Dom Wschodzącego Słońca
Przekład: Katarzyna Sawicka
Tytuł oryginału: House Of The Rising Sun
Data wydania: 2012
Data premiery: 11 kwietnia 2012
ISBN: 978-83-7674-127-7
Format: 145x205
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 336
Kategoria:
34.90 zł 24.43 zł
Ray Shane to były policjant, który właśnie skończył odsiadywać pięcioletni wyrok w więzieniu federalnym. Przyrzeka sobie trzymać się z dala od kłopotów, te jednak dopadają go szybciej niż się spodziewa. Znajduje pracę jako szef ochrony Domu Wschodzącego Słońca – nielegalnego kasyna i domu publicznego, prowadzonego przez mafię. Kiedy zamaskowani rabusie dokonują napadu, w którym ginie bratanek jednego z szefów nowoorleańskiego podziemia, Shane musi odnaleźć zabójców by ratować własną głowę.
Jednak już na początku łowów, które zaprowadzą go w mroczny labirynt przemocy i zbrodni, przypomina mu się dawno zapomniana lekcja – w Nowym Orleanie nic nie jest tym, na co wygląd a.
Pełna zawrotnego tempa i nagłych zwrotów akcji powieść, w której na próżno szukać bohaterów o czystym sercu.
Książka doczekała się swojej adaptacji filmowej.
Rozdział pierwszy
Ray Shane odwrócił się i ze zdumieniem spostrzegł, że w jego twarz wymierzony jest pistolet. Zionący czernią wylot lufy, wielki jak popielniczka, niemal dotykał jego nosa.
– Nie ruszaj się, skurwysynu – dobiegł go szept.
Ray pilnował wejścia do lokalu, zwanego Domem Wschodzącego Słońca. Był to należący do mafii klub ze striptizem, który znajdował się we French Quarter , na parterze dawnego, trzypiętrowego hotelu. Taka była legalna część interesu. To, co działo się na piętrach było… mniej legalne.
Ray zwykle nie obstawiał drzwi wejściowych. Zastępował właśnie stałego bramkarza Hectora, meksykańskiego dzieciaka o pryszczatej twarzy, który musiał się wysikać i poprosił go, by chwilę za niego postał. Czekając na Hectora, Ray zabijał czas, odpalając jednego lucky strike’a od drugiego i obserwując paradę dziwolągów sunącą Bourbon Street.
Z okazji Halloween ulice zapełniły się przebierańcami, ale robiło się już późno i tłum zaczął się przerzedzać. Większość turystów zmęczona położyła się spać. Zostały jedynie dzieciaki, zbyt głupie, żeby wiedzieć, kiedy przestać, i kilku pijaczków, którzy przestać nie byli w stanie.
Po dwudziestu minutach zabawy w bramkarza Ray zerknął na zegarek – była trzecia nad ranem. Z tylnej kieszeni spodni wyciągnął krótkofalówkę i spróbował połączyć się z Hectorem. Chłopak nie odbierał i Ray pomyślał, że pewnie kręci się przy scenie, gapiąc na striptizerki. Jeszcze jeden papieros – tyle czasu postanowił mu dać. Stojąc na chodniku, zapalił kolejnego lucky strike’a. Zaciągnął się głęboko, zamknął oczy i przetarł dłonią twarz. Prawie zasypiał ze zmęczenia. Jeszcze tylko trzy godziny, a potem pójdzie do domu i walnie się do łóżka.
Opierając się o metalowy słupek podtrzymujący wiszącą nad drzwiami płócienną markizę, Ray zauważył przechodzącego ulicą mężczyznę w kostiumie hot doga. Towarzysząca mu osoba (kobieta? mężczyzna?) tkwiła od stóp do głów w bułce z piankowej gumy. Czas Hectora dobiegł końca. Ray zaciągnął się ostatni raz, wyrzucił niedopałek na ulicę i odwrócił się w stronę drzwi. Właśnie wtedy stanął oko w oko z lufą pistoletu. Dzieliło ich dwanaście cali. W dłoni wciąż trzymał krótkofalówkę.
Nie był w stanie dostrzec twarzy tego, który do niego mierzył – nie mógł oderwać oczu od wielkiego czarnego otworu. Kaliber był za duży jak na 9 milimetrów, musiał mieć 0,40 może 0,45 cala. Pistolet samopowtarzalny, z nierdzewnej stali, prawdopodobnie smith & wesson. Nie pierwszy raz ktoś przystawił Rayowi do głowy spluwę, ale do tego akurat nie można się przyzwyczaić.
– Rzuć krótkofalówkę – usłyszał.
Z trudem oderwał wzrok od wielkiego pistoletu i spojrzał na dłoń, która go trzymała. Była biała, z wytatuowaną na wierzchu pajęczyną. Kciuk odbezpieczył broń.
– Rzuć to!
Krótkofalówka wyślizgnęła się Rayowi z dłoni i z łoskotem upadła na chodnik. Coś poruszyło się z lewej strony. Kątem oka Ray dostrzegł, jak ktoś podchodzi do ciężkich drewnianych drzwi i otwiera je.
Mężczyzna z pistoletem syknął:
– Do środka!
Na twarzy miał gumową maskę kościotrupa. Przez dwa otwory zerkała para nabiegłych krwią oczu, a w wycięciu na usta widać było zepsute zęby. Zniecierpliwiony oczekiwaniem, kościotrup ponaglił:
– No, już – i szturchnął Raya lufą pistoletu w czoło.
Ray powoli zrobił krok w stronę drzwi. Ręce trzymał w górze, na wysokości ramion, a palce rozłożył szeroko – chciał, by było jasne, że nie stanowi zagrożenia.
Obok drzwi stał kolejny mężczyzna, tym razem w masce goryla pokrytej grubym czarnym futrem. W dłoniach trzymał obrzyn – starą dubeltówkę ze skróconą i spiłowaną kolbą, oklejoną czarną taśmą.
