
Azyl dla pogubionych serc
Anna Wojtkowska-Witala
Data wydania: 2024
Data premiery: 21 maja 2024
ISBN: 978-83-68135-00-8
Format: 145/205
Oprawa: Miękka
Liczba stron: 304
Kategoria: Literatura współczesna
44.90 zł 31.43 zł
Klara odchodzi z pracy, sprzedaje mieszkanie i kupuje dom, który okazuje się być miejscem szczególnym. Pisze również historię rodziny ze strony ojca – babci Moniki i jej rodzeństwa. Z okruchów wspomnień tworzy obraz tych, których historie pragnie ocalić.
Lena po rozwodzie z Jackiem postanawia nie wiązać się już z żadnym mężczyzną i znaleźć pracę w zawodzie tłumaczki. Jednak los ma wobec niej inne plany.
Wiktor wyjeżdża na Madagaskar, gdzie chce pomagać innym. Niespodziewany wypadek sprawia, że musi zrezygnować ze swoich planów i wrócić do Polski.
Co łączy tę trójkę? Jak życie zaskoczyło Lenę, Klarę i Wiktora weryfikując ich plany i postanowienia?
Monika
Gazeta „Dziennik Śląski” dnia czwartego kwietnia 1903 roku w numerze siedemdziesiątym siódmym donosiła między innymi, że w Egipcie w obozach Beduinów wybuchła cholera, prezydent Stanów Zjednoczonych Theodore Roosevelt wyruszył w dwumiesięczną podróż na zachód kraju, w Krakowie rozpoczęto prace związane z elektrycznym oświetleniem grobów królewskich, w galicyjskim Jarosławiu zmarł w wieku stu sześciu lat Jan Bojdas, w Pawłościcach z życiem pożegnała się Katarzyna Piela, dożywszy imponujących stu piętnastu lat. Jan i Katarzyna pracowali do końca swych dni. W tym samym czasie Kaiser Wilhelm II prawdopodobnie przebywał w Kopenhadze, gdzie dopłynął statkiem o dostojnie brzmiącej nazwie „Hohenzollern”, nadanej na cześć dynastii, z której się wywodził.
„Dziennik Śląski” ani w tym, ani w żadnym następnym numerze nie pisał jednak, że w sobotę czwartego kwietnia 1903 roku w mieście Mikołowie (czy też z niemieckiego nazywanym Nikolai) na Górnym Śląsku przyszła na świat dziewczynka o dużych błękitnych oczach i delikatnym meszku na głowie zwiastującym blond włosy. Czekała już na nią czwórka rodzeństwa. Trzech starszych braci o cesarskich imionach Ludwik, Wilhelm i Józef oraz siostra Julianna. Czekałaby i Wiktoria, gdyby w pierwszym roku życia choroba nie zabrała jej spośród żywych. Czy były to ostatnie tchnienia epidemii cholery? Panowała w owym czasie w nieco dalszej okolicy, ale ktoś z sąsiedztwa mógł przywlec zarazę stopniowo wycofującą się z regionu. A może była to śmierć spowodowana chorobami pierwszych lat życia? Może gorączka, kaszel albo zgon pro dentibus, czyli „na zęby”? Tego już nikt nie rozwikła. W aktach metrykalnych pozostały tylko dwie daty – narodzin i śmierci Wiktorii.
Zatem na urodzoną czwartego kwietnia Monikę czekała czwórka rodzeństwa i rodzice – Andrzej i Franciszka pochodząca z pobliskiej wsi Gostyń. Kiedy już miejscowa hebama odebrała poród i oznajmiła, że odbył się bez żadnych komplikacji, wtrącając przy tym słowa o końskim zdrowiu zarówno dziecka, jak i matki, Andrzej odetchnął z ulgą. Nie raz zdarzało się przecież, że dziecko było słabiutkie i wydało ledwie kilka oddechów, żeby natychmiast pożegnać się ze światem i nie poznać jego pokus. Nierzadko za dzieckiem podążała matka, zostawiając męża z liczną gromadką. Nie pozostawało wtedy nic, tylko rozejrzeć się za kandydatką na kolejną żonę. Panny stroniły od mężczyzn z przychówkiem, ale wielodzietne wdowy chętnie się zgadzały na związek z wdowcem. Tworzyły się wówczas, mówiąc dzisiejszym językiem, patchworkowe rodziny. Dzieci moje, twoje, a potem najczęściej i wspólne. Chociaż osiem lat minęło od odejścia Wiktorii, to jednak Andrzej wciąż miał w pamięci lekkość trumienki, którą niósł w niemej rozpaczy za podążającym na cmentarz księdzem. Radość z narodzin Moniki nieco łagodziła tamtą stratę, ale rodziła też strach i obawę przed śmiercią kolejnego dzieciątka. Ileż razy to już powtórzono i do końca istnienia świata będzie przytaczane, że rodzice nie powinni grzebać swoich dzieci.
