Wiśniowy jogurt
Data wydania: 2012
Data premiery: 10 kwietnia 2012
ISBN: 978-83-7674-170-3
Format: 130x200
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 260
Kategoria: Kryminał, sensacja, thriller
29.90 zł 20.93 zł
Uczucia, które rodzą się pomiędzy kłamstwami, intrygami… i zbrodnią
W dniu swoich urodzin ginie znany i ceniony profesor Sylwester Płonin. Wkrótce jego bliskich dotyka seria niewytłumaczalnych zdarzeń, które całkowicie zmieniają ich życie. Całe zamieszenie wydaje się mieć związek z tajemniczą autobiografią, którą zmarły miał niedawno ukończyć…
W miarę, jak prace nad poszukiwaniem zabójcy postępują, zaangażowani w nie przyjaciele Płonina coraz bardziej się do siebie zbliżają.
Luiza – znajoma profesora – nawet nie spodziewa się, że w najbliższym czasie nie tylko znacznie przyczyni się do rozwikłania trudnej zagadki, ale i spotka mężczyznę, na którego czekała całe życie…
Osoby z rodziny oraz najbliższego otoczenia Płoninów, które spotka Czytelnik na początku książki
Profesor Sylwester Płonin – profesor socjologii, ginie w zamachu bombowym w dniu sześćdziesiątych urodzin.
Magdalena Płonin – córka profesora, przyjechała z Niemiec.
Wcale nie ma takiej znowu dużej nadwagi.
Mikołaj Płonin – syn Profesora, znikąd nie przyjechał, nigdzie się nie wybiera. Bywa nerwowy.
Irmina Dobrzyńska – siostra profesora, elegancka oaza spokoju. Na pewno przecież nie zaatakowałaby nikogo wieszakiem na ubrania.
Teresa Chociej – szwagierka Irminy, siostra jej zmarłego męża. Osobiście jest zdania, że…
Adrianna Chociej – córka Teresy Chociej. Przebywanie z rodziną Płoninów jest dla niej szkołą przetrwania.
Luiza Drogosz – płomiennowłosa sąsiadka profesora. Bywa zaskoczona miejscem przebywania kubka po jogurcie.
Robert Gondor – siostrzeniec żony profesora. Nieładnie jest nazywać go bałkańskim draniem.
KarinaWińska – znajoma profesora (poprzez byłego męża).
Oczywiście, że już w ogóle nie myśli o swoim eks.
O godzinie szóstej dziesięć w niedzielę rano, w samochodzie przed swoim domem zginął w zamachu bombowym profesor Sylwester Płonin.
Wybuch zniszczył również zaparkowany obok motor i część ogrodzenia willi, w której po południu miało się odbyć przyjęcie w związku z sześćdziesiątymi urodzinami profesora.
Policję wezwała mieszkanka sąsiedniej posesji Luiza Drogosz i zaraz potem zbiegła na dół, ściskając w ręce apteczkę. To, co ujrzała, nie tylko uświadomiło jej, że już nikt nie potrzebuje pomocy, ale także odebrało chęć do wszystkiego, z oddychaniem włącznie.
Gdy po kilku minutach pojawił się radiowóz, policjanci zobaczyli jakby migawki z centrum Bagdadu, ale obok szczątków samochodu-pułapki, na krawężniku, siedziała całkiem europejska, rudowłosa kobieta otulona w czarny skórzany płaszcz.
– Ja akurat żyję i dzwoniłam do was – wykrztusiła, podciągając kolana, by nie potknięto się o jej nogi w za dużych czerwonych drewniakach.
– Czy pani jest ranna? – spytała policjantka. – Lekarz już tu idzie.
Kobieta potrząsnęła głową. Płomienne, kręcone włosy zalśniły złotem w porannym lipcowym słońcu, dziwnie kontrastując z czernią płaszcza.
–Więc niech nie idzie. – Powoli, z wysiłkiem podniosła się z chodnika. – Nic mi nie jest, bo huk usłyszałam z domu.
– Ruchem podbródka wskazała dawno nieodnawianą przedwojenną willę. – Jeśli chcecie wiedzieć, było dziesięć po szóstej.
– Tak dokładnie pani natychmiast sprawdziła? – zainteresował się policjant.
Rzuciła mu bardzo nieprzychylne spojrzenie.
– Chciałam zaparzyć kawę i właśnie patrzyłam na zegar w kuchni, gdy to się stało. Było jak trzęsienie ziemi, Kiedy stwierdziłam, że koło mnie wszystko w porządku, wyjrzałam przez okno i potem już automatycznie wybiegłam.
