Bękart
Ida Jessen
Przekład: Justyna Haber-Biały
Tytuł oryginału: KAPTAJNEN OG ANN BARBARA
Data wydania: 2024
Data premiery: 12 marca 2024
ISBN: 978-83-67867-59-7
Format: 145/205
Oprawa: Miękka
Liczba stron: 432
Kategoria: Literatura współczesna
54.90 zł 38.43 zł
Opowieść o walce ludzi z siłami natury, o wielkich marzeniach i jeszcze większych poświęceniach.
Jutlandia, rok 1754. Na bezludnym wrzosowisku osiedla się kapitan Ludwig von Kahlen. Zamierza udowodnić, że te pustkowia można ujarzmić i nadadzą się pod uprawę. Jednak bezwzględny właściciel ziemski – Schinkel – twierdzi, że są one jego własnością i nie szczędzi środków, by tego dowieść. Pewnego dnia na te dzikie tereny przybywa również tajemnicza Ann Barbara. Rozpoczyna się burzliwa i dramatyczna historia o zemście, miłości, zatraceniu i złu w najczystszej postaci.
Na podstawie powieści został nakręcony duński kandydat do Oscara z Madsem Mikkelsenem w roli głównej.
Wrzosowisko nie przypomina żadnego innego miejsca.
To niebo i płaska równina.
To odludzie i pustkowie.
Wiatr pędzący po niebie i chmury, i deszcz. Ciepło i zimno niesione przez wiatr. Wiatr zawodzi, nikt nie wie, skąd się wziął. Pogwizduje i wyje, jest tam zawsze. Tak jak noc i dzień. Są też wilki. Żmije zwijają swe ciała, żółte motyle patrolują okolicę, skowronki wzbijają się ku niebu. Są i ptaki drapieżne. Nie ma za to domostw. Ani ludzi. Jest światło i mrok, jest szarość. Jest noc i dzień, są pory roku. Wiatr. Wiatr tam jest.
Wiatr wieje, jak mu się żywnie podoba. Słychać, jak szumi, choć nikt nie wie, skąd przybywa i dokąd zmierza. Nic nie rzuca cienia ani nie daje schronienia. A niebo jest okrutne. Zsyła spiekotę, która wysusza ziemię na głębokość kilku metrów. Zsyła mróz w lipcu. Przynosi deszcz ryb i robaków, które pożerają wszystkie zielone pędy, po czym zakopują się w ziemi i wychodzą z niej jako czerwone chrząszcze i same żywią się korzonkami wrzośców. Niebo pluje krwią.
Niebo ciska gromy, które wstrząsają ziemią tak, że ta aż pęka. Wszystko zaczyna drżeć, ziemia się rozwiera, źródła wpadają do wnętrza, a wtedy ponownie się zamyka. Dawniej na wrzosowisku była woda, teraz już jej nie ma. Głębokie wąwozy wskazują, którędy płynęła. Kilka niewielkich wzniesień na tej płaskiej krainie mówi o tym, że kiedyś na wrzosowisku mieszkali ludzie. Niscy, śniadzi mężczyźni leżą na wzniesieniach w dębowych kołyskach. W miejscu, gdzie kiedyś musiało być dużo wody. Całe rzeki wody.
Teraz spływają z wilgotnego nieba. Nieboskłon posyła deszcz, ale ziemia twarda jak skała nie jest w stanie go przyjąć. Wrzosowisko pokrywa kwaskowata, niezdatna do picia, gęsta woda powierzchniowa, wymieszana z deszczem, piaskiem, zwłokami zwierząt i ekskrementami.
Od czasu do czasu ten porośnięty krzewinkami wrzosu teren przecina jakiś chyboczący się wóz albo człowiek maszerujący z tobołkiem na ramieniu – wagabunda, wędrowny kramarz – zmuszony, aby tędy przejść. Musi uważać na wąwozy, doliny i pagórki. W wybujałych wrzosach, miejscami wyższych od człowieka, ukrywają się wilki, a bezimienni rabusie potrafią zjawić się znienacka i napaść na podróżującego. Nikt nie słyszy jego wołania o pomoc. Nie ma tu nawet stada owiec. Ani żadnych pasterzy. Nikt nie czuwa, nikt nie pilnuje.
