Wieża z piasku
Data wydania: 2018
Data premiery: 13 marca 2018
ISBN: 978-83-7674-682-1
Format: 145 x 205
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 384
Kategoria:
36.90 zł 25.83 zł
Nina Ciesielska od wielu lat prowadzi nudne i przewidywalne życie, kontrolowane przez nadopiekuńczą matkę oraz wścibskie koleżanki z biura. Żyje samotnie, porzuciwszy dawne zainteresowania artystyczne. Jej codzienność wypełnia praca księgowej na dwóch etatach. Rutyna drażni ją i uspokaja jednocześnie. Pewnego dnia odbiera telefon od Jerzego. Ten ceniony lokalnie przedsiębiorca obiecuje jej rewolucyjną zmianę. Nina musi wybrać: albo przystanie na jego warunki i zrealizuje marzenia o lepszym życiu albo pozostanie wierna swojej bezpiecznej rutynie. Szybko odkrywa, że transfer do “Glinianej Oazy” to przekroczenie granic nie tylko jej świata. Chcąc wywalczyć szczęście dla siebie, stanie się katem dla innych. Tymczasem Jerzy Dębski dzień po dniu będzie budował swój rzymski architektoniczny porządek, wyznając dawne ideały. I gdy Nina ucieszy się, że podbiła na arenie gladiatora, ten szybko wyprowadzi ją z błędu, doprowadzając do obłędu. Mimo to kobieta nie ustanie w trudzie leczenia go z choroby, na którą, nieświadomie, sama cierpi. Jerzy znajdzie nietypowego patrona dla swojej firmy, która stała się jego drugim domem. A Nina będzie ciągle zmagać się z szykanami “kobiety doskonałej”.
W życiu Niny Ciesielskiej od dawna nie działo się nic, co można by uznać za wydarzenie istotne, przełomowe lub godne zwrócenia na jej osobę uwagi.
Niezmiennie od kilku lat wczesnym rankiem wychodziła do pracy, u lokalnych możnowładców przepędzała godziny na księgowaniu biznesowych rachunków, a po ich odłożeniu raczyła podniebienie promocyjnym espresso w ulubionej kawiarni, by za kilka złotych kupić sobie energię do przeżycia dalszej części przewidywalnego dnia. Gdy wracała do wynajętego w bloku drugiej kategorii mieszkania, najczęściej zapadała się w wygodnym fotelu i kierowana nadzieją na znalezienie edukacyjnych rozrywek, którymi mogłaby choć w małym stopniu pobudzić otępiały umysł, włączała telewizor. Nim zdążyła wpłynąć na głębokie intelektualne wody Kultury TV lub chociaż podryfować u koralowych brzegów Australii za sprawą Discovery Travel, zapadał wieczór i musiała wykonać cały szereg czynności niezbędnych do logistycznego zakończenia dnia. Podrywała się więc z wygodnego siedziska, po czym z wpisanym w każdy ruch przymusem ospale przedzierała się przez labirynt konieczności prowadzących ją do świętego Graala zlokalizowanego na miękkiej poduszce łóżka. Najpierw składała na niej wycieńczony liczeniem umysł, potem w objęcia Morfeusza przekazywała strudzone popołudniowym odpoczywaniem ciało. Zasypiała w poczuciu braku wyższego sensu czegokolwiek, w czym brała udział.
W weekend spała zazwyczaj ponad przewidzianą dla zdrowego człowieka normę, każdorazowo stwierdzając, że skoro głowa nie wyraża woli podniesienia się z poduszki, to nie należy jej siłą do tego zmuszać. Według Niny resetowanie umysłu czasem wymagało najwyraźniej dłuższego pochodu wskazówek zegara po białej tafli. O zjedzeniu śniadania zazwyczaj zapominała, bo organizm już dawno przestał oczekiwać regularnie dostarczanej strawy. Zdany był na przypadek i łaskę swojej żywicielki, ale ta rzadko obdarowywała go pożywnym oraz wartościowym dobrodziejstwem. Zakupy dzielnie dźwigała ze sklepu sama, zawsze w niedzielę, bo wtedy w hipermarkecie królowały najatrakcyjniejsze przeceny. Zabierała ze sobą dokładnie wcześniej przeanalizowaną gazetkę informacyjną i nurzała się w wąskie korytarze sklepowych półek, eksplorując ich kolorowe ekspozycje. Dzierżone przez dumną konsumentkę reklamówki, których przeznaczeniem było wylądowanie w koszu na śmieci, przekazywały mijanym przechodniom komunikat, że dyndają w rękach samodzielnej i potrafiącej zarobić na siebie kobiety. Przechodząc pod oknami sąsiadów z bloku, zwalniała kroku. Po południu spędzała czas na niebieskim portalu, z ciekawością zaglądając do wirtualnych żyć bliższych lub dalszych znajomych. Czasem delektowała się wielogodzinną konwersacją w małym bocznym okienku, będącym jej oknem na zewnętrzny świat. Początkowo pełniło ono dla niej jedynie funkcję narzędzia służącego sprawnej komunikacji, jednak szybko stało się silnym narkotykiem. Uzależnienie od niekontrolowanych czasowo konwersacji tłumaczyła sobie powszechnie panującą wśród znajomych pandemią. Jej negatywne przejawy uznała w końcu za walor – facebook idealnie wypełniał nadmiar singielstwa wielokrotnością żyć oraz zajmował uwagę obyczajowymi ciekawostkami, za którymi nie trzeba było gonić po miejskiej przestrzeni. Gdyby wszystkie choroby przebiegały tak przyjemnie jak facebookoholizm, Nina nie obawiałaby się ich. Przyjemnie było istnieć, fizycznie nie istniejąc.
