
Dzień, w którym umilkły głosy
Moja walka ze schizofrenią
Ken Steele, Claire Berman
Przekład: Danuta Korziuk
Tytuł oryginału: The Day the Voices Stopped:A Schizophrenic's Journey from Madness to Hope
Data wydania: 2022
Data premiery: 22 listopada 2022
ISBN: 978-83-67295-78-9
Format: 145x205
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 275
Kategoria: Psychologia
44.90 zł 31.43 zł
Poruszająca opowieść o straszliwej sile schizofrenii
Dręczony strachem, wyszydzany, namawiany do samobójstwa. Sam pośród szeptów. Czternastoletni Ken Steele słuchał radia w swoim domu w Connecticut, kiedy po raz pierwszy pojawiły się głosy, rozkazujące mu, by się zabił. Jak noblista, matematyk John Nash, którego historię życia uwieczniono w Pięknym umyśle, Steele miał przez następne trzydzieści dwa lata żyć z niszczycielskimi objawami schizofrenii: torturowany przez wewnętrzne głosy, niszczony przez paranoidalne złudzenia, ledwo przetrwał na marginesie społeczeństwa.
W tej inspirującej historii Steele opowiada o swoim zwycięstwie nad chorobą i o tym, jak działalność i bycie rzecznikiem chorych psychicznie pomogły mu odzyskać zdrowie oraz przekazać nadzieję innym podobnym do niego.
- Zejście w szaleństwo
Głosy nadeszły bez ostrzeżenia w październikowy wieczór 1962 roku, kiedy miałem 14 lat. Zabij się… podpal się, powiedziały. Zaledwie parę chwil wcześniej słuchałem zespołu „Frankie Valli i Cztery Pory Roku”, śpiewającego „Idę jak mężczyzna, tak szybko, jak mogę…” w małym radioodbiorniku, który stał na nocnym stoliku przy moim łóżku. Lecz straszne słowa, które właśnie usłyszałem, nie były fragmentem tekstu tej piosenki. Poruszyłem się, myśląc, że mam zły sen, ale nie spałem, a głosy – niskie i stanowcze, szydercze i prześmiewcze – dalej mówiły do mnie z radia. Powieś się, powiedziały mi. Światu będzie lepiej. Nie jesteś grzeczny, w ogóle nie jesteś grzeczny.
Przerażony, wyłączyłem radio, wstałem z łóżka i na bosaka powlokłem się korytarzem, a księżyc oświetlał mi drogę. Ale głosy się nie uciszyły. Towarzyszyły mi. Powinieneś umrzeć, mruczał jeden. Nie powinieneś był nigdy się urodzić!, wrzasnął drugi. Mówiły do mnie… Ktoś lub coś chciało, żebym umarł. Kto to mówił? Co się działo? W poszukiwaniu bezpieczeństwa nacisnąłem klamkę w drzwiach sypialni moich rodziców, ale mama i tata spali mocno i bałem się ich budzić. Wiedziałem, że muszą rano iść do pracy. Oboje rodzice, Sara i Kenneth Steele’owie, pracowali w zakładach Timeksa w Waterbury, w Connecticut, niedaleko miasteczka Prospect, w którym mieszkaliśmy. A nawet gdybym ich obudził, co bym im powiedział? Głosy dostarczyły odpowiedzi: Idź prosto do niego, powiedziały, powiedz swemu tacie, że boisz się ciemności, a potem powiedz mu o nas. To go tylko utwierdzi w tym, co już wie – że jesteś inny, że jesteś rozczarowaniem.
Mój ojciec, noszący imię Kenneth, lecz zwany Budem, chciał mieć syna bejsbolistę; ja byłem chłopcem, który czytał książki. Stawiałem pierwsze kroki, wlokąc kij bejsbolowy, który ojciec włożył mi do rączki. Później pamiętam, jak zsiusiałem się w spodnie podczas meczu Małej Ligi i przez to nie chciałem grać, ale tata zmusił mnie, żebym wyszedł na boisko w mokrym kostiumie. Przez całe lata, zarówno surowymi, jak i delikatnymi sposobami, wyraźnie dawał mi do zrozumienia, że go zawiodłem. Nie uwierzy ci. Głosy miały rację: to nie był człowiek, któremu mógłbym się zwierzyć, że coś słyszę.