We wrzosach leży kilka starych przewróconych kamieni. Ustawił je tu pewien dawny władca, o czym świadczy wyryty na nich znak. Z czasem większość kamieni zniknęła. Zostały skradzione i wywiezione z wrzosowiska, a potem pocięte i powrzucane we wgłębienia drogi oraz wbudowane w budynki gospodarstw. Ukryto wyryte znaki i przeznaczono je na podmurówkę i schody. Nieliczne, które jeszcze pozostały, dzieli od siebie wiele mil. Podobno istnieją jakieś dokumenty sprzed setek lat dotyczące granic tych ziem i prawa własności, ale gdzie one są? Nie tu na wrzosowisku. Nie u chłopów ani u właścicieli parceli położonych na skraju wrzosowiska. W mieście też ich nie ma. Ani u naczelnika powiatu. Czyżby spłonęły tak jak wszystko inne podczas wielkiego pożaru? A może znajdują się w Izbie Skarbowej? Różne rzeczy tam giną, bo izba zajmuje się ważniejszymi sprawami.
Nikt nie wie, kto jest właścicielem wrzosowiska. Jest czyjeś, a jednocześnie niczyje. I właśnie to drugie określenie obowiązuje na wrzosowisku.
Tymczasem dwie osoby przemieszczają się powozem zaprzęgniętym w dwa konie – jednego siwego i drugiego cętkowanego. Woźnica jest młodym, silnym mężczyzną. Ma bose stopy, jest odziany w spodnie, grubą koszulę, na głowie ma kaptur z peleryną sięgającą za ramiona, na który nałożył wełnianą czapkę. Za nim siedzi kapitan w trójgraniastym kapeluszu i czerwonej bluzie mundurowej, przewiązanej żółtą jedwabną szarfą na wysokości bioder. Na wozie znajdują się także namiot, koc, różne narzędzia i kilka baniaków. Konie i powóz z mozołem przedzierają się przez wrzosy. Pojazd kołysze się, huśta i niekiedy niewiele brakuje, żeby się przewrócił. Woźnica musi zachować czujność, bo niełatwo się go prowadzi. Od czasu do czasu można natrafić na ślady zwierząt, a może są to tylko dawne manowce, wydeptane przez ludzkie stopy przed tysiącem lat, w czasach kiedy ludzie wypełzali z ziemi. Niekiedy powóz przemieszcza się gruntowymi drogami wiodącymi pomiędzy wzniesieniami i grzęźnie w piasku, a wtedy woźnica i kapitan muszą zsiąść z wozu i odgrzebać koła. To ważne, żeby unikać takich tras.
W pewnych miejscach ziemia jest zryta, a torf zerwany i przeniesiony do żyźniejszej okolicy. Łaty piasku na zboczach wzniesień połyskują już z daleka. Kiedy zawiewa je wiatr, ziarenka piasku wirują w powietrzu – czerwone i żwirowate. Wieczorem kapitan opiera swój dziennik o kolano i zapisuje: „Ósmy lipca 1754 roku”, po czym odnotowuje: „wrzosowisko jest zryte do czerwonego, żwirowatego piasku”. Znajdujący się na zewnątrz parobek rozmawia przyciszonym głosem z końmi. Kapitan nie rozumie jego języka, bo brzmi jak arabski, dźwięk się rwie i wydobywa z głębi krtani, a mimo to wie, że chłop jest bardziej Duńczykiem niż on sam i po prostu posługuje się lokalnym dialektem. Jego język brzmi miękko, ach, jak miękko, zwłaszcza kiedy mężczyzna przemawia do koni, głaszcze je po pysku i poi wodą z baniaka. Oddaje im ostatnie łyki. Przeliczyli się, nie zostało im więcej wody. Wiatr szarpie namiotem. Kapitan rozchyla krzewinki wrzosów, zdejmuje kapelusz i perukę i zawiesza je na lasce, którą wbił w ziemię. Zdejmuje kozaki, ale pozostawia bluzę. Noc przyniesie chłód i zapach morza przemierzający setki kilometrów, nic nie powstrzyma tego zimna, zanim nie natknie się na płachtę namiotu. Kapitan odkłada na bok pistolet.
Kilka godzin później budzi się z powodu wycia wilków i siada. Odgłos dochodzi z daleka. Ponownie słyszy, jak chłop rozmawia z końmi. Kapitan się nie rusza, ale czujnie nasłuchuje, jak zwierzęta podchodzą coraz bliżej.
