War Horse
Czas wojny
Michael Morpurgo
Przekład: Janusz Ochab
Tytuł oryginału: War Horse
Data wydania: 2024
Data premiery: 27 lutego 2024
ISBN: 978-83-67867-61-0
Format: 130/200
Oprawa: Miękka
Liczba stron: 224
Kategoria: Literatura historyczna, Literatura współczesna
44.90 zł 31.43 zł
Niezapomniana historia bohaterskiego konia i jego dozgonnej przyjaźni z pewnym chłopcem w okrutnych czasach wojny
Ted Narracott kupuje na targu konia o imieniu Joey. Okazuje się, że jest on niesłychanie inteligentnym i odważnym zwierzęciem, które szybko daje się oswoić. Stąd też między nim a Albertem, synem farmera, natychmiast rozkwita gorąca przyjaźń.
Nadciąga pierwsza wojna światowa. Ted musi odsprzedać Joeya armii brytyjskiej. Będąc już koniem kawaleryjskim, wierzchowiec przez cały czas tęskni jednak za swoim panem. Albert również trafia na front i żywi ogromną nadzieję, że odnajdzie swojego czworonogiego przyjaciela.
Powieść Michaela Morpurgo to dzieło wyjątkowe. Przejmująca opowieść o poświęceniu, wierze i wielkiej wytrwałości, zekranizowana przez Stevena Spielberga.
Moje pierwsze wspomnienia to przeplatające się ze sobą obrazy pagórkowatych pól, ciemnej, wilgotnej stajni i szczurów przemykających po belkach nad moją głową. Pamiętam jednak dobrze dzień końskiego targu. Groza tych chwil towarzyszy mi przez całe życie.
Miałem wówczas niespełna pół roku, byłem długonogim, tyczkowatym źrebakiem, który nigdy nie odszedł od swej matki dalej niż na kilka kroków. Rozdzielono nas tego dnia w straszliwym zamieszaniu na ringu aukcyjnym i nie zobaczyłem jej już nigdy więcej. Była świetnym koniem roboczym i choć miała już swoje lata, zarówno jej przód, jak i zad świadczyły o sile i wytrzymałości typowej dla irlandzkiego konia pociągowego. Sprzedano ją w ciągu kilku minut, a nim mogłem przejść za nią przez bramę, ktoś zabrał ją z ringu i odprowadził dalej. Ze mną nie poszło już tak łatwo. Może odstraszał wszystkich dziki błysk w moich oczach, gdy krążyłem po ringu, rozpaczliwie poszukując matki, a może po prostu żaden z farmerów i Cyganów nie był zainteresowany kupnem chudego i niezbyt rasowego źrebaka. Tak czy inaczej dopiero po długich targach ustalono, jak mało jestem warty, i wyprowadzono mnie z ringu.
– Całkiem nieźle jak na trzy gwinee, co? Nie uważasz, mój mały buntowniku? Całkiem nieźle.
Słowa te wypowiadane były chrapliwym, przepitym głosem, który najwyraźniej należał do mojego właściciela. Nie będę nazywać go moim panem, bo tylko jeden człowiek kiedykolwiek był moim panem. Mój właściciel trzymał w dłoni sznur i gramolił się do zagrody wraz z trójką lub czwórką swoich przyjaciół o zaczerwienionych twarzach. Każdy z nich również trzymał sznur. Zdjęli kapelusze i marynarki, podwinęli rękawy koszul i wszyscy głośno się śmiali, idąc ku mnie. Dotąd jeszcze nigdy nie dotykał mnie żaden człowiek, cofałem się więc, przerażony, aż poczułem za sobą ogrodzenie i nie mogłem uciekać już dalej. Nagle rzucili się na mnie wszyscy naraz, byli jednak powolni, więc zdołałem prześliznąć się między nimi i przebiec na środek zagrody, gdzie znów odwróciłem się w ich stronę. Przestali się śmiać. Zawołałem mamę, a z oddali odpowiedział mi jej krzyk. Rzuciłem się w stronę tego głosu, próbowałem przeskoczyć ogrodzenie, wspiąć się na nie, ale przednia noga uwięzła mi między belkami. Ktoś pochwycił mnie mocno za grzywę i ogon, czułem, jak wokół mej szyi zaciska się sznur. Potem przewrócili mnie na ziemię i przytrzymali; wydawało się, że siedzą na każdej części mego ciała. Szarpałem się, aż w końcu osłabłem, kopałem gwałtownie za każdym razem, gdy choć trochę zwalniali uścisk, było ich jednak zbyt wielu i byli zbyt silni. Czułem, jak wsuwają mi na głowę kantar, zaciskają na szyi i pysku.