Po spędzeniu zbytecznych weekendowych godzin na klikaniu – jeszcze bardziej otępiała i ołowiana w gestach – składała ciało w trumiennej niecce wysłużonej sofy. Zatapiała się w niej całym swoim lenistwem, następnie włączała muzykę. Nina Ciesielska kochała ludzi, którzy potrafili pięknie śpiewać. Zazdrościła im nadanego przez Boga talentu, żałując, że gdy był on rozdawany, ona stanęła w kolejce do szafy z modnymi ubraniami. Od tego czasu jedyną ponadprzeciętną umiejętnością Niny było trafne zestawianie ze sobą kolorów oraz faktur. Tymczasem doskonała muzyka w cudowny sposób relaksowała ją, rozweselała, innym razem koiła zbolałe serce lub łagodziła sejsmiczne wstrząsy nerwowe. Muzyka zmieniała Ninę w niematerialny czujący twór. Muzyka, jak Bóg, czyniła ją lepszym człowiekiem. Melodie z różnych stron świata towarzyszyły zapracowanej księgowej niemal w każdej życiowej rewolucji. Gdy umierał dziadek, zgodnie z jej wolą na pogrzebie odśpiewano Who wants to live forever. Po odebraniu prawa jazdy w podskokach przemierzyła miasto, nucąc pod nosem Highway to hell, a inicjację seksualną odbyła w towarzystwie Marysi Sadowskiej i jej Kiedy nie ma miłości, co dalej. Dźwiękami wypełniała także głuchą, szarą codzienność. Wsłuchując się w ulubione piosenki, mimowolnie wtłaczała dopaminę do swojego krwiobiegu. Szczególnie zimowymi wieczorami wraz z Kayah wprowadzała się w lekko intymny knajpiany klimat, nieporadnie uzupełniając ruchem warg znane kompozycje przearanżowane na smyki. Stała się gorliwą wyznawczynią kultu wyrafinowanej muzyki akustycznej, w której głos boskiej piosenkarki okazywał się najlepszym instrumentem. W ten sposób Nina odkryła swoją wrażliwość. Kaśka Nosowska rozpostarła przed swoją wymagającą słuchaczką podcięte skrzydła wewnętrznego rozdarcia. Razem zaczęły miotać się między doznawaniem szczęścia a strachem przed jego utratą. Psychodeliczne gitary szturmowały ucho niczym trąby jerychońskie. W ten sposób Nina odkryła tragizm istnienia. Z Renatą Przemyk smakowała elektronikę jak subtelne wino, z Anną Marią Jopek odrealniała znajome kształty, a z Anką Dąbrowską naiwnie marzyła. Kobiece głosy były, zdaniem Niny, mową zesłanych między ludzi aniołów, które czuwały nad odtwarzaniem ich zakrzyczanego przez jazgot kapitalistycznych żądz dobra. Robiły, co było w ich mocy, by najprostsze melodie nadal poruszały najbardziej skomplikowane i zagubione dusze.