Za kościotrupem Ray dostrzegł jeszcze George’a Busha i wampira – dwóch pajaców w plastikowych maskach przymocowanych gumką z tyłu głowy. Każdy z nich trzymał w jednej ręce broń, a w drugiej płócienny sportowy worek. Ray wszedł do budynku pierwszy. Za nim kościotrup z zepsutymi zębami i lufą smith & wessona, przystawioną do głowy Raya. Pozostała trójka za nimi. Kiedy byli w środku, drzwi zamknęły się, gasząc zewnętrzne światło latarni. Na parterze mieścił się bar i klub ze striptizem. Scena znajdowała się dokładnie naprzeciwko drzwi, tak żeby przechodnie mogli zerknąć na to, co tracą. Dobiegający z głośników głos Jonny’ego Langa śpiewał Lie to me, podczas gdy naga dziewczyna wiła się na scenie, kręcąc biodrami w rytm piosenki. W pomieszczeniu znajdowało się około czterdziestu osób, prawie samych mężczyzn. Wszyscy gapili się na scenę.
Ręka na ramieniu Raya pchnęła go w prawo, w kierunku schodów. Przy nich, obok baru, stał pusty stołek. To tutaj Ray spędzał większość czasu, siedząc na tyłku, paląc papierosy, popijając tanią whisky i pilnując, żeby hołota nie wlazła na górę. Od ponad dwudziestu minut, czyli od kiedy Hector poszedł się wysikać, stołek był pusty.
Kościotrup stanął tuż za Rayem i przesunął pistolet niżej, wbijając mu lufę w nasadę kręgosłupa. Kiedy przemierzali pomieszczenie, nikt nie zwracał na nich uwagi. Prowadzące na pierwsze piętro schody zakręcały na półpiętrze. Ray wchodził na górę powoli, czując jak broń wbija mu się w plecy. Kiedy znaleźli się na półpiętrze, powiedział:
– Jesteś pewien, że wiesz, co robisz? Wiesz, kto jest właścicielem tego lokalu?
– Zamknij się i idź!
– Przed tobą już byli tacy, co grozili mi spluwą. Chcę tylko, żebyś to przemyślał. Jeszcze możesz się wycofać, a ja zapomnę o wszystkim i nie będę miał do ciebie żalu.
Ray skrzywił się, kiedy pistolet dźgnął go w plecy.
– Powiedziałem, żebyś się zamknął – warknął kościotrup.
– O czym on mówi? – zapytał wampir.
– O niczym – odpowiedział kościotrup – po prostu trzymaj się planu.
Na piętrze kolejne szarpnięcie nakazało Rayowi skręcić w prawo.
– Tędy – rozkazał kościotrup, popychając go w kierunku kasy, znajdującej się w odległym kącie pomieszczenia.
Na pierwszym piętrze znajdowało się kasyno, które zajmowało około dziesięciu tysięcy stóp kwadratowych. Wzdłuż całej prawej ściany, tak jak na parterze, ciągnął się bar. Resztę pomieszczenia wypełniały stoły do gry – w kości, ruletkę, blackjacka i pokera. Przy każdym było mnóstwo graczy, próbujących wykorzystać dobrą passę albo odwrócić tę złą. W powietrzu wyczuwało się ogromne napięcie. Za niecałą godzinę zamykano lokal. Każdy chciał odzyskać stracone pieniądze albo pomnożyć wygraną. Byli tak zajęci, że nikt nawet nie spojrzał na pięciu mężczyzn idących niespiesznie w stronę kasy. Dwóch pijaczków siedzących przy barze nawet nie podniosło wzroku, gdy Ray i czterej zamaskowani mężczyźni przeszli obok. W dalszej części baru kelner schylił się, żeby coś podnieść – widać było tylko jego plecy.
Ray dokonał szybkiej kalkulacji. Nocny utarg ze wszystkich trzech pięter wynosił zazwyczaj około stu kawałków. O tej porze prawie cała forsa, nie licząc tej ze stołów i z barów, znajdowała się za kasą, w liczarni. Były tam nawet pieniądze z burdelu na górze, ponieważ co kilka godzin przynoszono je dla bezpieczeństwa właśnie tutaj.
Jeśli miało się jaja – a faceci w maskach już udowodnili, że je mają – to biła na głowę skoki na sklepy spożywcze dla pięćdziesięciu dolców. Ale przecież nikt nie musi zginąć. Niech zabierają pieniądze i się wynoszą. Ostatnią rzeczą, jakiej chciał, była strzelanina rodem z Dzikiego Zachodu.
– Kiedy będziemy na miejscu – mężczyzna szepnął Rayowi do ucha – powiedz dziewczynie, żeby otworzyła bramkę.
Ray kiwnął głową. Nikt nie musi zginąć.
Rolę kasy pełnił drewniany kontuar z drucianą siatką, zamocowaną pomiędzy krawędzią blatu a sufitem. W siatce wycięto dwa otwory, każdy wielkości tostera. To tędy pieniądze wędrowały od i do graczy. Obok kontuaru znajdowała się zamknięta teraz bramka, wykonana z tego samego rodzaju siatki. Tylko przez nią można było dostać się do środka. W tylnej części kasy widniały masywne drewniane drzwi z wizjerem, prowadzące do liczarni. Choć na drzwiach była zasuwa, Ray wiedział, że nie są zamknięte – dziewczyny pracujące przy kontuarze musiały przez nie ciągle przechodzić, nosząc pieniądze.
W Domu nie było żadnych wymyślnych zabezpieczeń, które spotyka się w legalnych kasynach. Właściciele mieli własny sprawdzony sposób ochrony – nikt po prostu nie ośmieliłby się ich wkurwić. Najwyraźniej ktoś zapomniał uprzedzić kościotrupa i jego kolegów, że z mafią się nie zadziera.
Kasę obsługiwała teraz tylko jedna dziewczyna – właśnie spieniężała żetony. Na twarzy miała narysowane kocie wąsy, a na głowie przymocowaną parę kocich uszu. Było młoda i ładna. Ray nie pamiętał jej imienia. W środku był też Bobby. Oparty o kontuar, pożerał dziewczynę wzrokiem i ignorował wszystko dookoła. Miał dwadzieścia parę lat i kupę mięśni. Wyglądał jak zapaśnik i chętnie demonstrował, że jest twardzielem. Ray wiedział, że pod kontuarem ukryta jest strzelba powtarzalna z odpiłowaną lufą. Miał tylko nadzieję, że Bobby nie jest na tyle głupi, by po nią sięgnąć.