Być może gdyby parcela rodzinnego domu Andrzeja, stojącego w sąsiedniej wsi gminnej była większa, Monika zamiast w Mikołowie urodziłaby się w Łaziskach Dolnych. W domu o kształcie prostopadłościanu, na szczycie którego przycupnął nieśmiało lekko skośny dach. Piętrowy dom zbudowany z czerwonej cegły posiadał rząd pięciu okien na piętrze i czterech na parterze, a pośrodku frontowej ściany usytuowano dwuskrzydłowe drzwi wejściowe. Był ładny i zgrabny. Co bardziej dociekliwi w bryle budynku doszukaliby się podobieństwa do plebanii w Haworth. Wystarczyło tylko dobudować dodatkowe skrzydło po prawej stronie i zmienić kolor cegieł na bury przetykany zielonym nalotem, a rodzina Brontë mogłaby uznać go za swoje domostwo. Dla Andrzeja podobieństwo do angielskiego domu nie miało żadnego znaczenia, a nawet w ogóle nie miał pojęcia o kimkolwiek z rodu Brontë i tym bardziej o ich rodzinnym gnieździe. Dla niego istotnym było, że budynek zajmujący niemal całą działkę nie dawał szans na jakiekolwiek gospodarzenie. A Andrzej tak bardzo chciał mieć gospodarstwo, pracować na roli, hodować zwierzęta domowe. Praca górnika na Gottmituns-Grube była ciężka i choć nie narzekał, nie to jednak chciał w życiu robić. Dlatego gdy tylko usłyszał nowinę o wyprzedaży ziemi w pobliskim Mikołowie, zaprzągł konia do fury, przeczesał dłonią jasne włosy i zgrabnie wskoczył na pojazd, sadowiąc się na szerokiej desce służącej za siedzenie. Franciszka znająca cel jego podróży stała w drzwiach i miała nadzieję, że do przeprowadzki nie dojdzie. Nie lubiła zmian. Po ślubie z ciężkim sercem opuściła gostyński Jastrzembiec i gdy wreszcie polubiła łaziski dom na zakręcie, znowu stanęło przed nią widmo czegoś nowego. Ale cokolwiek Andrzej postanowi, ona to przyjmie. Wątpliwości i żal ukryje głęboko w sercu, tuż obok miejsca, gdzie trzymała w sekrecie żałość za Wiktorką. Ukryje też niezrozumiałe przeczucie mówiące jej, że w nowym domu nie zazna szczęścia. Codziennym uśmiechem będzie tuszować wieczny strach o dzieci, tęsknotę za nimi, gdy odejdą, i przeświadczenie, że gdyby zostali w Łaziskach Dolnych, wszystko potoczyłoby się inaczej. Miała dziwne wrażenie, że wraz z przeprowadzką rozpoczął się powolny proces nie tyle upadku, co znikania jej rodziny.
– Heta wio! – zawołał Andrzej i koń szarpnął wozem.
Koła potoczyły się ku wznoszącej się nieco w górę, rozmokłej po ostatnich deszczach drodze. Silne zwierzę szło jednak lekko, bo fura była pusta. Po kilku zakrętach i długiej prostej wóz w końcu zatrzymał się na Starej Drodze w Mikołowie. Andrzej, ściskając w dłoniach czapkę, jakby niepewnie zostawił konia i ruszył w kierunku dość licznej grupy żywo dyskutujących mężczyzn. Język niemiecki mieszał się z polskim, choć kraju tej ostatniej mowy oficjalnie na mapach świata nie było.
Andrzej niejednokrotnie tędy przejeżdżał w drodze na mikołowski targ, ale nigdy nie przyglądał się temu miejscu dokładnie. Coś tam słyszał o nowym przedsięwzięciu, które miało w krótkim czasie przynieść ogromny zysk właścicielom. Skoro jednak ziemia była na sprzedaż, to chyba z sukcesu nic nie wyszło.
– Proszę podejść bliżej! Wszyscy bliżej! – krzyczał po niemiecku ubrany w brązowy garnitur mężczyzna. – Nie będę powtarzał kilka razy swojej przemowy. Kto będzie przeszkadzał i nie usłyszy, jego strata.
– Coś tam słychać, nic nie widać! – zawołał najstarszy z zebranych, wyjmując fajkę z ust.
– Może postawić go na beczce – zaproponował ktoś inny i już po chwili toczono drewniane, wyoblone naczynie, na której siłą męskich ramion ulokowano mówcę. Teraz wszyscy go słyszeli, a już na pewno widzieli.
– Zanim kilku z was zdecyduje się na zakup ziemi, a jeden nabędzie parcelę razem z budynkiem, który stoi za mną, musicie poznać historię tego miejsca. Krótką, bo krótką, ale historię.
– Nie lepiej od razu sprzedawać, bez zbędnego bajdurzenia? – odezwał się ktoś z grupy.