– W domu pani chodzi tak ubrana? – kontynuował.
Uniosła brwi.
– Oczywiście, że nie.
Płynnym ruchem odchyliła poły skórzanego płaszcza ukazując rozciągnięty, bawełniany T–shirt w kolorowe misie i parasolki. Kończył się on znacznie wyżej, niż w połowie jej smukłych ud, a zaczynał dekoltem żywo przypominającym osiemnastowieczne portrety.
– Bardzo słusznie. Upały mamy nie do wytrzymania – stwierdziła jasnowłosa dziewczyna w mundurze. – Czy willa profesora jest pusta? – zmieniła temat.
– Chyba nie. – Luiza włożyła ręce w kieszenie. – Taki jeden tam jeszcze został. –Wzruszyła ramionami i oddaliła się, głośno stukając po chodniku krwistoczerwonymi drewniakami.
W istocie. U szczytu schodów prowadzących na piętro rzeczywiście ktoś siedział. Skulony młody człowiek w plażowych spodenkach i fioletowym podkoszulku ukrył głowę w ramionach. Na wołanie policjantów wyprostował się i zaprezentował obecnym starannie wykonanego przez fryzjera kolorowego irokeza.
– Jestem Przemek Rosiński – powiedział drżącym, zachrypniętym głosem. – Nie mieszkam tutaj.
– To co pan robi…– zaczął pytać policjant, ale nie dokończył, bo nagle świeże lipcowe powietrze rozdarł naprawdę przeraźliwy krzyk.
Wszystkie oczy zwróciły się w stronę Luizy Drogosz, która stała jak wryta przed ogrodzeniem swojej posesji i wydawała z siebie przeciągły, mrożący krew w żyłach dźwięk.
– A jednak trzeba lekarza – stwierdził podkomisarz.
– Co się stało? – zawołał, biegnąc w jej kierunku.
Zamilkła. Drżącą ręką wskazała żywopłot, jakby w nim czaiło się coś przerażającego.
Miała trochę racji.
Wśród gałęzi dzikiego wina, oparty o ogrodzenie, siedział jakiś człowiek. Nie ruszał się. Jego twarz zasłaniały zmierzwione włosy nieokreślonego koloru i taki sam zarost.
Spod liści wyglądało nie bardzo zachęcające ubranie i jeszcze gorsze buty.
Luiza zakryła twarz rękami.
– On żyje – uspokoił ją policjant. – Czy to pani znajomy? – zapytał grzecznie.
Nerwowo wzruszyła ramionami.
– Raczej pana – syknęła.
– Możliwe – uniósł brwi – a jeśli nie, to zaraz się poznamy.
– Rozmawiałam z tym Przemkiem – podeszła jego koleżanka.
– To doktorant profesora, nocował tu, obudził go wybuch. To jego harley stał obok samochodu. Niestety. Chłopak przyjdzie złożyć zeznania.
– Bardzo dobrze. Natomiast tego przyjaciela – wskazał na mieszkańca żywopłotu – zabierzemy ze sobą. – Luiza skinęła głową z wyraźną aprobatą. – Poproszę pana dokumenty.
Brodacz naprawdę był żywy, bo nieoczekiwanie zareagował uśmiechem. I niczym więcej.
– Nie mam.
– To znaczy?
– Chyba zginęły.
– Aha. Gdzie pan mieszka i czym się zajmuje?
Uniósł brwi w filozoficznym zastanowieniu i wzruszył ramionami.
– Przy Zielarskiej. Blisko Wisły.
– Znam. Ogródki działkowe – domyślił się policjant.
– Kiedy pan ostatnio pracował?
– Przedwczoraj. Na budowie – stwierdził z nutką dumy.
Luiza miała nieprzyjemne wrażenie, że cały czas jest przez niego obserwowana. Teraz nie spuszczał oczu z jej dekoltu, który objawił się światu w rozchylonym z emocji płaszczu.
– Dlaczego pan siedział pod moim domem? – zapytała ostro, zbierając poły skórzanego okrycia.
W odpowiedzi otrzymała westchnienie, jakby temat nastręczał zbyt wiele trudności.
Podkomisarz zaprosił go energicznym gestem.
– Zaraz wszystko się wyjaśni. Jedziemy.
Nieznajomy powoli wstał i spokojnie przeciągnął się.
– Żaden problem – stwierdził. – Jestem towarzyski.
Był wysoki, silnie zbudowany i nie wyglądał na zagłodzonego.
Rozejrzał się dookoła i zatrzymał wzrok na młodej dziewczynie w mundurze.