– Nie poddajesz się łatwo, co? – powiedział mój właściciel, ściągając mocniej sznur i uśmiechając się przez zaciśnięte zęby. – Lubię takich uparciuchów. Ale złamię cię tak czy inaczej. Waleczny z ciebie kogucik, ale niedługo będziesz jadł mi z ręki.
Potem musiałem biec po polnych drogach uwiązany do tylnej klapy chłopskiej furmanki na krótkim sznurze, który przy każdym zakręcie szarpał mnie boleśnie za szyję. Nim dotarliśmy do farmy i przejechaliśmy przez mostek prowadzący na podwórze stajenne, które miało stać się moim domem, byłem mokry ze zmęczenia, a sznur otarł mi pysk do żywego mięsa. Jedyną rzeczą, którą mogłem pocieszać się tamtego pierwszego wieczora, gdy wciągnięto mnie do stajni, była świadomość, że nie jestem sam. Do sąsiedniej zagrody wprowadzono starą klacz, która ciągnęła furmankę od samego targu. Nim jeszcze weszła do środka, przystanęła, zajrzała do mnie i zarżała cicho. Miałem już wyjść z ciemnego zakątka zagrody i zbliżyć się do niej, gdy mój nowy właściciel zamachnął się szpicrutą i wymierzył klaczy tak okropny cios, że natychmiast ponownie cofnąłem się pod ścianę.
– Właź do środka, stara łachudro – ryknął. – Prawdziwe z tobą utrapienie, Zoey. Nie chcę, żebyś uczyła tego młodziaka swoich starych sztuczek.
Lecz ta jedna krótka chwila wystarczyła, bym zrozumiał, że stara klacz darzy mnie sympatią i współczuciem, a ta świadomość nieco podniosła mnie na duchu i dodała odwagi.
Zostałem w swojej zagrodzie, bez jedzenia i wody, podczas gdy właściciel przeszedł chwiejnym krokiem przez brukowany dziedziniec i zniknął we wnętrzu domu. Usłyszałem trzask zamykanych drzwi i podniesione głosy, a potem tupot nóg na dziedzińcu i podekscytowane głosy. Po chwili przy drzwiach mojej zagrody pojawiły się dwie głowy. Jedna z nich należała do młodego chłopca, który przyglądał mi się przez dłuższy czas, aż w końcu rozpromienił się w uśmiechu.
– Mamo – przemówił powoli. – To będzie wspaniały, dzielny koń. Spójrz tylko, jak trzyma głowę. – Po chwili dodał: – Spójrz tylko na niego, mamo, jest cały mokry. Muszę go wytrzeć.
– Ale twój ojciec mówił, żeby go nie ruszać, Albercie – odpowiedziała matka chłopca. – Że lepiej zostawić go w spokoju. Zabronił ci go dotykać.
– Mamo – westchnął Albert, odsuwając zamek w drzwiach zagrody. – Kiedy tata jest pijany, nie wie, co mówi ani co robi. Zawsze jest pijany w dni targowe. Mówiłaś mi wiele razy, żebym nie zwracał wtedy na niego uwagi. Nakarm starą Zoey, mamo, a ja w tym czasie zajmę się tym malcem. Och, czyż nie jest piękny? Prawie czerwony, można by powiedzieć czerwonogniady, prawda? A ten krzyżyk na nosie jest po prostu doskonały. Widziałaś kiedyś konia z takim białym krzyżykiem? Widziałaś kiedyś coś takiego? Kiedy podrośnie, będę na nim jeździł. Będę jeździł na nim wszędzie i nie dorówna mu żaden inny koń w całej gminie, a nawet w całym hrabstwie.
