Historia kotem się toczy
Data wydania: 2024
Data premiery: 16 lipca 2024
ISBN: 978-83-68135-18-3
Format: 145/205
Oprawa: Miękka
Liczba stron: 384
Kategoria: Literatura współczesna
49.90 zł 34.93 zł
Naciskana przez córki-bliźniaczki Ada zobowiązuje się zająć przez rok – i ani dnia dłużej! – ich babcią Janiną, z którą nigdy nie miała dobrych relacji. Życie na prowincji, na pozór spokojne i monotonne, nie będzie dla Ady wyłącznie sielanką, bo choć wypadek osłabił nieco żywotność staruszki, nie przytępił jej ostrego języka. Dodatkowo po Kasztelowie grasuje złoczyńca. Czy jest nim odludek spod lasu, którego dom Ada widzi z okna poddasza? Z intrygującym mężczyzną zetknie się za sprawą kota, mającego niemały udział w tej historii.
Powoli Ada odnajduje swoje miejsce w Kasztelowie, poznając coraz to nowych ludzi i zmieniając swoje nastawienie do życia z dala od wielkiego miasta. Czy tu, w miasteczku, gdzie czas w cieniu starego zamku płynie inaczej, odnajdzie wreszcie dawno zagubione szczęście? I jaką rolę w tych poszukiwaniach odegra tajemniczy kot?
Znałam to porozumiewawcze spojrzenie. Komunikowały się wzrokiem na długo przed tym, zanim nauczyły się mówić. Na przekor temu, co pisano o samoświadomości niemowląt, moje bliźniaczki zawarły komitywę, nim skończyły pierwszy rok życia. Objawiało się to nie tylko identycznym sposobem wyrażania emocji, co można by podciągnąć pod wzorowanie się jednej na drugiej – one rozmyślnie dążyły do wspólnego celu.
Zorientowałam się w tym, obserwując je podczas karmienia. Jeżeli coś nie podeszło Mai, nie ruszyła tego też Wika, w odwrotnej kolejności tak samo.Z latami osiągnęły perfekcję w przekazywaniu sobie bezsłownych sygnałów, jednak i ja się wyrobiłam. Teraz też z miejsca odgadłam:
– Ustaliłyście już wszystko beze mnie, nieprawdaż?
Wiktoria zawahała się. Po chwili zabrała głos, wspomagana potakiwaniem siostry. Jak zwykle były zgodne.
– Przedyskutowałyśmy wszystkie możliwe opcje – wykręciła się zręcznie. – Za tydzień znowu jedziemy do babci, wybierz się z nami! Pomożesz nam ją przekonać.
– Pewnie! Może jeszcze mam ją prosić? – zapytałam z ironią.
– Mamuś, najwyższa pora zakopać topór wojenny!
„Po moim trupie!” – odparłam, w – jak dotąd – nadal żywym duchu.
Od pamiętnej kłótni z teściową, podczas której wykrzyczała mi, że mnie nie cierpi, a tuż potem wyprosiła ze swojego domu, więcej tam nie wróciłam. Ona była uparta, nie zdobyła się na przeprosiny, a ja także miałam swoją dumę. Nie umiałam zapomnieć afrontu. I tak rok mijał za rokiem. Szczerze powiedziawszy, odpowiadał mi ten układ. Już dużo wcześniej pojęłam, że jej uprzedzenia do mnie nigdy nie znikną. Starania, żeby spodobać się teściowej, spełzły na niczym. W końcu stało się, co się stać musiało – przestało mi na tym zależeć.
– Ona wymaga pomocy! – naciskała Maja.
– Wcale tego nie kwestionuję.
– I właśnie dlatego trzeba działać! W takich momentach waśnie powinny iść na bok! – Osąd w oczach drugiej z córek był jednoznaczny.
– Jeżeli myślicie, że wzbudzicie we mnie wyrzuty sumienia, to jesteście w dużym błędzie! – Ściągnęłam brwi dla podkreślenia efektu.
– Nie wiesz, jakie to, co mówisz, jest dla nas przykre!
– Wierzcie mi, uszczęśliwianie kogoś na siłę z reguły źle się kończy!
– Oj, mamuś… – jęknęła znów Maja.
W odróżnieniu od swojej siostry, miała naturę pokojową i to nie tylko w kontekście pacyfistycznym, toteż wszelkie niesnaski w rodzinie trafiały ją nader boleśnie. Nie mogłam jednak ustąpić. Współczułam ich babci, lecz nie poczuwałam się do obowiązku opieki nad nią. Co najwyżej mogłam pomoc ją zorganizować. Wspierać kogoś można również na odległość.
Córki nie rozumiały mojego oporu. Nie znały bliższych szczegółów naszego konfliktu, składającego się zresztą z kropel goryczy, które
w końcu przelały czarę. Nigdy też nie nastawiałam ich przeciw babci, mając świadomość, że względem nich była inna, ciepła i pełna troski.
Przepadała za swoimi wnuczkami, jedynie ja zostałam tą obcą „górolką”, która skradła jej syna. Spłodzone w wyniku tego dzieci miała za krew ze swojej krwi, zapominając o domieszce mojej.