Zmarszczyła brwi.
– My się już gdzieś spotkaliśmy, prawda?
Nie zaprzeczył i szybko, bez cienia protestu, wsiadł do policyjnego samochodu.
Luiza Drogosz na znak dezaprobaty potrząsnęła bujnymi, opadającymi na ramiona włosami i, otulona płaszczem, bezpiecznie pokonała mocno zdewastowane schody swojego domu. Przed wejściem do środka odwróciła się i oparła o drzwi. Patrzyła w zamyśleniu na to, co zostało z samochodu. Jej twarz, o jasnej cerze i mocno zarysowanych kościach policzkowych, nie zdradzała żadnych emocji.
Wokół pracującej ekipy, mimo alarmującego zajścia, panowała niemalże pustka. Willa profesora położona u zbiegu dwóch ulic, otoczona była dużym trawnikiem z drzewami iglastymi i z drugiej strony sąsiadowała z nowym, jeszcze niewykończonym podwójnym segmentem. Naprzeciw znajdowało się zamknięte biuro spółdzielni. Obok – działka, czekająca na nowego właściciela. O tej wczesnej porze, w lipcową niedzielę, towarzystwo ekipy stanowiło tylko dwoje emerytów idących w kierunku dość odległego kościoła i bury kot, który zaraz zniknął za rogiem.
W oknie willi profesora Płonina zafalowała firanka.
Luiza skrzywiła się odruchowo. W kieszeni jej skórzanego płaszcza brzęknął krótki sygnał SMS–a, przypominając, że przecież ma obowiązek wysłać parę wiadomości o tym, co się stało.
A teraz? Jasne.Można się było domyśleć:Mnóstwo szczęścia z okazji czterdziestych urodzin życzy babcia.
Co oznacza „mnóstwo szczęścia”? Może na przykład życie takie jak Sylwestra Płonina? Same sukcesy, wszystko zdobyte uczciwą drogą, a słowo „pech” wykreślone ze słownika? Aż do dzisiaj.
Luiza wzniosła oczy ku bezchmurnemu niebu.
– Ja poprosiłabym, jeśli można, odrobinkę szczęścia.
Nie musi być dużo – westchnęła, naciskając obluzowaną klamkę. – Prawdę mówiąc, wystarczy mi byle co.
*
Magdalena Płonin, córka profesora, nie śpiesząc się dopijała filiżankę naprawdę dobrej kawy. Może powinna była wcześniej zrobić sobie taki relaks, ale kiedy wyjeżdżała o świcie, nie chciała tracić czasu, tylko po prostu dotrzeć do celu. Zazwyczaj, kiedy coś zaczęła, nie zajmowała się już niczym poza realizacją swojego planu i właściwie w tym bardzo przypominała ojca, ale chyba tylko w tym.
Podróż zaczęła wczoraj wieczorem, nie mogła odwołać ani przełożyć popołudniowych zajęć. Jechało jej się dobrze.
Po kilkugodzinnej przerwie na sen i symbolicznym śniadaniu niedaleko granicy, rozpoczęła rankiem końcowy etap drogi na urodziny ojca.
Taras kawiarni w motelu, który wybrała na przystanek, był o tej porze oczywiście pusty. Wygodnie położyła nogi na sąsiednim krześle, z przyjemnością patrząc na opalone, kształtne, choć na pewno nie szczupłe łydki. Lubiła swoje ciało. Mimo pewnej nadwagi i zdarzających się czasem problemów z dobraniem dżinsów.
Chyba nie musi mieć figury modelki, żeby sprawić sobie dobry krem albo perfumy. A w ogóle, zasłużyła na nie własną, rzetelną pracą. Ma doktorat, jako językoznawca sprawdza się w zawodzie i w Niemczech jest im z Markiem pod każdym względem lepiej niż w tutaj.
Zostanie tylko dwa dni. Nie więcej.
Odezwał się dzwonek komórki. To Mikołaj.
– Czego chcesz? – nie traciła czasu na powitania.
– Obudziłem cię?
– Nie, kretynie. Dojeżdżam do Warszawy.
– Racja. – Nastała chwila dziwnej ciszy. – Słuchaj, siostra, muszę ci coś powiedzieć. Prowadzisz?
– Teraz kończę kawę. O co ci chodzi?
– No to mówię. – Słychać było, jak bierze głęboki oddech.
– Ojciec nie żyje.
– Co? – krzyknęła. – Zwariowałeś?
Po chwili siedziała nieruchomo, ściskając w dłoni telefon, ledwie rozumiejąc, co się stało. Tylko z oczu kapały jej łzy.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.