Zginęli za polską sprawę
Mniejszość polska na Zaolziu 1870-2015
Data wydania: 2016
Data premiery: 16 lutego 2016
ISBN: 978-83-7674-509-1
Format: 145x205
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 304
Kategoria: Historia
34.90 zł 24.43 zł
Zaolzie ‒ kraina nieustających, wciąż żywych, choć nieco zapomnianych, polsko-czeskich sporów.
Zginęli za polską sprawę to kolejny tom relacji mieszkańców Zaolzia o trudnych losach Polaków, zamieszkujących ten skrawek Śląska Cieszyńskiego.
Książka oddaje w szczególności hołd tym, którzy ginęli na Zaolziu za polską sprawę. Ginęli podczas II wojny światowej głównie dlatego. że byli Polakami. Także dlatego, że chcieli, aby ten „skrawek ziemi nad Olzą” należał do Polski.
Lata powojenne nie były dla Polaków na Zaolziu łatwiejsze. W czasach komunizmu zmuszano ich do wstępowania do kołchozów, ponieważ ziemie te stały się częścią Czechosłowacji.
Rozpoczął się także proces systematycznej czechizacji. Czesi nakłaniali Polaków do wyrzekania się swojej narodowości, między innymi oferując im w zamian lepsze stanowisko albo pracę w ogóle…
— Ja zaraz po wojnie znalazłem zatrudnienie w elektrowni, w której pracowałem aż do emerytury — wspomina Richard Kozieł. — Zaraz też po przyjęciu do pracy rozpocząłem naukę w Szkole Przemysłowej w Karwinie, gdzie zrobiłem maturę. W 1950 r. dostałem powołanie — jak to się u nas mówi — na wojnę, czyli do wojska. Najpierw byłem w Ołomuńcu, czyli stosunkowo blisko, ale wkrótce nasz pułk został przerzucony pod austriacką granicę i przekształcony w formację wojsk ochrony pogranicza. W tym regionie często dochodziło do różnych incydentów. Masa uciekinierów usiłowała się przedostać na Zachód, ale nie byli to Czesi, lecz głównie Ukraińcy, dobrze uzbrojeni banderowcy, którzy próbowali uciec przed sprawiedliwością. Wielu żołnierzy zginęło od ich kul. Ja po zdaniu egzaminu z grania na trąbce zostałem przyjęty do orkiestry jednostki i na służbę nie mogłem narzekać. Chociaż jeśli przeprowadzano jakąś akcję, to zabierano też muzyków.
Pamiętam takie zdarzenie. Siedzieliśmy w kinie z grupą kolegów, gdy nagle przerwano projekcję i zapalono światło. Na scenę wyszedł oficer i powiedział, że wszyscy pogranicznicy mają się natychmiast zameldować w jednostce, bo został w niej ogłoszony alarm. Natychmiast udaliśmy się na miejsce. Tam powiedziano nam, że jakaś grupa usiłowała przedostać się do Austrii, doszło do wymiany ognia i zginął żołnierz. Wzięliśmy broń i pojechaliśmy na granicę. Ten zabity jeszcze tam leżał, dostał kulę prosto w czoło. Otoczyliśmy las, w którym prawdopodobnie schronili się uciekinierzy, co pięćdziesiąt metrów stanął żołnierz. Pierścień ten utrzymywaliśmy od godziny dziesiątej wieczorem do czwartej po południu następnego dnia. Odwołano nas dopiero, gdy z drugiej strony granicy dostaliśmy meldunek od Sowietów, że ludzie, którzy zabili naszego kolegę, zdołali przejść na austriacką stronę i tam zostali zatrzymani. Sowieci wycofali się z północnej Austrii dopiero w 1955 r., gdy ta proklamowała wieczystą neutralność. Mnie po jakimś czasie przeniesiono do centralnej orkiestry wojsk ochrony pogranicza w Pradze. Wtedy bardzo często jeździłem na pogrzeby żołnierzy poległych na granicy. Było ich naprawdę sporo.
Po wojsku wróciłem do elektrowni, z której wysłano mnie do Bratysławy na specjalistyczny kurs dla technologów spawania. Po jego ukończeniu zostałem mistrzem na wydziale remontowym. Miałem brygadę zajmującą się remontem kotłów i turbin. W Karwinie było kilka elektrowni i później pracowałem w jeszcze jednej z nich, a na koniec zostałem szefem centralnej ekipy remontowej pracującej w każdej z nich. Od razu po wojsku wstąpiłem do PZKO, bo uważałem to za swój obowiązek. Zawarłem też związek małżeński i wkrótce żona urodziła dwóch synów.
W tamtych czasach Karwina zaczęła się błyskawicznie zmieniać. Władze postanowiły wysiedlić mieszkańców do nowych bloków, zbudowanych w zupełnie innym miejscu, a dotychczas istniejącą miejscowość zburzyć w całości. Oficjalnie zrobiono to z powodów technicznych. Węgiel zalegający w okolicach Karwiny, a także pod nią samą, eksploatowano w sposób rabunkowy. Wyrobionych chodników nie zasypywano piaskiem ani nie zabezpieczano tak jak w Polsce, tylko porzucano. W efekcie tego zapadały się, powodując szkody górnicze na powierzchni. Czy była to celowa i zaplanowana działalność, dążąca do zagłady Karwiny, będącej największym na Zaolziu skupiskiem ludności polskiej, nie wiadomo. Można tylko domniemywać. Nawet jeżeli nie było to zamierzone, to w efekcie przyniosło zagładę miasta, a także rozproszenie i asymilację miejscowych Polaków. Dziś starych, rodowitych karwinioków mieszka tu bardzo mało. Rabunkowej eksploatacji węgla towarzyszył wielki projekt społeczny, czyli budowa nowego miasta w zupełnie innym miejscu. Początkowo połączono Karwinę z Solcą, Sowińcem, Żabkowem i Hajnrychowem, a następnie z Frysztatem, Rajem, Granicą oraz Darkowem, i utworzono z tych osad jeden organizm miejski. Nazwano go Karwiną, choć z istniejącą wcześniej miejscowością nie miał on nic wspólnego. O intencjach jego twórców najlepiej świadczy fakt, że na początku jego istnienia, w latach 1951–1952, nazywał się Stalingrodem, o czym dzisiaj mało kto pamięta.