Następnego dnia w jednej z niecek znajdują czerwonawą wodę, więc wyprzęgają konie, aby mogły się napić. Zwierzęta schylają pyski i wciągają ciecz długimi, ssącymi łykami. Kapitan też się pochyla i przygląda wodzie, która początkowo wydaje się nieruchoma, ale po chwili zauważa niewielką zmarszczkę, niemal mikroskopijne załamanie. Kiedy konie wypoczywają, a chłop leży oparty o kamień i robi na drutach długą, białą pończochę, kapitan odchodzi w stronę wrzosowiska ze szpadlem, który wbija to tu, to tam. Niebo jest zachmurzone, a powietrze ciężkie. Wykopuje kawałek torfu, podnosi ziemię i bada palcami. Kiedy wkopuje się na głębokość półtora szpadla, natrafia na coś twardego.
Parobek unosi się do pozycji siedzącej i zaczyna się przyglądać. Kapitan kiwa do niego i każe mu przynieść z wozu świder. Następnie klęka, kieruje ostrze w dół, po czym zaczyna kręcić korbą i borować. Kiedy wreszcie udaje mu się przewiercić, rdzeń urządzenia znajduje się cały pod ziemią. Kapitan wyciąga świder i dokładnie przygląda się ziemi, która przylgnęła do jego końca. Jest ciemnoczerwona i bardziej kleista niż ta niemal biała, która zalegała pod wrzosowym torfem. Po powierzchni martwej, czerwonawej wody pełzają owady. Wieczorem kapitan robi notatki w dzienniku. Rano budzą ich porywy wiatru.
Kapitan odnotowuje w dzienniku kierunek wiatru – zachodni. Podczas gdy parobek karmi konie, on najpierw czyści swoje kozaki, a potem rozczesuje sięgające ramion siwe włosy i związuje je zieloną aksamitką, po czym nakłada perukę. Chłop składa namiot i umieszcza go na wozie. W tym czasie kapitan przyciska do piersi ciemny, twardy chleb i odkrawa kromki, które spożywają, popijając piwem.
– Nigdy nie jechałem z tak starymi chabetami – zwraca się do przeżuwających koni. – Co prawda dajecie sobie radę z wozem, ale czy poradzicie sobie również z pługiem?
Konie ciągną wóz przez wrzosowisko. Kapitan kroczy obok. Przygląda się białym porostom wyrastającym pomiędzy wrzosami. Przypatruje się gęstości porastających okolicę krzewów. Są miejsca, gdzie wrzos został pożarty przez porosty. Mężczyzna notuje: „w pewnych miejscach wierzchnia warstwa ziemi jest tak cienka, że pług jest w stanie przebić się do samego piasku”.
Podczas podróży piją wodę z kałuż i sadzawek. Jego zdaniem to pozostałość po deszczu, który nie dał rady wniknąć w głąb gleby, chociaż nie padało przez cały ten czas, kiedy przebywali na wrzosowisku, albo to podziemne źródła. Zapisuje: „znawca wody mógłby tu rozstrzygnąć wątpliwości”. Wieczorem, po zachodzie słońca, kładzie się na ziemi tak jak robili to dawnej chłopi, których pamięta z dzieciństwa, i wodząc wzrokiem przy samej ziemi w stronę horyzontu, próbuje dostrzec, gdzie zbiera się rosa. Kolejnego dnia wierci w poszukiwaniu wody. Szczęście mu jednak nie dopisuje. Towarzyszący mu chłop zachowuje się biernie i nie jest skory do pomocy. „Kiedy nie robi na drutach, drapie się, jakby miał świerzb” – zapisuje kapitan w dzienniku.
Znajdują się wysoko, naprawdę wysoko, tam gdzie zawisły skowronki. Nie ma tu ani jednego drzewa. Niekiedy coś sterczy z ziemi. Kapitan nie ma pojęcia, co to jest. To coś martwego, jakby resztki szkieletu. Może pozostałości pożartego zwierzęcia czy też takiego, które zdechło z powodu upału? Zostały z niego zaledwie wysuszone fragmenty. Kapitan znajduje również skarłowaciałe pędy dębów, nie wyższe niż dziesięć do dwudziestu centymetrów, ale kiedy zaczyna kopać w ziemi, natrafia w pewnych miejscach na spore korzenie.