Zbliżając się do kasy, Ray usłyszał końcówkę dowcipu, który Bobby opowiadał dziewczynie:
– …a stary komik, Żyd, mówi na to: „Myślicie, że to wy macie problemy. Ale to mój gag nie śmieszy już od lat…”.
Dziewczyna zignorowała go i wróciła do żetonów.
Kilka stóp przed kasą kościotrup pchnął Raya. Ten stracił równowagę i musiał ratować się przed upadkiem, chwytając się kontuaru. Dziewczyna zerknęła na niego.
– Świętujemy?
Potrząsnął głową.
– Otwórz – powiedział – muszę coś sprawdzić.
Odwracając się w kierunku zamkniętej bramki, zawahała się i posłała mu podejrzliwe spojrzenie. Dobrze wiedział, o czym myśli. Nigdy nie przychodził o tej porze. Zjawiał się dopiero po zamknięciu Domu, kiedy nie było już klientów. Dziewczyna rzuciła okiem na mężczyzn w maskach. Potem znowu spojrzała na Raya.
– Dzisiaj Halloween. Dlaczego nie jesteś przebrany?
Ray nie odpowiedział.
– Smutas – rzuciła, przekręcając zamek.
– Czekaj! – Bobby wreszcie wyrwał się z otępienia. Ale było już za późno.
Kościotrup wepchnął Raya do środka z takim impetem, że ten wpadł na dziewczynę. Krzyknęła i musiał ją podtrzymać, żeby nie upadła. Bobby stał osłupiały. Po chwili sięgnął po broń. Był duży, ale powolny. Kościotrup rzucił się w jego kierunku i zdzielił go w głowę, jakby chciał ogłuszyć zwierzę. Bobby runął jak kłoda na podłogę i zamarł w bezruchu. Kościotrup, Bush i wampir rzucili się do liczarni. Goryl został na zewnątrz i pilnował Raya i dziewczyny, mierząc do nich z dubeltówki. Kobieta odsunęła się od Raya.
– Może coś z tym zrobisz? – spytała, wbijając w niego pełen wyrzutu wzrok.
– Na przykład co? – wzruszył ramionami.
– Spróbujesz ich powstrzymać?
Wskazał głową goryla z bronią:
– Jak?
Patrzyła przez moment na Raya, a potem z odrazą pokręciła głową. Odwróciła się do goryla:
– Już nie żyjecie. Wiesz o tym? – warknęła.
Goryl milczał.
Z liczarni dobiegły strzały, potem głuchy trzask, jakby uderzono kogoś pistoletem. Przy kasie pojawił się jeden z graczy. Wsunął w otwór pojemnik wypełniony żetonami. Kiedy nikt do niego nie podszedł, stał przez chwilę zdezorientowany. W końcu zauważył goryla z dubeltówką i zapominając o żetonach, wycofał się powoli, z rękoma w górze.
Kolejny strzał, kolejny trzask. Tym razem brzmiało to tak, jakby ktoś upadł.
Po chwili rozległ się głos kościotrupa, wrzeszczący:
– Szybciej!
Ludzie zaczęli orientować się, że coś się dzieje. Co najmniej kilkunastu graczy i krupierów przerwało grę i wbiło wzrok w kasę. Goryl kiwał głową w przód i tył, zerkając na przemian to na podłogę kasyna, to na Raya, to na drzwi, za którymi zniknęli jego kumple. Ray nie musiał widzieć jego twarzy, by wiedzieć, że facet jest przerażony.
Po około minucie, choć wydawało mu się, że minęła raczej pełna godzina, Ray usłyszał dudnienie kroków i trzej uzbrojeni mężczyźni wybiegli z liczarni. Kościotrup miał w ręku tylko swoją wielką spluwę. Wampir i Bush trzymali pistolety i worki wypchane, jak nietrudno było zgadnąć, gotówką.
Kościotrup wskazał głową bramkę i pozostała trójka, z gorylem na przedzie, wyszła na zewnątrz. Ray ani drgnął, mając nadzieję, że nie jest już im potrzebny. Kościotrup pozbawił go złudzeń, ponownie przystawiając mu do głowy smith & wessona.
– Ruszaj się – rozkazał, wskazując lufą bramkę.
Kiedy Ray zrobił krok naprzód, sunący za nim kościotrup chwycił go jedną ręką za koszulę, szarpiąc do tyłu. W kasynie słychać było szmer. Ray zauważył, że nikt już nie gra. Wszystkie oczy zwrócone były w ich stronę. Trójka zamaskowanych zbirów czekała przy kasie. Stali odwróceni plecami do kontuaru, trzymając broń wycelowaną w ludzi. Kościotrup minął goryla, osłaniając się Rayem jak tarczą. Pozostali ruszyli za nim, kierując się w stronę schodów.
W połowie drogi na dół Ray potknął się. Mocne szarpnięcie za koszulę uchroniło go przed upadkiem.
– Wolniej – szepnął mu do ucha kościotrup.
W głowie Raya pulsowała jedna myśl: „Nikt nie musi zginąć! Niech te skurwysyny tylko stąd wyjdą, a wszystko będzie w porządku”.
Dotarli na parter. Do drzwi wejściowych zostało około trzydziestu stóp.
Ray rozejrzał się po sali. Wyglądało na to, że nikt nie ma pojęcia, co się dzieje. Wszyscy wciąż wpatrywali się w scenę, na której do pierwszej dziewczyny dołączyła druga. Błyszczące od oliwki piersi tancerek ocierały się o siebie.
Ray spojrzał na drzwi. Jeszcze tylko trzydzieści stóp i będzie po wszystkim. Zrobił kilka kroków naprzód. Idący tuż za nim mężczyzna w masce kościotrupa wciąż trzymał go za koszulę i przyciskał do jego głowy pistolet.