Powędrowałem schodami w dół, w naszym schludnym domu w stylu Cape Cod1, do sypialni mojej babci. Emma Mae Wilder-White, matka mojej matki, była moją najlepszą przyjaciółką. Mogłem powiedzieć jej wszystko, a ona nadal by mnie kochała. Gdy przekręcałem gałkę w jej drzwiach, głosy w mojej głowie zaczęły rozbrzmiewać coraz głośniej, coraz bardziej przenikliwie, aż poczułem, że tonę w tym dźwięku. Umrzyj, umrzyj, umrzyj. Jesteś nic niewart, niegrzeczny, zrób to teraz, nie później. Zatoczyłem się i upadłem na podłogę w salonie.
Rano matka znalazła mnie, gdy tam leżałem.
– Co robisz tak wcześnie na nogach? – spytała, potrząsając mnie za ramię. Wymamrotałem w odpowiedzi coś, co mama mogła zaakceptować. Pamiętam, że pomyślałem, że moja matka nadciągnęła jak ratownik, żeby mnie ocalić i że teraz jestem bezpieczny. Lecz moja ulga trwała krótko. Głosy wciąż tam były, głośniejsze i szczebioczące rytmiczną piosenkę w takim stylu, jakiego używają dzieci, gdy wyśmiewają się z siebie wzajemnie. Na na na na na/Wciąż jesteśmy tu/Myślałeś, że się nas pozbyłeś/Nie ma tak dobrze.
Stojąc nade mną w pokoju nadal ogarniętym mrokiem, mama mówiła:
– Co robisz na dole w piżamie, Kenny? Umyłeś zęby? Żeby tylko ojciec cię tak nie zobaczył!
Słyszałem dwie ścieżki dźwiękowe naraz; czułem się bombardowany przez hałas i przerażony dziwacznością tego, co się działo. „Zachowuj się normalnie”, powiedziałem sobie. Pośpiesznie umyłem się i ubrałem. Zobacz, jaki jesteś brzydki, spójrz na te wągry, szydziły głosy, gdy przeglądałem się w lustrze w łazience. Patrzyła na mnie znajoma twarz: faliste, brązowe włosy, oczy, które wyglądały na brunatne lub orzechowe, podłużna twarz, którą inni mogliby określić jako przystojną. Jak większość nastolatków, podchodziłem do mego wyglądu z przesadnym krytycyzmem. Ale głosy były nawet bardziej cierpkie. Jesteś brzydki, krzyczały, jak możesz w ogóle na siebie patrzeć?! Zszedłem na śniadanie i zmusiłem się do jedzenia. Rodzice niebawem wyszli do pracy, a babcia, jak co rano, zanim wyszedłem do szkoły (nasz dom stał naprzeciw Algonquin Junior High i droga do szkoły i z powrotem zajmowała mi tylko parę minut), pozwoliła mi obejrzeć Dzisiaj, mój ulubiony program telewizyjny.
W tamtym dniu głównymi postaciami Dzisiaj byli Barbara Walters i Hugh Downs. Była tam Judith Crist, krytyk filmowy, którą lubiłem, i dziennikarz radiowy, którego nazwiska nie pamiętam. Gdy usiadłem przed telewizorem, wszyscy ci ludzie zaczęli rozmawiać o mnie. Mówili cudzymi głosami, jakby ich własne były zdubbingowane przez aktorów w jakimś zagranicznym filmie. Dzisiaj Kenny Steele się zabije!, ryknął dziennikarz radiowy głosem, którego mógłby użyć, żeby ostrzec widzów przed szybko nadciągającym huraganem. Poczułem się, jakby prąd przeszył moje ciało. Czy ja dobrze usłyszałem?
Parę sekund później głębszym głosem przemówił do mnie Hugh Downs: Nie zabijaj się, Kenny. Nie daj się. Spróbuj tego nie robić. Barbara Walters przeprowadziła ze mną pośmiertny wywiad. Dlaczego się zabiłeś?, spytała. Naprawdę chciałeś to zrobić? Gdy przyszła kolej Judith Crist, głos, który wydostał się z jej ust, powiedział mi, jaki fajny będzie film o mojej śmierci. Głosy były donośne i wyraźne. Siedziałem osłupiały przed telewizorem. Potem głosy przycichły i zaczęły o mnie szeptać. On słucha, powiedział jeden. No cóż, tego właśnie od niego chcę, odpowiedział drugi. Trzeci głos przyłączył się do duetu. Wyjdź z domu, żądał, wręcz surowo ponaglał. Ci ludzie nie są dla ciebie dobrzy. Wyjdź zaraz.