Notuje w dzienniku: „Szesnasty lipca 1754 roku. Wiatr południowo-zachodni”. Wydaje mu się, że musi być około osiemdziesięciu stopni Fahrenheita. Nigdzie nie dostrzega żadnego cienia, poza tym pod jego własnym kapeluszem. Kieruje się w stronę jezior, które wydają się tym mniejsze, im bardziej się do nich zbliża, a gdy w końcu dociera do celu, znikają. Na horyzoncie wyraźnie dostrzega krajobraz wypełniony drzewami i domami, odwróconymi na wspak. Dopytuje chłopa, czy widzi to samo, ale ten go nie rozumie. Kapitan wskazuje dłonią na horyzont, a parobek podąża wzrokiem za jego palcem i nawet nie mrugnie. Kapitan opisuje to zdarzenie w dzienniku.
Przygląda się uważnie wrzosom. Większość ma brunatny kolor i, jak okiem sięgnąć, przypomina wypaloną przez najemników ziemię. Jednak w miejscach, gdzie nie rośnie nawet trawa, dostrzega wrzosy o małych czerwonawych kwiatach. Nie jest botanikiem. Stara się opisać je najlepiej, jak potrafi. Rysuje w dzienniku żółtą kocankę, a pióro pryska i robi kleksy. Potem dorysowuje czerwony wrzos i pod spodem dopisuje: „przypomina strzyk krowy”.
Upał nie odpuszcza, a wiatr przynosi kolejną falę ciepła. Ten szarobrązowy koń zaczyna wyglądać coraz gorzej. Parobek też już nie siedzi na wozie, ale idzie obok, starając się jak najbardziej ulżyć koniom. Zwierzęta wyciągają szyje i odpędzają gzy, dokucza im pragnienie. Te latające owady pojawiły się w ciągu ostatnich dni. Najgorzej jest w południe, kiedy ich ukąszenia, łagodnie rzecz ujmując, doprowadzają konie do szaleństwa. Kapitan maszeruje, wymachując laską albo krzewinką wrzosu. Idzie w zapiętej na guziki bluzie, na głowie ma kapelusz, a na nogach wysokie kozaki. Dłonie osłonił długimi, żółtymi skórzanymi rękawiczkami, których mankiety sięgają do przedramion. Wiatr szarpie perukę i zdmuchuje kapelusz. Kiedy mężczyzna odkłada krzewinkę wrzosu, żeby pokopać albo powiercić w ziemi, gzy kąsają go w twarz, a konie, które muszą w tym czasie stać nieruchomo, potrząsają łbami i wywracają oczami. Chłop również czuje się źle. Co prawda twarz i czubek głowy ma osłonięty kapturem, ale stopy, kostki i dłonie zrobiły się gruzłowate od ukąszeń. Kapitan słyszy go w nocy, kiedy ten nieustannie się drapie. Poza tym nocami śpiewa koniom. Jego śpiew wydaje się tak stary jak kurhany, kiedy nuci piosenki o miłości i złym losie.
Dwudziestego drugiego lipca o szóstej rano oczom kapitana ukazuje się niezwykły widok, który odnotowuje w dzienniku: „O szóstej rano po obu stronach słońca pojawiły się dwa słońca poboczne, a pierścień otaczający jego tarczę przechodził przez te dwie wspomniane plamy świetlne”. W ciągu dnia zjawisko wydaje się coraz wyrazistsze, a gzy dalej atakują.
Kapitan ostukuje ziemię i wierci. Parobek wsiada na szarego konia, do którego po obu stronach przywiązano sznurem baniaki na wodę i już po chwili znikają odgłosy końskich kopyt.
W południe von Kahlen gasi pragnienie owocami bażyny. Pojedyncze mają gorzkawy smak, ale kiedy wsypuje do gardła całą garść, ma wrażenie, jakby jego ciało zmoczył ulewny deszcz. Ten centkowany koń nie chce jeść bażyny. Wydaje się osowiały. Kiedy po południu nadciąga wir powietrza nawiewający piasek, kapitan ustawia się przed zwierzęciem i osłania je swoją bluzą. Koń stoi cierpliwie i parska mu prosto w brzuch.
– Wieczorem dostaniesz wody – uspokaja go kapitan. – Od wielu godzin nie słyszał własnego głosu. Po przejściu zawieruchy otrzepuje z piasku getry i spodnie. Wypluwa piasek. Peruka jest cała zapiaszczona, a pojedyncze ziarenka dostały się nawet pomiędzy jego siwe włosy.