Drzwi na zaplecze znajdujące się za barem otworzyły się gwałtownie i głośno uderzyły w ścianę. Ray odwrócił się w ich stronę i zobaczył, jak ze środka wyłania się Peter Messina. Niósł butelkę szampana i dwa kieliszki. Miał na sobie dżinsy, koszulkę i biały fartuch zawiązany wokół szyi.
Peter skinął mu na powitanie i zaczął iść w kierunku drzwiczek, na końcu baru.
– Jak leci, Ray? – spytał. Po chwili zamarł w bezruchu, wbijając wzrok w pistolet, przystawiony do głowy przyjaciela.
Ray odpowiedział, opanowanym głosem:
– Wszystko w porządku, Peter, wszystko…
Butelka szampana wyślizgnęła się Peterowi z ręki i trzasnęła o podłogę. Ray spróbował się ruszyć, ale powstrzymał go lewy prosty. Kątem oka zobaczył, jak mężczyzna w masce goryla schodzi ze schodów, unosi dubeltówkę i wodzi lufą po sali. Chciał powiedzieć temu facetowi, że to nic takiego, że Peter nie był groźny – tylko wyglądał jak dorosły. Miał co prawda dwadzieścia lat, ale umysł dziecka. Ray krzyknął w myślach: „Nikt nie musi zginąć!”. Kiedy już otwierał usta, ogłuszył go huk wystrzału. Peter oberwał w głowę, wygiął się jak akrobata wykonujący przewrót i runął na podłogę. Zamarł w bezruchu – bez podrygiwania, bez najmniejszego spazmu.
Rozległy się krzyki. Część ludzi zerwała się na nogi, część rzuciła na podłogę. Ray spojrzał na scenę. Jedna z tancerek stała pochylona, patrząc na krew sączącą się z rany na swoim udzie. Coś trzasnęło Raya w głowę, tak że osunął się na kolana. Ogłuszony wciąż patrzył na scenę. Tancerka z dziurą w udzie upadła na tyłek. Druga uklękła obok i czule objęła jej głowę.
Do uszu Raya dobiegł stłumiony wrzask kościotrupa. Po chwili kopnięcie w plecy zwaliło go na podłogę. Kolejny huk. Ray dostrzegł dubeltówkę wycelowaną w sufit. Z kolorowego szynowego oświetlenia posypały się odłamki szkła. Znowu krzyki. Teraz przynajmniej wiedział, że broń była już pusta.
Tuż nad jego głową rozległ się głuchy trzask. Fala ciepła zalała mu kark i coś walnęło w drewnianą podłogę obok jego twarzy. Ledwo widział, ale zdołał jeszcze dostrzec mijające go cztery pary stóp zmierzające ku wyjściu.
Cieszył się, że w końcu poszli, ale potrafił skupić swoją uwagę jedynie na tym, jak bardzo potrzebuje papierosa. Przypomniał sobie paczkę lucky strike’ów w kieszeni koszuli. Przesunął ręką po podłodze, próbując po nie sięgnąć, ale był zbyt zmęczony. Coś ciepłego spłynęło mu do lewego oka.
Rozdział drugi
– Chyba sobie, kurwa, żartujesz? – Tony Zello wrzasnął Rayowi prosto w twarz, opryskując go kropelkami śliny.
Znajdowali się na zapleczu baru na pierwszym piętrze. Tony i jego kumpel Rocco wciągnęli tu Raya po schodach, jak tylko czterej uzbrojeni mężczyźni wyszli z budynku. Tony chciał dowiedzieć się z pierwszej ręki, co dokładnie zaszło. Na razie to co słyszał nie bardzo mu się podobało.
– Żebyśmy się dobrze zrozumieli – powiedział Tony. – Czterej goście z gnatami wchodzą tutaj, jak gdyby nigdy nic, okradają nas, zabijają syna Vincenta, a ty tylko rozkładasz się na ziemi jak jakaś dziwka?
Tony odwrócił się zniesmaczony i przycisnął zwinięte dłonie do oczu, jakby obawiał się, że zaraz wyskoczą z oczodołów. Nagle obrócił się, wyrzucając do przodu pięść. Ray próbował zrobić unik, ale nie był dość szybki. Pięść trafiła go tuż nad lewym okiem, odbijając jego głowę od ściany. Prostując palce, Tony wpatrywał się w Raya.
– Tak właśnie zrobiłeś? Idę o zakład, że wypiąłeś się i pozwoliłeś wydymać się w tyłek, tak było?
Ray wodził wzrokiem od Tony’ego do Rocca, dusząc w sobie wzbierającą wściekłość. Nie miał zamiaru prowokować Tony’ego, nie tutaj. Tony stał przed nim, ubrany w antracytowy ręcznie wykończony włoski garnitur z jedwabiu, założony na kremową koszulę z bordowym krawatem. Na stopach miał parę miękkich mokasynów marki Bruno Magli.
Całość była warta nie mniej niż tysiąc pięćset dolców. Tony Zello (wszyscy nazywali go Tony Z.) miał czterdzieści lat, czyli trochę więcej niż Ray, a przed sobą świetlaną przyszłość – był prawą ręką właściciela Domu, Vinniego Messiny.
Tony splunął Rayowi pod nogi i odwrócił się, jakby zawiedziony, że Ray nie spróbował go uderzyć. Spojrzał na Rocca.
– Dasz wiarę, jaka z tego faceta pieprzona cipa? – syknął.
Rocco, wielki i głupi facet, który rzadko się odzywał, tylko kiwnął głową. Mimo, że ubrany w drogi gustowny garnitur, nie prezentował się tak dobrze, jak Tony. Rocco zawsze wyglądał, jakby miał o rozmiar za małe ubranie, w które ledwo się wcisnął. Ci dwaj mężczyźni wszędzie pojawiali się razem, na wypadek gdyby Tony Z. potrzebował złamać komuś nogę albo rozbić łeb.
Drzwi na zaplecze były otwarte i Ray dostrzegł pracowników, którzy kręcąc się przy barze, podglądali i podsłuchiwali, co się dzieje. Tony lubił publiczność.
Ktoś zawołał:
– Tony! Gliny chcą, żebyś zszedł na dół!