– Zabrało się mu na legendy – zawtórował inny, a za nim słychać było kolejne głosy niezadowolenia. Kogo obchodzi, co było? Ważne to co jest i ziemia nadająca się do uprawy lub chociażby mogąca służyć za pastwisko.
Mężczyzna w brązowym garniturze cierpliwie stał na beczce i czekał, aż ci, którzy chcieli, wyrażą niechęć słuchania. W końcu nikt już nie miał pomysłu na protestowanie i zapadła cisza.
– Dziękuję – powiedział spokojnie. – Teraz jesteście niezadowoleni, ale jeśli w przyszłości tego, który nabędzie działkę z budynkiem, dzieci zapytają o jego historię, cóż im powie? Nie, nie. To nie pytanie, więc nie musicie odpowiadać. – Rozejrzał się po milczących męskich twarzach. Młodszych i starszych, ale posłusznie milczących.
Andrzej również się rozejrzał i jeszcze mocniej ścisnął czapkę. Owszem, chciał poznać dzieje budynku, ale jeszcze bardziej pragnął go kupić. Przecież to niemal gotowy dom do zamieszkania i wokół tyle ziemi. Gdy postawi stodołę, zostanie jeszcze mnóstwo miejsca. Zmrużył oczy i próbował sobie wyobrazić przyszłe gospodarstwo, ale donośny głos wytrącił go z zamyślenia.
– To miejsce miało być złotym interesem, a okazało się wielką klapą. Dwudziesty wiek coraz bliżej, a wraz z nim Katowice! Katowice to miasto przyszłości, rozbudowuje się, zaludnia. Potrzeba więcej domów, a żeby zbudować dom, potrzeba budulca. I tutaj miał on być. Dwie skały. Jedna za nami, druga przed nami. Dwie skały piaskowca, zdawałoby się idealnego budulca. Nic tylko wydobywać i transportować do rozwijających się miast. Pomysł dobry, a nawet bardzo dobry. Szybko pociągnięto stąd kolej wąskotorową do mikołowskiego dworca. Widzicie jeszcze ślady? Wczoraj rozebrano i wywieziono ostatnie szyny. Stąd kamienie miały być transportowane do stacji kolejowej i dalej przeładowywane do wagonów towarowych jadących do Katowic. Wydobycie rozpoczęto, piaskowiec składowano, ale przyszły deszcze i zimno, które skutecznie zweryfikowały plany przedsiębiorców. Niezabezpieczone bloki skalne nasiąkły wodą i uległy zniszczeniu. Widmo zysków zamieniło się w realną klęskę. Pożyczki trzeba spłacać, a co jeśli nie ma z czego? Dlatego właściciele podjęli decyzję o podziale gruntu i sprzedaży. Mamy tutaj pięć działek, w tym jedna z budynkiem. I teraz do niego przechodzimy, ale nie dosłownie, lecz w naszej opowieści. Otóż tutaj właśnie mieściły się szatnie dla pracowników, biuro oraz kasa. To te pomieszczenie z pionowymi prętami w oknie. Układ jest bardzo dobry i łatwo przerobić go na dom mieszkalny. Jeden z was stanie się szczęśliwym nabywcą ziemi z domem.
– Ja kupuję! – Andrzej wyrwał się niczym do odpowiedzi w szkole.
Mężczyzna, który przemawiał, nie wiedział czy mówić dalej, czy przystąpić do finalizacji transakcji na pierwszą działkę. Zaległa cisza. Niemal wszyscy spoglądali na Andrzeja.
– Pan pójdzie za mną – powiedział w końcu mówca i zeskoczył ociężale z beczki. Ruszył w kierunku budynku, a za nim przez zbitą grupę mniej lub bardziej zainteresowanych kupnem ziemi przeciskał się Andrzej. Będąc już przy drzwiach, przystanął i szybko przebiegł wzrokiem nierówną elewację z żółtego i różowego piaskowca. Pogładził ją dłonią i poczuł na skórze kwarcowe drobinki. Lekko go zakuły, ale nie na tyle, by sprawić ból. Strzepał je, a na skórze pozostały ledwie widoczne, milimetrowe wgłębienia.
Transakcja kupna przebiegła szybko i sprawnie. Również szybko Andrzej i Franciszka spakowali cały swój dobytek i przeprowadzili się do Mikołowa. Koń stąpał ociężale, ciągnąc meble i wypełnione po brzegi kosze. Andrzej szedł z boku i trzymał lejce. W myślach budował już stodołę. Nowoczesną, z czerwonej cegły. Jego żona dreptała za wozem. Na rękach niosła najmłodszego synka Józefa, a obok przebierała nóżkami mała Julianna, zwana pieszczotliwie Ulusią, za nią podskakiwał najstarszy, ale wciąż mały Wilhelm. Każde z dzieci miało już zapisany swój los. Tak jak swój los miał zapisany Ludwik, który jako pierwszy narodził się w domu na Starej Drodze. Za nim na świat przyszła Monika. A potem Andrzej, Jadwiga i Dominik.