Jednak ostatnimi czasy wiele się w muzycznym świecie Niny zmieniło. Zanim zdążyła zorientować się, z jakiej płyty wypływa magiczny głos, melicznie i cicho łkający wśród oliwkowych ścian, spała już snem twardszym niż spiżowy głaz. Mocno ugruntowana w granicach każdego dnia rutyna pozbawiła wrażliwą dotąd słuchaczkę nie tylko czujności, ale i zdolności aktywnego odbioru rzeczywistości. Nina słuchała, ale nie słyszała. Jedynym rejestrowanym zmysłowo i automatycznie rytmem stało się płynne następowanie po sobie pór roku. W tym samonapędzającym się cyklu dni odpływały niezauważone, a zmienność natury Nina rejestrowała za sprawą swojej wydelikaconej cielesności. Skóra Ciesielskiej nie znosiła zimy, bo wysuszała się wtedy jak papier i traciła blask. Wczesną wiosną, dzięki ciepłu słonecznej kuli, powoli powracała do formy. Jesienią serce biło Ninie szybciej, ale płytko, jakby oszczędniej. Prawdziwie głęboki oddech mogła zaczerpnąć jedynie w pełni lata, a i to na krótko, bo bałtyckie lato przemijało, nim ludzie zdążyli je na dobre powitać. Jeśli prawdą było to, co głosiły życiowe poradniki, w których światli znawcy wszechrzeczy stwierdzali jednoznacznie, że: Miarą długości życia jest ilość poprawnie wykonanych wdechów i wydechów, to stąpanie Niny po ziemskim padole należało zakwalifikować do kategorii cudów.
W ciągu dnia oddychała głównie stresem, w nocy cierpiała na bezdech. Weekendowe spowolnienie tempa nie było w stanie wyregulować pracy styranych narządów. Zwłaszcza serce nie miało z Niną łatwego życia. Każdego dnia wystawiała je na ciężką próbę wytrzymałości, a i rzadkie chwile spokoju podszyte były zwykle jakąś obawą, czającą się za dobrą karmą. Sen tej pozornie zrównoważonej kobiety wypełniony był prefiguracją złowrogiej jawy. Poranne pobudki nie przynosiły ukojenia. Ostatni raz prawdziwie spokojna była w bezpiecznym, bo odizolowanym od świata, łonie matki.
Po weekendzie, przebudziwszy zregenerowane tylko połowicznie członki, z niezmiennie towarzyszącym jej zdziwieniem odkrywała, że zastawał ją poniedziałkowy początek, a wraz z nim misternie opracowany harmonogramem tygodniowy kierat. Ratował ją i przytłaczał jednocześnie. Doznawała poczucia wytchnienia od samej siebie, ale w zamian musiała zmagać się z gaszeniem finansowych pożarów, a te potrafiły wybuchnąć w najmniej oczekiwanym momencie. Ta nieprzewidywalność uwierała Ninę. Wiedziała, że z chwilą zamknięcia ważnego rozliczenia, jeszcze tego samego dnia złośliwy los otworzy jej kolejne. Nie miała wpływu na przeznaczenie, więc pozostawało jej zwiesić głowę i przejść ze swoim krzyżem do następnej stacji. Pasja księgowej nie kończyła się nigdy.
W poniedziałki siłą woli Nina wydobywała się ze strefy komfortu, by według doskonale znanego jej schematu odwzorować kolejny tydzień zwyczajnego życia. Piątkowe popołudnie zwiastowało chwilowe porzucenie schematu. Piątek wraz ze swoim pojawieniem się przenosił więdnące ciało Niny do wynajmowanego mieszkania na okres dwóch bezproduktywnych, ale na swój sposób wolnych dni.
W życiu Niny Ciesielskiej nie było miejsca na nic, co można by uznać za wydarzenie istotne, przełomowe lub godne zwrócenia na jej osobę uwagi.
Nastał jeden z wielu podobnych do siebie wtorków. Oznaczało to zwykle zejście do archiwum firmy w celu wypchania go kolejnymi segregatorami. Ale tym razem Nina miała poprzedzić piwniczne pielgrzymowanie wizytą u kardiologa. Gdy szykowała się do wcześniejszego niż zazwyczaj wyjścia, nieoczekiwanie zadzwonił telefon. Stała już w przedpokoju, obładowana teczkami, nerwowo poszukując klucza. Pojemne torby kobiet stają się zwykle bezdennymi czeluściami, w których rozpływają się najtwardsze przedmioty. Torba Niny nie była pod tym względem wyjątkiem, a jej właścicielka nie znalazła sposobu, by się z problemem znikających kluczy uporać. Powracał on jak bumerang, pomimo doczepienia do pęku kluczy dużego breloka. Teraz również jedną ręką mocowała się spazmatycznie z głębokim dnem jak Jakub z Aniołem, gdy drugą machinalnie dotknęła na wyświetlaczu symbol zielonej słuchawki. Było zbyt wcześnie, by normalny człowiek dzwonił do kogokolwiek, jednak w ferworze walki nie zwróciła na ów fakt uwagi. Z jakiejś innej, znajdującej się po drugiej stronie telefonu rzeczywistości przypłynął ciepły, aczkolwiek stanowczy męski głos:
– Dzień dobry, pani Nino, mam nadzieję, że dodzwoniłem się bezpośrednio do pani.