Tony Z. spojrzał na Rocca, mówiąc:
– Idziemy. Niedobrze mi się robi, jak patrzę na tego śmiecia.
Następnie kazał wszystkim zejść na parter. Kiedy już nikogo nie było, Ray wyszedł z zaplecza. Za barem znalazł ręcznik, zawinął w niego trochę lodu i przyłożył sobie do głowy. Krew już nie leciała, ale czuł, jak lewe oko zaczyna mu puchnąć. W kasynie nie było żywego ducha.
Wcześniej, gdy tylko uzbrojona czwórka zniknęła, Tony i Rocco wyprowadzili wszystkich graczy tylnymi drzwiami i kazali im zapamiętać, że tak naprawdę nigdy ich tutaj nie było. To samo zrobili na drugim piętrze. Trwało to trochę dłużej, bo większość klientów była rozebrana. Dziewczynom rozkazali siedzieć cicho w pokojach. Dopiero wtedy wezwano gliniarzy.
– Shane! – krzyknął ze schodów. Ray podszedł do nich i spojrzał w dół. W połowie drogi na górę stał oparty o poręcz Rocco. Przy ustach trzymał dłoń złożoną w trąbkę.
– Tak? – powiedział Ray.
– Chcą z tobą rozmawiać.
– Kto?
Rocco zrobił kilka kroków w jego kierunku.
– Gliny – szepnął, wystarczająco głośno, żeby wszyscy słyszeli.
Ray zszedł na dół, podążając za tym pokaźnych rozmiarów głupkiem.
Cały parter roił się od gliniarzy – policjantów w mundurach, oficerów, techników kryminalistycznych i fotografów.
Przy wejściu dwaj asystenci koronera stali oparci o wózek do transportu zwłok. Ray miał wrażenie, że wyglądają jak dwa przycupnięte na gałęzi sępy, czekające aż lwy i hieny skończą i same będą mogły uszczknąć kawałek trupa.
Działalność prowadzona na parterze Domu była w przeważającej części zgodna z prawem, dlatego klientom baru pozwolono zostać. Policjanci ustawili w jednym kącie kilka krzeseł, tworząc prowizoryczną poczekalnię, i tam zebrali świadków. Paru funkcjonariuszy krążyło między nimi i notowało wstępne zeznania.
Stojąc na ostatnim stopniu schodów, Ray zerknął za kontuar baru. Ciało Petera wciąż leżało na podłodze, tam gdzie upadł, ale teraz okalał je krąg policyjnej taśmy. Była to charakterystyczna plastikowa żółta taśma, szeroka na trzy cale, z powtarzającym się w nieskończoność wielkim czarnym napisem: MIEJSCE ZBRODNI – NIE WCHODZIĆ.
Raya zawsze dziwiła kredowobiała barwa świeżych zwłok. Wydawały się sztuczne jak figury woskowe. Peter oberwał w twarz i odrzuciło go do tyłu. Nogi miał nienaturalnie powykręcane – bolałyby, gdyby wciąż był w stanie odczuwać ból. Strzał padł z bliska, więc nie było dużego rozrzutu. Striptizerka musiała dostać jakąś kulką śrutu, która nie trafiła w Petera. Twarz chłopaka nie była podziurawiona, wyglądała za to, jakby ktoś wygarnął szuflą jej środek. Widać było tylko krwawy krater, który zaczynał się pod jedną z brwi, wędrował przez nos na drugą stronę twarzy, poniżej oka, które wciąż tkwiło w oczodole, a następnie biegł z powrotem pod ustami i w górę – pomiędzy kością policzkową a uchem. Ray wyczytał gdzieś, że ciało ludzkie zawiera około galona krwi. Jeśli była to prawda, to cała krew Petera, znajdowała się na podłodze i już zaczynała krzepnąć.
– A czy to przypadkiem nie jest sam Ray Shane? – spytał ktoś donośnie.
Ray nie miał problemu z rozpoznaniem tego głosu. Odwrócił się i ujrzał stojącego kilka stóp dalej oficera Carla Landry’ego, ubranego w tani wymięty garnitur. Że też właśnie Landry’emu musiała trafić się ta sprawa… Był to ostatni gliniarz na ziemi, z którym Ray chciał mieć do czynienia.
Ray skinął głową na powitanie.
– A co tutaj robi PIB ? – spytał Ray, mając w pamięci, że PIB, czyli policyjny wydział wewnętrzny, zajmuje się tylko gliniarzami.
– Już tam nie pracuję – odpowiedział Landry.
– A co się stało? – spytał Ray. – Miałeś dość udupiania gliniarzy i pakowania ich do pudła?
Landry zignorował zaczepkę.
– Jestem teraz w wydziale zabójstw dystryktu ósmego.
Dołączyło do nich dwóch młodych funkcjonariuszy o chłopięcych twarzach, którzy wyglądali, jakby dopiero co wyszli z radiowozu. Ray nie znał żadnego. Przycisnął mocniej do oka okład z barowego ręcznika.
Landry w obstawie młodych policjantów wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki niewielki notes i długopis, który wycelował w Raya:
– Nie wiem, czy znacie tego tutaj, Raya Shane’a. Był w obyczajówce, zanim trafił do więzienia federalnego.
Obaj policjanci utkwili w nim wzrok.
Landry pstryknął długopisem i spojrzał na notes, jakby miał zamiar zacząć robić notatki. Po chwili namysłu dodał:
– Ray właśnie wyszedł – podniósł wzrok. – Jesteś na warunkowym, prawda?
Ray skinął głową. Jednym z warunków zwolnienia więźnia – federalni określali to mianem „zwolnienia pod nadzorem” – była współpraca z policją, gdyby przyszło im go przesłuchiwać. Ray nie zdziwiłby się, gdyby Landry powiadomił jego kuratora sądowego, że odmówił współpracy.
Landry zmarszczył czoło, jakby próbował sobie coś przypomnieć.
– Ile dostałeś, pięć lat?
Ray przytaknął. Zdawał sobie sprawę, że były funkcjonariusz PIB próbuje zrobić z niego dupka, popisując się przed swoją dwuosobową widownią. Wiedział też, że nic nie może na to poradzić.