Pędem wybiegłem za drzwi. Głosy krzyczały na mnie: Biegnij, biegnij, biegnij, ty tchórzu. Skręciłem w prawo i przebiegłem obok budynku szkoły, nie wchodząc do środka. Zamiast tego skierowałem się do lasu przy szkole. Miałem nadzieję ukryć się przed głosami wśród gęstego listowia, ale znalazły mnie i ciągnęły dalej. Jesteś nic niewart… Twoi rodzice nie chcą cię już mieć przy sobie… Możesz opuścić dom… Opuść dom… A jeszcze lepiej zabij się. Tak, to jest to… To jest odpowiedź… Umrzeć. Wysokie drzewa stały się gigantycznymi znakami zapytania. Czyje to głosy? Dlaczego mówią o mnie takie straszne rzeczy?
Nie wiem, jak długo byłem tamtego dnia w lesie, ale pamiętam, że kiedy wróciłem do domu, babcia była wyraźnie zaniepokojona. Spojrzała na mnie raz, pogłaskała mnie po czole i oznajmiła:
– Masz temperaturę, Kenny.
Miałem 102 stopnie2 – dość, żeby następnego dnia moja matka została w domu, co miało miejsce rzadko, bo traciła wtedy część wypłaty. W ciągu paru dni gorączka minęła i wróciłem do szkoły. Ale głosy zostały ze mną i zacząłem walczyć, żeby stawiać jedną stopę przed drugą i przebrnąć tak przez każdy dzień.
Parę tygodni później, 22 października, tata wrócił z pracy podekscytowany.
– Dziś wieczorem prezydent będzie mówił o kryzysie kubańskim – powiedział. – Chcę, żebyś usłyszał, co ma do powiedzenia o komunistach.
Przyłączyłem się do ojca w salonie, a on włączył telewizor. Gdy prezydent Kennedy mówił do narodu, moje głosy rzygały na mnie sprośnościami. Niemożliwością było słyszeć i rozumieć, co mówi się o kryzysie, o czymś, o co najwyraźniej bardzo troszczył się mój ojciec.
Prezydent zakończył swoją wypowiedź, a tata zaczął mówić do mnie. Oto, co usłyszałem:
– Czego was uczą w szkole
Nie słuchaj swojego ojca. Nie jest dobry.
o Chruszczowie i Kubie, i o tych
Nie odpowiadaj na jego pytania…
strasznych komunistach, i o ich planie zniszczenia świata?
Odwróć się do niego plecami… Natychmiast się odwróć.
Mój ojciec martwił się o majaczący na horyzoncie międzynarodowy kryzys i chciał się upewnić, że w szkole uczą mnie poprawnie politycznie, ale ja tonąłem w tej kakofonii i nie mogłem mu odpowiedzieć. Czułem się bezsilny, nie mogąc wydostać się na bezpieczny grunt. W odpowiedzi na nawał pytań ojca mamrotałem „Co?” i „Nie wiem”. Tata wiedział, że nie jestem ignorantem, stwierdził więc, że jestem uparty i z premedytacją nie odpowiadam. To, co wydarzyło się potem, tylko utwierdziło go w tym przekonaniu.
Ilekroć znalazłem się blisko telewizora albo radia, głosy stawały się donośniejsze, bardziej intensywne i zdawało się, że jest ich więcej. Wyglądało to tak, jakby pisały i reżyserowały historię mego życia, mówiąc mi, co mogę, a czego nie mogę robić, zostawiając mi niewiele miejsca na improwizację. Tego wieczoru głosy wygrały. Gdy ojciec przepytywał mnie z tego, co widzieliśmy w telewizji, co wiem i co myślę, zrobiłem, jak nakazały głosy. Zatkałem uszy rękoma i odwróciłem się do ojca plecami. Tata się rozzłościł.
– Idź do łóżka bez kolacji – rozkazał, majestatycznie wychodząc z pokoju. Była to kara, którą rzadko stosował.
Niewdzięczny chłopcze, teraz widzisz, co zrobiłeś, powiedziały moje głosy. Po raz kolejny rozczarowałeś swego ojca. Twoi rodzice zasługują na lepszego syna.
Jak się okazało, wkrótce miał się pojawić. Jakiś czas po pierwszej wizycie głosów matka i ojciec powiedzieli mi, że spodziewają się dziecka. Przez wiele lat starali się o drugie dziecko, nawet kilka razy ogłaszali ciążę, co okazywało się fałszywym alarmem, ale ta najwyraźniej była realna. Nie podzielałem ich radości. Jako blisko piętnastoletni jedynak nie chciałem pojawienia się rywala, z którym musiałbym konkurować o uwagę i uczucia rodziców. „Jeśli muszę mieć rodzeństwo”, modliłem się, „to niech to będzie siostra”.