– Tak, z tej strony Nina Ciesielska. Z kim mam przyjemność?
– Wiem, że jest wczesny ranek, a ja bezczelnie łamię etykietę. Narażam się na pani gniew, bezceremonialnie pogwałciwszy zasady savoir vivre’u. Mimo to ośmielę się mówić tak, jakby nie stało się nic niestosownego. Sprawa jest pilna, poza tym: „Kto nie ryzykuje, ten nie zyskuje”. Kłania się Jerzy Dębski, a kontaktuję się z panią w bardzo typowej, choć o nietypowej porze dnia, sprawie.
Dopiero teraz dotarło do niej, że jest szósta trzydzieści. Rzeczywiście, Jerzy Jakiśtam miał tupet, dzwoniąc o tej porze. A jednak poczuła chęć kontynuowania rozmowy.
– Podobno jest pani najlepszą księgową w okolicy – ogłosił, po czym na chwilę zamilkł.
Tym jednym zdaniem od razu zbił ją z tropu. A więc nie był natrętnym telemarketerem, pracownikiem gazowni ani właścicielem wynajmowanego mieszkania. Był kimś, kto miał słuszne pojęcie i znał jej zawodową wartość. Natychmiast złagodniała, uznawszy, że wypowiedzianą przed chwilą konstatację Jerzy Jakiśtam miał prawo wyrecytować o każdej porze dnia lub nocy.
– A pan skąd o tym wie? – postanowiła szybko wpisać się w konwencję rozmowy.
– Przeprowadziłem tajną misję wywiadowczą, ale, proszę mi wybaczyć, nie zdradzam szczegółów swoich strategii. Po prostu wiem. I zamierzam tę wiedzę wykorzystać na użytek własny oraz całej ludzkości.
Ninie spodobała się ta prostolinijna odwaga o znamionach męskiej buty. Telemarketerzy byli obrzydliwie uprzejmi, pracownicy gazowni – nudni, a właściciel wynajmowanego lokum – schizofreniczny. Ten typ przynajmniej przełamywał schematy.
– No dobrze, skoro wie pan już o mnie to, co najważniejsze, proszę zdradzić celowość pozyskania owej informacji – drążyła dalej.
– Czyli wyraża pani wolę kontynuowania rozmowy ze mną, świetnie. I odważnie. Pewnie myśli pani, że będę teraz owijał w bawełnę, pocił się nerwowo i wił się przed telefonem jak piskorz. Nic z tych rzeczy, droga pani Nino. Ja jestem konkretny, choć uprzejmy, facet. Potrzebuję pani w swojej firmie, najlepiej od zaraz. Czekają nas wielkie projekty i wymagające maksymalnego zbiorowego wysiłku zadania. Każdy dzień zwłoki hamuje nas w ich realizacji i pozbawia świat szansy na technologiczny przełom. Kiedy możemy podpisać umowę i rozpocząć współpracę?
Wraz z rozbrzmieniem tego pytania torba Niny powędrowała na podłogę, poszukiwania klucza zeszły na drugi plan, a sama gospodyni opuszczanego jeszcze przed chwilą mieszkania przysiadła w kącie ciemnej kuchni. Cała była teraz uchem, choć głos z drugiej strony domagał się jej transformacji w język. Cisza okazała się słabym wstępem do odpowiedzi, dlatego Jerzy postanowił rozwinąć swój zamysł. Czuł, że ma Ninę w garści, ale chciał mieć pewność.
– Jeśli to prawda, co o pani mówią w branży, nie ma się nad czym zastanawiać – kontynuował zachęcającym tonem. – Najlepszy pracownik musi realizować się w najlepszej firmie. Tak się składa, że jej właścicielem jestem ja.