– Przesiedziałem pięćdziesiąt jeden miesięcy.
Landry gwizdnął.
– Czyli co, około czterech i pół roku?
– Około – odpowiedział Ray.
– Na pewno było ci ciężko, co? Taki chudy, biały chłoptaś. Pewnie skończyłeś jako czyjaś dziwka.
Ray miał już dość.
– Nie było tak źle, Carl. Twój tatuś dotrzymywał mi towarzystwa.
Landry’emu opadła szczęka, a twarz zalała się purpurą. Upuścił długopis i notes. Ruszył w jego stronę, a Ray natychmiast podniósł ręce do góry i zaczął się cofać. Ostatnią rzeczą, jaką jego kurator powinien usłyszeć, było, to, że wdał się w bójkę z policjantem. Ale ręka Landry’ego już zacisnęła się na jego gardle.
– Zamknij tę plugawą mordę, śmieciu! – wrzasnął, przyciskając Raya do baru. Ten upuścił ręcznik z lodem i chwycił Landry’ego obiema rękoma za nadgarstek. Kiedy próbował uwolnić swoje gardło z uścisku,
Landry walnął go z całej siły hakiem w brzuch. Ray zgiął się wpół, a dwaj młodzi gliniarze odciągnęli od niego Landry’ego.
– Wszystko w porządku, nic mi nie jest – powiedział, wyrywając im się, Landry. Spokojnie poprawił marynarkę i krawat, następnie pochylił się nad Rayem i szepnął mu prosto do ucha:
– Jeszcze jedno słowo o moim ojcu, a nie żyjesz.
Ray oparł się ręką o bar, żeby odzyskać równowagę. Wszyscy przyglądali mu się z zainteresowaniem – i gliniarze, i klienci. Wziął parę głębszych wdechów i wyprostował się.
– Coś ci powiem – zwrócił się do Landry’ego.
– Co jeszcze? – głos policjanta brzmiał zaczepnie.
– Twój tatuś naprawdę dobrze ciągnie druta.
Landry znowu rzucił się w jego stronę, ale tym razem dwójka młodych gliniarzy chwyciła go w porę i przytrzymała. Jeden zerknął przez ramię na ludzi zgromadzonych w barze i powiedział:
– Nie tutaj.
Policjanci puścili Landry’ego dopiero, kiedy przestał się szarpać. Zanim wyszedł z budynku z dwoma młokosami, zdążył rzucić:
– Jeszcze się policzymy.
•
O piątej trzydzieści nad ranem praca policji dobiegała końca. Zaczęli od klientów, spisując nazwiska, adresy i pobieżne zeznania. Potem przesłuchali kolejno wszystkich pracowników. Oficer, na szczęście nie Landry, kazał Rayowi spisać odręcznie zeznanie. Następnie spytał:
– Byłbyś w stanie kogoś zidentyfikować?
– Mieli maski – odpowiedział Ray.
– Zauważyłeś coś szczególnego?
– Na przykład?
– Znaki szczególne, blizny, tatuaże…
Ray zawahał się, przypominając sobie wytatuowaną pajęczynę.
– …cokolwiek – dodał policjant.
– Nie – odparł Ray. – Nic.
Oficer wzruszył ramionami i odszedł.
Ray stał samotnie przy schodach, obserwując, jak dwóch koronerów ładuje ciało Petera Messiny do plastikowego worka, przenosi go na wózek do transportu zwłok i wywozi na zewnątrz.
– Wszystko w porządku?
Ray podskoczył, zaskoczony. Odwrócił się i ujrzał Jenny Porter. Gapił się na nią przez chwilę i zastanawiał się, jak mogła podejść tak blisko, nie zwracając jego uwagi. Żałował, że nie zauważył jej wcześniej i nie zwiał, zanim podeszła. Trzeba jednak przyznać, że prezentowała się dobrze w stroju kelnerki: czarnym kostiumie z króciutką spódnicą, topem bez rękawów z głębokim dekoltem i parą szpilek typu „przeleć mnie”. Nie miała na sobie pończoch – nie musiała. Jej nogi były opalone i gładkie.
Ale na jej widok zrobiło się Rayowi niedobrze, bo zobaczył w myślach, jak obściskuje się z Tonym. Kiedy wyciągnęła rękę w kierunku jego spuchniętego oka, odsunął się gwałtownie.
– Słyszałam, że oberwałeś – powiedziała.
– Mówisz o tym, że koleś w masce i z pistoletem mnie zlał czy o tym, że Tony podbił mi oko? A może o tym, że Landry przywalił mi w brzuch?
Uśmiechnęła się.
– Słyszałam, że miałeś ciężką noc.
– Dobre wieści szybko się rozchodzą.
– Martwię się o ciebie – uśmiech zniknął z jej twarzy.
– Niepotrzebnie – burknął. – Jesteś ostatnią osobą na świecie, od której tego oczekuję.
Wyglądała, jakby ją to zabolało.
– Dlaczego jesteś do mnie tak wrogo nastawiony?
– Dobrze wiesz, dlaczego.
– Co zaszło między tobą a Tonym?
– Nie twój interes.
– Ray – wyciągnęła rękę, by dotknąć jego ramienia. Odsunął się.
– Twój facet to dupek – powiedział głośno.
Jenny rozejrzała się nerwowo.
– Tony nie jest moim facetem – zaprzeczyła ściszonym głosem.
– Słyszałem co innego.
– To już przeszłość. Mówiłam ci przecież tyle razy.
Ray milczał.
– Powiedz, co się stało, Ray. Może mogę ci jakoś pomóc?
– Już ci powiedziałem, co się stało. Tony zachował się jak dupek – stwierdził donośnie.
Jenny znowu się rozejrzała.
– Mów ciszej.
– Boisz się, że zaraz wyjawię jakąś tajemnicę na jego temat. Mam dla ciebie nowinę… – Ray podniósł ręce i obrócił się twarzą do gliniarzy i kryminalnych, którzy jeszcze tu byli i nielicznych klientów, których jeszcze nie wypuszczono, i krzyknął: – I teraz wszyscy już wiedzą, że Tony Zello to dupek!