Oczywiście, dziewczyny wiedziały, że byłyśmy poróżnione ze sobą, w końcu od lat jej nie odwiedzałam. Początkowo namawiały mnie do
tego, lecz argumentowałam zawsze tak samo:
– Ten, kto zawinił, powinien pierwszy wyciągnąć rękę do zgody!
Mogłam być spokojna; znałam upór teściowej i, jak się tego spodziewałam, żaden gest pojednania z jej strony nie nadszedł. Po czasie nawet
wyczułam, że córki chyba wolą nie mieszać się w nasze sprawy. Wymagałoby to od nich zajęcia określonej pozycji, a że kochały i mnie, i babcię, byłoby to dla nich kłopotliwe. Odkąd miałam spokój z teściową, do starych uraz nie doszły już nowe. Gdyby nie Heniek, który nie tracił nadziei, że relacja między jego matką a żoną ulegnie poprawie, rzadko przypominałabym sobie o niej….
I o zawodzie, jakim stałyśmy się wzajemnie dla siebie. Teściowa nie zaakceptowała mnie i od pierwszych chwil dawała mi to odczuć. Na rożne sposoby, choć najczęściej jawnym lekceważeniem. Nawet moje imię wymawiała z największym trudem, zazwyczaj mówiąc o mnie „ona”. Mściłam się za to, nazywając ją „wiedźminą”, choć nigdy przy swoich bliskich.
Wiedziałam, że rozczarowała się mną jako synową, pragnęła innej – Ślązaczki i bardziej zaradnej. Nasz układ nigdy nie stał się rodzinny, choć – co dostrzegłam w relacji do syna i wnuczek – nie brakowało jej uczuć.
Mnie jedynej nie dała szansy, nie pomogły nawet upływ czasu ani moje zabiegi zyskania jej aprobaty. Zapewne gdybym miała za sobą inne
przeżycia, nie zachowywałabym się tak desperacko. Infantylnie sądziłam, że zastąpi mi matkę. Nic z tych rzeczy. Im bardziej usiłowałam
wkraść się w łaski teściowej, tym większą miała nade mną przewagę. Zrozumiałam to o wiele za późno.
I zmieniłam się w stosunku do niej. Nie pozwalałam więcej na traktowanie mnie z góry. Nie spodobało jej się to i kroczek po kroczku doprowadziła do tego, że przestałyśmy się całkiem widywać. W Kasztelowie nie byłam od jakichś dziesięciu lat i wydawało się, że nam obojgu
jest to na rękę. Henryk miał o to pretensje, naturalnie, jedynie do mnie. Denerwowało mnie, że zachowanie matki usprawiedliwiał jej wiekiem.
Ta kobieta miała po prostu złośliwy charakter. Dużo później, kiedy w moim małżeństwie zaczęło się psuć, spekulowałam, że i teściowa przyczyniła się do tego. Mało to razy krytykowała mnie w obecności Henryka? Nie kryła też swojej sympatii do Łucji z sąsiedztwa, którą chętnie widziałaby u jego boku. Na dodatek, kiedy w ostatnich latach odwiedzał matkę beze mnie, mogłam przypuszczać, iż podburza go za moimi plecami. Zwykle wracał od niej podrażniony i czepiał się o wszystko. Ironią losu nie zostawił mnie ani dla matki, ani dla owej Łucji, od dawna zresztą mężatki – zakochał się w dziewczynie niewiele starszej od własnych córek.
Mojego małżonka dopadł kryzys wieku średniego, z typowymi tego symptomami, włącznie z ukrywaniem obrączki i przesadną dbałością o siebie. Równolegle nastąpił proces oswobadzania się od rodziny. Najpierw tylko spóźniał się z pracy, potem zarywał wieczory, aż nagle się wyprowadził. Zwodził mnie jeszcze, że separacja jest tylko przejściowa, że potrzebuje czasu do namysłu. Niekiedy nadal wpadał na noc, co dawało mi nadzieję, że jeszcze nie wszystko stracone. Szukałam winy w sobie, starałam się być dla niego bardziej atrakcyjna. Dopiero kiedy Heniek wystąpił o rozwód, pojęłam, jaka byłam naiwna. Od dawna mieszkał z tamtą kobietą i tylko sprytnie się asekurował na wypadek,gdyby im jednak nie wyszło. Załamałam się, dowiedziawszy o jego oszustwie, straciłam siłę do walki. Nie utrudniałam rozwodu i rok później nasze małżeństwo formalnie przestało istnieć.
Po jakimś czasie dotarło do mnie, że oznacza to także ostateczne zerwanie kontaktu z matką Henryka. Ani mnie to ucieszyło, ani zmartwiło, miałam inne problemy na głowie. Egzystencjalne – ponieważ zwolniono mnie z pracy, natury psychicznej – w reakcji na rozpad związku. Co więcej, dziewczyny właśnie zbliżały się do dyplomów, więc było u nas mocno stresowo.