– Masz dopiero trzynaście lat, Albercie – odpowiedziała jego mama z sąsiedniej zagrody. – On jest za młody i ty jesteś za młody, a poza tym tata powiedział, że nie wolno ci go ruszać, więc nie przychodź do mnie z płaczem, jeśli cię tu przyłapie.
– Ale po co, u diabła, tato w ogóle go kupował? – spytał Albert. – Chciał przecież kupić cielę, prawda? Po to właśnie pojechał na targ, tak? Cielę, które ssałoby starą Celandine.
– Wiem, kochanie, ale kiedy tato trochę wypije, nie jest sobą – odparła z westchnieniem jego matka. – Mówi, że chciał go kupić Easton, a wiesz, co o nim myśli po tej kłótni przez płot. Coś mi się wydaje, że zrobił to na złość Eastonowi. Tak to przynajmniej wygląda.
– Cieszę się, że to zrobił, mamo – powiedział Albert, idąc powoli w moją stronę i zdejmując marynarkę. – To chyba najlepszy pomysł, jaki kiedykolwiek przyszedł mu do głowy, nawet jeśli wpadł na niego po pijanemu.
– Nie mów tak o swoim ojcu, Albercie. Wiele przeszedł. To niesprawiedliwe – upomniała go kobieta, mówiła jednak bez przekonania.
Albert był mniej więcej tego samego wzrostu co ja i przemawiał tak łagodnie, kiedy się do mnie zbliżał, że natychmiast się uspokoiłem, a nawet trochę zaciekawiłem, stałem więc nieruchomo pod ścianą. Podskoczyłem mimowolnie, kiedy mnie dotknął, natychmiast jednak zrozumiałem, że nie chce zrobić mi krzywdy. Głaskał mnie najpierw po grzbiecie, a potem po szyi i przez cały czas mówił przy tym, jak dobrze będziemy się razem bawić, jak wyrosnę na najmądrzejszego konia na całym świecie i jak będziemy razem jeździć na polowania. Następnie zaczął mnie wycierać swoim płaszczem. Wytarł mnie do sucha, a potem delikatnie przetarł słoną wodą mój pysk w miejscu, gdzie sznur otarł mi skórę. Przyniósł pyszne siano i wiadro chłodnej, czystej wody. Ani na chwilę nie przestawał mówić. Kiedy odwrócił się w końcu do wyjścia, zawołałem go, żeby mu podziękować. Chyba mnie zrozumiał, bo uśmiechnął się szeroko i pogłaskał mnie po nosie.
– Będzie nam ze sobą dobrze – mówił łagodnym tonem. – Nazwę cię Joey, tylko dlatego, że to rymuje się z Zoey, choć… może i pasuje do ciebie. Wrócę rano. Nie martw się, zajmę się tobą. Obiecuję ci to. Słodkich snów, Joey.
– Nie powinieneś rozmawiać z końmi – upomniała Alberta jego matka, która stała już za drzwiami stajni. – I tak cię nie rozumieją. To głupie stworzenia. Uparte i głupie, tak mówi twój ojciec, a on przez całe życie zajmuje się końmi.
– Tata ich po prostu nie rozumie – odparł Albert. – Myślę, że się ich boi.
Podszedłem do drzwi zagrody i patrzyłem, jak Albert wraz z matką odchodzą w ciemność. Wiedziałem, że znalazłem właśnie przyjaciela na całe życie, że natychmiast połączyła nas instynktowna i serdeczna więź. Stara Zoey wychyliła się ponad drzwi swojej zagrody i próbowała mnie dotknąć, ale nasze nosy nie sięgały do siebie.