ewie bloki, które powinna obejrzeć. Wybierałem je przypadkowo, zwracając jedynie uwagę, by godziny różniły się od wczorajszych. Wiem, co oglądała wczoraj, bo sam to zaznaczałem w naszym dzienniku, który miałem przed sobą. Nie zakreślałem programów informacyjnych. Ewa znała pory ich nadawania.
Najedzony, usnąłem na pół minuty i śnił mi się Rzym. Śnili mi się artyści i księża, którzy rozmawiali przy mnie o wielkich sprawach, używając pięknych, okrągłych słów pełnych tajemnego znaczenia. Pytałem ich o mamę, ale odwracali głowy i spluwali za siebie jak Wielki Redemptosarmata odczyniający uroki: Tfu, tfu. Postanowiłem – we śnie – nie zadawać pytań i pozwolić rzeczom dziać się, wypływać jedna z drugiej, jak Maria Callas z arii albo historia Chin z makaronu. Rzym, którego nigdy nie widziałem, bo był zakazany, przypominał postrzępioną cebulę o tysiącach rozbiegających się we wszystkie strony niteczek. Pulsował kolorowym światłem wedle jakiegoś wzoru, którego nie mogłem pojąć. Pomyślałem we śnie, że jeśli zgłębię ten chaos, to za nim ukaże się pustka, a trochę dalej Bóg, którego jedynym obliczem jest matematyczny dwumian.
Wzdrygnąłem się i otworzyłem oczy. Czynu mi trzeba! Gwałtu! Zaniosłem Ewie śniadanie.
– Idę do sklepu – powiedziałem.
Kiwnęła głową.
Nasz dom stoi przy wąskiej uliczce, zamkniętej z jednej strony Targami, a z drugiej stosunkowo szeroką aleją, która – jak mówił Tatuś – była w jego czasach bardzo ruchliwa. Odkąd przestaliśmy wychodzić z domów – poza tymi, rzecz jasna, którzy robili to z wewnętrznego przymusu, chadzając (jak ja) do sklepów albo w poszukiwaniu nowych rozrywek (jak ci na Targach) – wszystko zaczęło chylić się ku upadkowi. Nawet nasza uliczka. Przed domem całą szerokość jezdni tarasowały porzucone wraki samochodów. W alei już nie, bo tamte złomiarze przerobili na spirytus. Ci, którzy to robili, jeszcze do nas nie dotarli, bo było tu za daleko. Przerabianie samochodów (i wszystkiego, co zawiera grupy wodorotlenowe) na alkohol jest nielegalne, ale upiększa krajobraz, dlatego nikt specjalnie się tym nie przejmuje, przeciwnie, prawie wszyscy popierają działalność zapaleńców.
Wśród wraków stojących na Orzeszkowej (obecnie Błogosławionej Karoliny Kózki) – wśród wraków stojących przy naszej uliczce – były cztery mercedesy, osiem fiatów, dwa fordy i jeden trabant. Wiem to od Tatusia, który znał się na samochodach. Kiedy mówił o naszych wrakach (przed wielu, wielu laty), nie nazywał ich wrakami, a markami, i twierdził, że są w tak dobrym stanie, że wystarczyłoby nalać do nich benzyny, aby jechać, dokąd się chce. (Benzynę przerobiono na spirytus na samym początku. Służył do tego prosty niebieski laser, umiejętnie wymontowany z aureolo.) Teraz wrakom nie pomogłyby nawet całe złoża pierwszorzędnej irańskiej ropy (gdyby ktoś ją jeszcze wydobywał), bo zostało z nich naprawdę niewiele. Głównie plastik. I rdza.
Przed naszą furtką stał sąsiad i spoglądał na pobojowisko.
– Panie… – zwrócił się do mnie, kiedy podszedłem do bramy. – Jedna sprawa…
Zrobiłem zdziwioną minę, jakbym dopiero teraz go zauważył. Nie chciałem pić.
– A… dzień dobry – przywitałem jego psa, który majtnął ogonem i padł jak nieżywy na ziemię, tarasując chodnik. – Ma pan ogień? – zapytałem.
– Mam, mam, a jakże… Proszę. – Podał mi zapałkę. – Wie pan, chodzę od rana z psem, bo spać nie mogę, tak tymi grzybami jedzie, od czwartej tak chodzę i z trzecią ćwiartką wracam obecnie… Jedna sprawa, panie, my z psem – spojrzał na psa – często zastanawiamy się, jak taki człowiek jak pan nie odróżnia wału korbowego od dyferencjału… W tej pana broszurze o łunochodach pisze pan…
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.