Jenny spuściła wzrok, zażenowana. Po chwili znów patrzyła na Raya.
– Dlaczego on tak się na ciebie wściekł?
– Uważa, że powinienem był nie dopuścić do tego, aby temu upośledzonemu umysłowo dzieciakowi odstrzelili głowę.
– Nie mów tak.
– Nie mów jak?
– Nie mów… nie mów tak o Peterze.
– Upośledzony umysłowo?
Przytaknęła.
– Czemu nie? – spytał. – Tak to się przecież medycznie określa, nie?
– Był twoim przyjacielem. Podziwiał cię.
Ray wzruszył ramionami. To prawda, Peter rzeczywiście był jego przyjacielem, jego jedynym przyjacielem w całym Domu, ale nie o to chodziło w tej rozmowie. Chodziło o to, żeby odegrać się na Jenny, w jakikolwiek sposób.
– Chcesz, żebym mówił o nim z większym szacunkiem, na przykład dzieciak z zaburzeniami psychicznymi albo niepełnosprawny intelektualnie?
Wpatrywała się w niego w milczeniu.
– Zresztą, nie sądzę, żeby Petera to obchodziło – stwierdził. – On nie żyje. Poza tym, takie są fakty, prawda? Był opóźniony w rozwoju. Kiedy masz iloraz inteligencji sto pięćdziesiąt, jesteś geniuszem. Jeśli wartość twojego IQ jest równa temperaturze pokojowej, jesteś debilem.
– Jesteś jeszcze większym gnojkiem niż Tony.
– To wzruszające, że tak bronisz swojego faceta. Naprawdę, wzruszające.
Tupnęła nogą i krzyknęła:
– Do cholery, on nie jest moim facetem!
– Pieprzyłaś się z nim cały czas, kiedy byłem w więzieniu.
Nie odeszła, nawet nie wyglądała na wściekłą, po prostu wydawała się zawiedziona.
– To nie tak.
Pulsowało mu w głowie. Pod palcami wyczuł guz po uderzeniu pistoletem.
– Tak słyszałem.
Usta Jenny zadrżały. Ray spodziewał się łez. Może na ich widok poczułby się lepiej. Ale niespodziewanie twarz Jenny zmieniła się. Teraz malowała się na niej arogancja.
– Nie masz żadnego pojęcia, o czym mówisz. Nigdy nie miałeś. I na twoim miejscu nie pyszniłabym się tak.
Skoro chciała zachowywać się jak suka – nie ma sprawy, on też może pobawić się w tę grę.
Spojrzał na jej nogi, błądząc wzrokiem po gładkich udach. Powoli, tak żeby na pewno zauważyła. Kiedy był pewien, że zaczęła czuć się nieswojo, stwierdził:
– Idź na górę – tam, gdzie twoje miejsce.
Odwróciła się i już miała odejść, ale rzuciła jeszcze przez ramię.
– Jesteś gnojkiem, Raymond.
– Nie mów do mnie Raymond! – krzyknął w kierunku jej pleców, patrząc, jak odchodzi.
•
Jenny Porter nie miała zamiaru pozwolić, żeby ten dupek Ray Shane widział jak płacze. Kosztowało ją to mnóstwo wysiłku, ale dała radę utrzymać emocje na wodzy do czasu, gdy znalazła się sama w łazience. Jak tylko drzwi za nią zatrzasnęły się, wybuchnęła łzami, które powstrzymywała od sześciu miesięcy.
Kiedy się uspokoiła, spojrzała na swoje odbicie w lustrze – na przekrwione oczy, na dwa strumyki tuszu do rzęs spływające po policzkach i na smarki ciągnące się z nosa. Nalała do umywalki ciepłej wody, zamoczyła w niej chusteczkę i zaczęła wycierać twarz.
Ray był na wolności od sześciu miesięcy i od sześciu miesięcy pracował w Domu. Ale przez cały ten czas odezwał się do niej tylko jeden raz, kiedyś na parkingu. Powiedział wtedy coś naprawdę okrutnego. Zachowywał się tak, jakby się nie znali. Nie, jeszcze gorzej – mężczyźni, których nie znała, cały czas do niej zagadywali. On zachowywał się tak, jakby nie chciał jej znać, jakby budziła w nim obrzydzenie.
Każdej nocy siedział przy barze i mijała go wiele razy, kursując w górę i w dół po schodach. Zawsze odwracał wzrok. Kiedy inni mężczyźni na nią patrzyli, czuła, że rozbierają ją wzrokiem, czasem nawet gwałcą w myślach. Kiedy Ray na nią patrzył, wyglądał tak, jakby właśnie odkaszlnął coś obrzydliwego, co zalegało mu w głębi gardła. Jakby musiał splunąć.
Wiedziała, że tak naprawdę nie był okrutny, przynajmniej zanim trafił do więzienia. Gdy tylko wyszedł, pobiegła do niego, chciała wytłumaczyć, co się stało, ale ją odtrącił.
– Wiem, że potrzebujesz trochę czasu, żeby wszystko sobie poukładać – powiedziała i dodała, że poczeka, aż Ray przyzwyczai się znowu do normalnego życia. Wtedy będą mogli spokojnie porozmawiać i wszystko sobie wyjaśnić.
Ale ten moment nie nastąpił. Czekała, ale on nigdy się nie odezwał. Kiedy próbowała sama, po prostu odchodził. Kiedy dzwoniła, rozłączał się.
Wróciła myślami do tamtego dnia. Szósta rano. Dwa miesiące od kiedy wyszedł. Dom Wschodzącego Słońca właśnie zamknięto. Czekała na niego na parkingu przy Decatur, dwie przecznice od Domu, zdeterminowana, żeby w końcu szczerze z nim porozmawiać. Tamtej nocy spotkała go tylko raz. Około północy stał przy liczarni, kiedy zeszła z drugiego piętra. Spojrzał na nią wtedy wzrokiem pełnym nienawiści – bez wątpienia wiedział, że była na górze z klientem.