– Znam wszystkie firmy w okolicy. A pana jakoś nie kojarzę…
– Bo to, co powszechnie uchodzi za najlepsze, niekoniecznie takim jest. Miejscowe periodyki chełpią się popularnością swoich plebiscytów na najsprawniej zarządzane przedsiębiorstwo, pracodawcę roku, najlepiej rozwinięty konglomerat, a tubylcy przyjmują ich wynik za niepodważalny pewnik. I tak rodzą się legendy Morpoli oraz innych, choć w gruncie rzeczy podobnych, tworów. Tymczasem za kulisami tych pseudorankingów kryje się gorączkowe wysyłanie esemesów przez samych właścicieli, a nawet zmuszanie swoich podwładnych do robienia tego samego. Potem otwieramy gazetę, odczytujemy na pierwszej stronie werdykt rzekomo niezależnej i absolutnie obiektywnej grupy odbiorców wystawionych do rywalizacji usług i…
– …i zostajemy nabici w butelkę. Tak, wiem, jak to działa. Dlatego też mój telefon nie bierze udziału w tej tragifarsie.
– Czyli myślimy podobnie, droga pani Nino. Zatem pozwolę sobie przedstawić się raz jeszcze. Mam na imię Jerzy. Jestem właścicielem niedawno powstałej fabryki, której siedziba znajduje się w naszej podsłupskiej strefie ekonomicznej. Wciśnięta jest niewidzialnie między dwa ogromne molochy obrabiające rybę. Jednak od kilku miesięcy rozpycha się między nimi łokciami na tyle skutecznie, że ich fundatorzy spoglądają na nią z coraz większym respektem. Zdezorientowani dziennikarze zaglądają do nas przez bramę w poszukiwaniu źródeł nagłego wzrostu naszej pozycji na rynku giełdowym. Przechadzający się niby-przypadkiem włodarze sąsiednich przedsiębiorstw godzinami obserwują zewnętrzne manewry naszych koparek i wózków widłowych. Dziwią ich odwiedzający nas licznie inwestorzy zagraniczni, którzy wypełniają okoliczną ciszę egzotycznymi językami. Patrzą i nie rozumieją. Wiedzą tylko tyle, że zaczynamy podbijać najbardziej oporne rynki krajowe i zagraniczne. Idziemy do przodu jak burza! Nie odnotowują tego żadne rankingi, bo też słabo za naszym sukcesem nadążają.
Próbowała zlokalizować w myślach afirmowane superlatywami Eldorado, ale wszystko wskazywało na to, że i ona nie odnotowała faktu jego pojawienia się w lokalnym wszechświecie. Ostatnio pobliskie firmy częściej zwijały żagle niż rozpościerały skrzydła. Pomyślała, że wstydem będzie wykazanie się ignorancją w zakresie znajomości środkowopomorskiego rynku nowych usług, więc przekierowała swoje pytania na inny front:
– Jakim cudem osiągacie zyski dzisiaj, podczas gdy pozostali w strefie ledwie zarabiają na wypłaty? Jak to możliwe, że osiągacie znaczący sukces w dobie żarłocznego kapitalizmu i monopolu wielkich koncernów produkujących wszystko, co objęte ludzkim zapotrzebowaniem? Wybaczy pan, ale samo sformułowanie tych pytań wydaje się czynić je retorycznymi.
– Nie wierzy mi pani. Wyczuwam ironię na odległość. Tym bardziej cieszę się, że mogę na nią odpowiedzieć. Jeśli spotka się pani ze mną osobiście w celu podpisania umowy o pracę, w ciągu minuty udowodnię, że jesteśmy obecnie najprężniej działającą firmą w mikroregionie dawnego województwa.
– Jest pan magikiem?
– Nie, skutecznym zarządcą wyrosłym z tej samej ziemi, co tamci, mającym po prostu lepszy instynkt do robienia interesów.
– Drwi pan ze mnie, prawda?
– Jedyne, co mnie bawi, to pani programowe niedowierzanie.
– Takie czasy…
– Takie nasze zwyczajowe i utrwalone historycznie nastawienie.
Nie uraził jej, ale poczuła, że uzyskał przewagę w tym słownym ping-pongu. Musiała bronić się atakiem:
– A co tak rewolucyjnego pańska firma produkuje, że udało się jej przechytrzyć korporacyjne rynki?
– Otóż, droga pani Nino, budujemy domy z gliny.
Wyartykułowane ze stoickim spokojem zdanie rozbawiło ją niemal do łez. Jakże naiwny wydał się jej teraz ton głosu nieznanego Jerzego. Jakże mały wydał się jej sam rozmówca!
– Pan żartuje, prawda?! Żyjemy w dwudziestym pierwszym wieku! Ludzie stawiają domy w technologii 3D, a pan sugeruje, że cofa się produkcją do glinianych lepianek i rewolucjonizuje nimi świat.
Drwiący śmiech Niny wypełnił obie słuchawki.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.