Ale głosy wiedziały lepiej. Zdecydowały, że dziecko będzie chłopcem i w kilku zatrważających sytuacjach sprawiły, że wydawało się, jakby to „on” mówił do mnie. Już idę… Urodzę się…, z nabrzmiałego brzucha mojej matki szeptał do mnie groźnie mój przyszły brat. Musisz odejść. Niebawem włączyły się inne głosy – ogłuszający chór, który dyktował sposoby mojego odejścia. Weź radio do wanny i poraź się prądem… W nocy skocz pod samochód na Trasie 69… Polej swoje ciało płynem z zapalniczki i podpal się… Powieś się w lesie. Przedstawiały precyzyjne instrukcje, jak popełnić samobójstwo na różne sposoby, a ja słuchałem, sparaliżowany dźwiękami i widokami – bo teraz nawiedzały mnie również dziwne obrazy: niewyraźne kształty, które kołysały się przed oczami mej wyobraźni.
Czasami obrazy zdawały się być wyraźniejsze, ale tylko przez ułamek sekundy, tak jakby migawka aparatu fotograficznego otwierała się i zamykała tak szybko, że nie mogłem rozpoznać, co właściwie mi pokazano. Te wyobrażenia przychodziły i odchodziły, ale głosy były ze mną zawsze – czasem rycząc mi w uszach, czasem świergocząc gdzieś w tle. Zauważyłem, że coraz bardziej skłonny byłem słuchać ich rozkazów.
Mój brat, Joseph Robert Steele, urodził się 10 maja 1964 roku. Fakt, że głosy prawidłowo przewidziały jego płeć, bardzo przyczynił się do ich wiarygodności. Jest tu teraz, powiedziały, śmiejąc się maniakalnie. Joey jest dobrym synem… Jest taki, jakiego chcieli… Poczekaj,a zobaczysz, Joey będzie zawodowym bejsbolistą. (Rzeczywiście, kiedy dorósł, był całkiem bliski zawodowstwa.) Twój tata będzie kochał go bardziej, a on na to zasłuży… Pora, żebyś odszedł… Przestań się ociągać.
Tylko dwie rzeczy – czytanie i pisanie – mogły ściszyć głosy. Kiedy czytałem, wchodziłem w świat Davida Copperfielda lub Huckleberry’ego Finna; cierpiałem bóle dorastania wraz z Holdenem Caulfieldem czy męczarnie z Oliverem Twistem. Wtedy głosy stawały się przytłumione, jak radio grające gdzieś w tle. Czytałem więc żarłocznie. Czytałem wszystko, co wpadło mi w ręce, a w tym czasie głosy czekały za kulisami, gotowe wyjść na scenę, gdy tylko odwrócę ostatnią kartkę. Mieliśmy wydanie World Book Encyclopedia – przeczytałem wszystkie tomy, niektóre z nich dwa lub trzy razy. Czytałem przez cały ostatni rok gimnazjum i pisałem jak szalony, gryzmoląc strona za stroną prace domowe, starając się skończyć, zanim głosy przejmą inicjatywę. Zdumiewające, ale ukończyłem gimnazjum z wyróżnieniem.
Jednak ukończywszy szkołę, odseparowałem się od większości moich przyjaciół. Zobacz, nawet twoi przyjaciele już cię nie lubią, powiedziały mi głosy. Zobacz, jak na ciebie patrzą. Dziwne… Spójrz na Johny’ego. Był twoim najlepszym przyjacielem. Teraz czyha, żeby cię dorwać.
Coraz częściej przesiadywałem w domu, bałem się wyjechać rowerem na ulicę. Kto wie, jakie niebezpieczeństwa czaiły się za drzwiami? Wciąż udawało mi się ukrywać to, co się ze mną działo; przynajmniej tak myślałem. Przez pierwsze trzy lata czasami byłem w stanie funkcjonować w obu moich światach – w realnym (wstać, iść do szkoły, pomóc w opiece nad młodszym bratem) i w świecie moich halucynacji, ale stąpałem po cienkiej linie. Babcia podsłuchała czasem, jak głośno odpowiadałem na żądania głosów i myślała, że rozmawiam przez telefon z przyjacielem. Widocznie nie zauważyła, że koledzy już nie dzwonią i nie przychodzą do mnie.