Na parkingu starała się mu wyjaśnić, co się stało, kiedy trafił do więzienia. Powiedziała mu o chorobie matki – miała raka i było z nią tak źle, że trzeba było wynająć pielęgniarkę do całodobowej opieki. Co miesiąc dwa tysiące dolarów szło na leki. Zanim nastąpił koniec, matka spędziła osiem miesięcy w szpitalu. Nie była ubezpieczona. Czy zdawał sobie sprawę, ile to wszystko kosztowało?
– Zrobiłaś dobry użytek z mojego mieszkania? – spytał tylko, a spojrzenie jego niebieskich oczu było tak mroźne, że przeszedł ją dreszcz. – To tam obściskiwałaś się z Tonym? Czy może ty chodziłaś do niego?
Właziłaś mu do łóżka, kiedy jego żona była na zakupach?
W końcu oboje zaczęli na siebie krzyczeć.
– A czego, do cholery, się spodziewałeś? – wrzasnęła. – Zamiast być przy mnie, siedziałeś pięć lat w pieprzonym więzieniu. Nigdy w życiu nie byłabym w stanie zarobić pieniędzy na leczenie matki, podając drinki w tym barze dla turystów we French Quarter. Więc zwolniłam się i zatrudniłam w Domu. Liczyłam się z tym, co to za praca, ale dzięki niej mogłam zaopiekować się mamą.
– Ale skoro ona już nie żyje, to co ty ciągle tutaj robisz? – spytał wtedy.
Tak, dobrze pamiętała tamtą kłótnię o poranku. Jakby wszystko to stało się zaledwie wczoraj, a nie cztery miesiące temu. Wtedy też łzy stanęły jej w oczach.
– Długi – odpowiedziała. – Mama nie żyje, ale zostały długi.
Jenny zadbała o matkę tak dobrze, jak tylko się dało, ale ciągle za to płaciła.
Kłócili się tak głośno, że zwrócili uwagę parkingowego. Kiedy do nich podszedł, Ray nie odezwał się ani słowem, posyłając mu tylko pełne wściekłości spojrzenie. Stary odszedł, powłócząc nogami.
W końcu Ray zacisnął dłoń w pięść, jakby miał zamiar ją uderzyć, ale nigdy wcześniej nie podniósł na nią ręki i tamtej nocy też tego nie zrobił. Zrobił za to coś gorszego.
– Jesteś zwykłą dziwką – rzucił, a potem wsiadł do samochodu i odjechał. Od tamtej pory nie zamienili ani jednego słowa. Aż do dzisiaj, kiedy powiedział prawie to samo.
•
Ray stał na krawędzi dachu, z twarzą skierowaną na wschód. Pierwsze różowe promienie porannego słońca muskały wierzchołki drzew na Esplanade Avenue. Lubił tutaj być, czuł się wtedy czysty. Nie wiedział czemu – może za sprawą rześkiego porannego powietrza albo wschodzącego słońca, a może czegoś zupełnie innego. Cokolwiek by to nie było, podobało mu się to uczucie i dlatego przychodził tutaj prawie każdego ranka.
Wytrząsnął z prawie pustej paczki lucky strike’a. Potem parę razy pstryknął zapalniczką Zippo – cholerstwo nie działało. W końcu po kilku próbach udało mu się wykrzesać płomyk.
Zaciągnął się dymem i nagle zaczął kaszleć tak mocno, że przechylił się przez gzyms dachu. Przed upadkiem z trzeciego piętra uchroniła go tylko antena satelitarna, której udało mu się w porę chwycić. „Cholerne papierosy – pomyślał – a ostrzegają, że palenie zabija”.
Spojrzał w dół, tam, gdzie przed chwilą mógł spaść, na obrzydliwie brudną aleję, pomiędzy Domem a sąsiednim budynkiem. Dwóch meneli leżało na kartonach obok śmietnika. Wciągnął nosem powietrze tak głęboko, że poczuł parujący z uliczki smród. Zdał sobie sprawę, że to chwilowe uczucie czystości, którego tutaj doświadczał było jedynie złudzeniem, bo przecież wciąż otaczało go gówno. Iiluzja-iluzją, a on i tak każdego ranka z utęsknieniem czekał na tę chwilę samotności. Wyrzucił teraz ze swojej głowy wszystko, co zdarzyło się tego pieprzonego dnia: Petera Messinę, Tony’ego Zello, Carla Landry’ego, Jenny Porter, dwóch meneli leżących na dole. Obmywało go rześkie powietrze, a promienie słońca migotały w koronach drzew, malując szkarłatem chmury. Ten widok przywołał wspomnienia z dzieciństwa Raya, sprzed wielu lat, zanim matka umarła a ojciec rozpił się na dobre. Przypomniał sobie coś, co tato powiedział mu pewnego ranka. Jak to szło? Poranne czerwone słońce… Nie, to nie tak. Zastanowił się chwilę. „Czerwone niebo, zapada noc – w marynarzu radości moc. Właśnie tak! Czerwone niebo, zaczyna się dzień – marynarzu pilnuj się”. Teraz niebo było krwistoczerwone. Zbierało się na deszcz.
„Cholerna Jenny! Co za tupet! Podchodzi i pyta mnie jak się czuję, jak gdyby nigdy nic. Udaje, że przejmuje się guzem na mojej głowie i podbitym okiem. Dlaczego niby miałoby ją to obchodzić, po tym jak wbiła mi nóż w serce? Pieprzyć ją, pieprzyć wszystkich! Nie potrzebuję jej współczucia. W ogóle jej nie potrzebuję. Nikogo nie potrzebuję”.
Ray zaciągnął się mocno papierosem, gapiąc się na dwóch pijaczków, pogrążonych we śnie na swoich tekturowych łóżkach. Pstryknął niedopałek w ich stronę, obserwując jak opada, wirując leniwie i pozostawiając w powietrzu drobinki gorącego popiołu.
Prawie trafił. Pet uderzył w bok śmietnika, odbił się i wylądował na ziemi, około czterech stóp od jednego ze śpiących. Ray spojrzał w niebo na zbierające się chmury i pomyślał, że ci dwaj nieźle zmokną, kiedy zaskoczy ich deszcz.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.