Druga młodość Henryka nie dorównała młodości jego nowej wybranki i okazała się dla niego zabójcza. W lutym tego roku nagle zmarł na zawał. Trudno orzec, co dokładnie zawiniło, czy fałszywa ocena własnej kondycji, czy predyspozycje rodzinne – jego ojciec także nie przeżył ataku serca, odeszli, mając tyle samo lat. Wiadomość o śmierci Henryka zaszokowała mnie i zasmuciła. Chociaż ze zrozumiałych powodów nie umiałam cieszyć się jego nowym szczęściem, to na pewno nie życzyłam mu źle. Płakałam na równi z córkami.
Pochowany został w swoim rodzinnym miasteczku, śląskim Kasztelowie. Zimny i dżdżysty poranek sprawił, że ceremonia pogrzebowa odbyła się bez przeciągania. Ze względu na okoliczności oddaliłam dawne żale do teściowej i poszłam przywitać się z nią. Nie pozwoliła mi się uścisnąć i gwałtownie przerwała moje kondolencje. Nieopatrznie nazwałam ją „mamą”.
– Mamom to jo była ino do Hyniusia! – syknęła gwarą, gdyż inaczej nie potrafiła. – A tyś już niy moja synowo, to i żodno wdowa po nim!
Ostentacyjnie odwróciła się ode mnie i uczepiła ramion wnuczek, podanych jej chętnie, choć nieco bezmyślnie. Bliźniaczki, w swoim bolu po stracie ojca, na tamtą chwilę zapomniały o moim istnieniu. Nikomu nie przyszło na myśl, by zaprosić mnie na stypę, zatem wsiadłam do auta i wróciłam do Krakowa.
Wyjątkowo zgadzałam się z matką Henryka. Nie będąc więcej jego żoną, nie przysługiwały mi także przywileje wdowy. Szczerze mowiąc, od porzucenia przez męża nie czułam się ani jedną, ani drugą. Odpowiednio do tego moja żałoba po nim nie trwała długo i przebiegła bez dramatyzmu. Nie dała się porównać do tamtej wcześniejszej, gdy Heniekzabił naszą miłość. W istocie chyba już wtedy pożegnałam się z nim, a też pogodziłam z jego odejściem. Kiedy naprawdę umarł, był ogromny żal, było opłakiwanie, lecz nie bezdenna rozpacz. Tę odczuwa się po śmierci kochanej osoby, a ja przestałam go kochać.
Co innego dziewczynki: nie umiały pogodzić się ze stratą taty. Jedno musiałam mu przyznać, do końca wspierał je finansowo i zabiegał o kontakt z nimi. Maja, typowo dla siebie, szybko przebaczyła ojcu, choć nie usprawiedliwiała jego poczynań. Wika zdystansowała się do niego, otwarcie biorąc moją stronę; zmiękła dopiero, gdy tatuś fundnął im mały samochód.
Za to bezwzględny albo – jak wolę myśleć – krótkowzroczny, Henryk okazał się już wobec mojego losu. Wyszło bowiem na jaw, że jeszcze w trakcie naszego małżeństwa wykupione na siebie mieszkanie obciążył hipoteką. Wysoki kredyt, który zaciągnął na potrzeby swojej firmy, nie został spłacony nawet w połowie. Nie byłam w stanie go przejąć, a były wspólnik Henryka umywał ręce. Wyrzucenie mnie z mieszkania stało się kwestią czasu, a wynajęcie podobnego lokum w Krakowie przekraczało moje możliwości finansowe. Ze strachem czekałam na decyzję banku.
Wiktoria i Marianna (lub po prostu Wiki i Maja) zaraz po uzyskaniu dyplomów, rezygnując nawet z zasłużonych wakacji, przeniosły się do Warszawy. Obie dostały się tam na roczną praktykę w renomowanej agencji reklamowej. Na razie zarabiały niewiele, lecz były dobrej myśli, że zaczepią się tam na stałe. Ostro pracowały, więc nie widywałyśmy się często, dobrze, jeśli raz w miesiącu. Nie chcąc ich obciążać kłopotami, ukrywałam powagę sytuacji. Wyniknął jednak kolejny problem, tym razem z ich babcią.
Złamała sobie szyjkę kości udowej, pośliznąwszy się na schodkach ganku. Teściowa była już po operacji, podczas której wszczepiono jej endoprotezę. Moje córki nie tylko rozmawiały z lekarzami, ale i doinformowały się w Internecie i mocno obawiały się powikłań pooperacyjnych.
Zamartwiały się także na zapas, co będzie z babcią po opuszczeniu szpitala.
Nie byłam gotowa do poświęceń. Zapamiętałam teściową jako kobietę obrotną, szorstką i zjadliwą. Spotkanie na cmentarzu zdawało się potwierdzać, że upływ czasu nie zmienił jej natury. Od lat mieszkała sama i stan ten jej odpowiadał. Radziła sobie z domem, uprawiała ogródek, wsiadała na rower, więc nie miałam jej za staruszkę.
– Mamo, gdybyś widziała ją teraz! – Maja sugerowała, że teściowa dogoniła metrykę.
– Bardzo cierpi, ale wcale nie narzeka. Mało się odzywa, to do niej niepodobne…