– Kenny, wiesz, że rodzice nie chcą, żebyś blokował linię! – wołała, przypominając mi zasady obowiązujące w domu. Jej głos sprowadzał mnie z powrotem do rzeczywistego świata.
– Przepraszam, babciu – mówiłem i wchodziłem do kuchni, gdzie przygotowywała obiad, starając się zachować spokój, żeby jej pokazać, że wszystko jest w porządku.
Ale nie było. Głosy nasilały swoje żądania, żebym zniszczył siebie. Zwykła śmierć nie dla ciebie, szydziły. Flaki i jucha, i wielka breja… To jest sposób, w jaki musisz odebrać sobie życie. Czasami zaczynały szeptać, jakby zmawiały się przeciwko mnie, i musiałem wytężać słuch, by je usłyszeć, albo naśladowały mnichów wykonujących śpiewy gregoriańskie, przemawiając do mnie po łacinie, której jeszcze wówczas używano w liturgii rzymskokatolickiej. Ostrzegały mnie: Pamiętaj, Kenny, nie będą ci wybaczone twoje grzechy, jeśli popełnisz samobójstwo. Przekaz był wyraźny: umrę, ale nie dostąpię łaski.
Dzień po dniu unosiłem się w oceanie dźwięków, tak przytłaczających, że czasami łapałem się na tym, iż kapituluję przed żądaniami głosów. „Okay, zabiję się”, mówiłem im. Wszystko… Żeby tylko zostawiły mnie na chwilę. Byłem wiecznym gościem na hałaśliwym przyjęciu, szukającym cichego kąta, na próżno próbując wynegocjować dla siebie choć troszkę spokoju.
„Okay, podpalę się… powieszę się. Tak, tak, zabiję się”. Był sierpień. Dopiero gdy usłyszałem krzyk matki i poczułem, jak ojciec mną potrząsa, zdałem sobie sprawę, że wypaplałem te słowa w salonie, przed całą moją rodziną. Głosy powiedziały mi, co muszę teraz zrobić. Żadnego więcej ukrywania. Twoja rodzina teraz wszystko wie. Musisz uciekać… Za drzwi!… Biegnij, biegnij, biegnij! Masz umrzeć.
Wypadłem więc z domu. Pobiegłem do tego samego lasu, w którym szukałem ucieczki, gdy pierwszy raz zstąpiły do mnie głosy. Było tam czarno pod białymi brzozami, pod klonami i sosnami, z kłującymi gałęziami, tak ciemnymi jak mój strach. W lesie głosy wzięły górę, ale – co dziwne – zdawały się też bardziej miękkie, kojące. To naprawdę nie twoja wina. Nie tylko ty jesteś temu winien, wiesz. Ich przekaz był wciąż ten sam: Musisz umrzeć.
Przez ostatnich kilka miesięcy ten przekaz stał się bardziej przekonujący, głosy bowiem oferowały pomoc, dając mi nawet wyraźne instrukcje. Weź linę, rozkazały, na dwanaście stóp długą i na dwa cale grubą. Poszedłem do sklepu i kupiłem linę. Zawiąż pętlę na marynarski węzeł i upewnij się, czy mocno trzyma, poleciły głosy, ale nie powiedziały mi, jak się wiąże taki węzeł. Pewnego dnia w szkole podszedłem do jednego ze skautów, kogoś, kto musiał wiązać węzły, żeby zdobyć jedną ze swoich sprawności.
– Jak mogę się nauczyć wiązać węzeł marynarski? – spytałem.
Podał mi tytuł starego podręcznika z Nowej Anglii, z rysunkami wysokich statków, który zawierał ilustrowane wskazówki, jak krok po kroku wiązać węzły, jak poszerzać pętlę i jak upewnić się, że węzeł się nie rozwiąże. Znalazłem egzemplarz tej książki w miejskiej bibliotece i ćwiczyłem wiązanie węzłów.
Także pod kierunkiem głosów wziąłem z piwnicy drewniane schodki i schowałem je w lesie, przykrywając gałęziami i liśćmi. Kupiłem płyn do zapalniczek oraz zapałki i w małej skrzyneczce ukryłem w tym samym miejscu. Kiedy poczyniłem wszystkie te przygotowania, głosy były ze mnie zadowolone. Dobrze, twój zestaw do samobójstwa jest skompletowany, powiedziały.
Tej nocy gdy uciekłem, dokonałem trzech różnych zamachów na swoje życie. Najpierw wszedłem na schodki, po czym zawiązałem sobie pętlę wokół szyi. Ale mimo że miotałem się na wszystkie strony, nie udało mi się odrzucić kopniakiem schodków. Poniosłem porażkę i głosy narobiły wokół tego dużo hałasu. Nie potrafiłeś zrobić takiej prostej rzeczy, rzekły. Nie jesteś mężczyzną. Nazywały mnie ciulem i fujarą. Jesteś pieprzoną świnią, powiedziały. Zszedłem ze schodków. Wtedy głosy zabrzmiały tak mocno, że poczułem, jakby ich fizyczna wręcz siła mnie ogłuszyła. Łzy pociekły mi po twarzy, zlokalizowałem płyn do zapalniczek i wylałem go sobie na głowę. Nie mogłem się zmusić, żeby zapalić zapałkę.
„Autostrada”, pomyślałem, na wpół biegnąc, na wpół wlokąc się, zdezorientowany, przez około milę do Trasy 69., uczęszczanej drogi łączącej Waterbury z New Haven. Planowałem skoczyć pod samochód. Stanąłem na poboczu. Zbliżały się do mnie jakieś światła. „Teraz”, powiedziałem sobie, ale zaraz potem zauważyłem reflektor na dachu samochodu. A co, jeśli to samochód policji stanowej? A co, jeśli policja przyjeżdża po mnie? Spanikowany uciekłem z autostrady, pobiegłem z powrotem w stronę szkoły, która w tę letnią noc była ciemna i opustoszała. Skuliłem się za budynkiem, przywierając do jego twardej, betonowej ściany – zdawało się, że trwało to wieczność. Po jakimś czasie poszedłem z powrotem do lasu i zasnąłem.
Następnego ranka po przebudzeniu się wstałem i skierowałem się ku domowi. Samochody rodziców stały na podjeździe. „Musi być weekend albo święto”, oceniłem. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że mama i tata są w domu z powodu wydarzeń ubiegłej nocy. Przed domem zaparkowane były dwa samochody konnej policji stanowej. Tata stał na podwórku przed domem i prowadził ożywioną rozmowę z policjantami. Zastrzelą cię. Widzisz broń w ich kaburach? Twój tata umawia się, żeby cię zabili. Zastygłem w miejscu. Mój tata odwrócił się i mnie zobaczył.
Rodzice wezwali policję, zgłaszając, że uciekłem, grożąc samobójstwem. Teraz policjanci chcieli odwieźć mnie do szpitala na obserwację. Tata przekonał ich, żeby zamiast tego pozwolili mu zabrać mnie do naszego rodzinnego lekarza, doktora Sullivana. Ojciec zatelefonował do niego, a doktor zgodził się przyjąć mnie pod koniec dnia.
Ściemniało się i deszcz lał strumieniami, gdy wyruszyliśmy, by stawić się o umówionej porze. Gabinet doktora mieścił się w dwupiętrowym budynku z dużym gankiem, biegnącym przez prawie całą długość domu. W paru oknach na parterze było jasno. Inni lekarze, którzy również mieli tu swoje gabinety, poszli już do domu.
Wpuściwszy nas, doktor Sullivan spytał moich rodziców, czy mógłby pomówić ze mną w cztery oczy. Nie pamiętam, co doktor powiedział czy zrobił, ale wyraźnie przypominam sobie zmartwienie i zmieszanie na twarzach moich rodziców, kiedy zaprosił ich z powrotem i rozmawiał z nimi. Pamiętam wyraz twarzy mego silnego ojca. Był to wyraz totalnej klęski.
Mama, tata i ja wróciliśmy do domu. Później tego wieczoru usłyszałem, jak ojciec rozmawia przez telefon. Rozmawiał o mnie. Mówił osobie po tamtej stronie, że cierpię na bardzo poważną chorobę umysłową. Miała długą nazwę i pamiętam, że chciałem wiedzieć, jak to przeliterować. Tym sposobem mógłbym poszukać tego w bibliotece – tak jak szukałem informacji o tym, jak robić węzeł marynarski – i dowiedzieć się, jak poradzić sobie z chorobą, jak pozbyć się głosów i wszystkich szalonych pomysłów, i zwariowanych myśli, które wirowały w mojej głowie.
Poszedłem do taty i spytałem, czy mógłby przeliterować nazwę choroby, na którą, jak powiedział doktor Sullivan, cierpię. Tata oparł czoło na lewej ręce i podał mi mały świstek papieru, który trzymał w prawej dłoni. Na świstku było jedno słowo, starannie wydrukowane wielkimi literami:
S C H I Z O F R E N I A.

Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.