Podobnie jak Nowa Huta w Polsce, nowa Karwina była zabudowana niemal w całości blokami, początkowo wznoszonymi z cegły, a później z wielkiej płyty. Zaludniano je przede wszystkim ściąganymi z całej Czechosłowacji pracownikami, którym dodatkowo pokrywano koszty przeprowadzki. Przyjeżdżali w ciężarówkach, siedząc na kuferkach. Starzy karwiniocy zaraz określili ich mianem kuferkorzy i tak już zostało. Wraz ze wznoszeniem nowej Karwiny waliła się stara. Pałac Larischów w Solcy zburzono w 1953 r., zacierając ślady po rodzie, który stworzył Karwinę, budując pierwsze kopalnie. Szkołę „czerwoną” rozebrano w 1960 r., „białą” kilka lat później. Oba te budynki były zabytkowe. Wzniesiono je dla dzieci górników, „białą” w 1852 r., a „czerwoną” w r. 1894. W 1964 r. ten sam los spotkał nowy kościół pod wezwaniem św. Henryka. Była to ogromna budowla, która mogła pomieścić cztery tysiące ludzi, ufundowana przez Larischów. Pamiętam, że była to wspaniała świątynia, do której uczęszczało na nabożeństwa najwięcej ludzi. Dwa lata później zburzono ratusz, a w roku następnym dawne centrum polskości i siedzibę PZKO w Karwinie, czyli Dom Stowarzyszenia Katolickich Robotników „Praca”. Tak samo postąpiono następnie z halą sportową, hotelami, restauracjami i wszystkimi dzielnicami mieszkaniowymi, a także browarem wzniesionym w 1860 r., z którego piwo sprzedawano nawet w Wiedniu.
Ze starej Karwiny ocalał tylko stary kościół pw. św. Piotra, który zachowano ze względu na wartości architektoniczne. Niegdyś stał na pagórku, dziś w dolince, zapadł się bowiem 37 metrów w dół. Odchylił się też od pionu o 7 stopni. Jest symbolem dawnej Karwiny. Świątynia dalej jest czynna. W niedziele są w niej odprawiane dwa nabożeństwa: jedno po polsku, drugie po czesku, przy czym na polskim wiernych jest więcej. Czesi jak nie chodzili do kościoła, tak nie chodzą. Polacy, którzy przyjeżdżają do starego kościoła, to przede wszystkim dawni mieszkańcy Karwiny, żyjący zarówno w nowej Karwinie, jak i w innych miejscowościach Zaolzia. Uczestnictwo we mszy św. łączą zazwyczaj z odwiedzinami grobów bliskich osób spoczywających na cmentarzu znajdującym się obok świątyni. Zapalają na nich znicze, składają kwiaty.
Chciałem podkreślić, że obserwując burzenie starej Karwiny, co po naszemu nazywa się „zbulaniem”, nie odczuwałem nigdy nacisków, by wyrzec się polskości i zadeklarować czeską narodowość. Uważam, że takich odgórnych nacisków nie było. PZKO w Karwinie rozwijał się bardzo prężnie. W latach pięćdziesiątych aktywnie działało tu 12 Miejscowych Kół. W Domu „Praca” istniało koło Karwina-Centrum, które kontynuowało działalność dawnego właściciela budynku. Funkcjonował tu zespół teatralny, chór męski „Echo”, a także kluby bilardowy i szachowy, bardzo popularne wśród polskich górników. Specjalnością tego koła były też imprezy nawiązujące do starych tradycji, takich jak wianki, festyny ogrodowe, bale, popołudnia karnawałowe i wigilijki. Prężnym kołem było też Karwina-Darków, animowane przez wielu przedwojennych działaczy, jak chociażby Wilhelm Sembad związany z najlepszym chórem męskim lat przedwojennych w Karwinie. Po wojnie przeniósł się do Darkowa i został sekretarzem koła, a później prezesem. Zorganizował on m.in. znakomity chór „Lira”, liczący 72 osoby.
(…)
Mimo że Karwina szybko zmieniała oblicze, to polskość w mieście było wciąż widać. Współżycie między Polakami a Czechami zawsze układało się dobrze. W mojej brygadzie pracowali zarówno Czesi, jak i Polacy i nigdy się między sobą nie kłócili. Na różnych odprawach zaczynałem mówić po czesku, a potem przechodziłem na gwarę, którą rozumieli wszyscy. Zdarzało się oczywiście, że przyszedł jakiś przełożony Czech pochodzący spoza Zaolzia i wtedy musiałem mówić po czesku. Ludzie z zewnątrz „po naszymu” nie rozumieli. Wśród nich miałem zresztą bardzo wielu dobrych znajomych i przyjaciół. Oni zupełnie nie rozumieli tutejszych zawiłości polsko-czeskich, mieli to gdzieś i dziwili się swoim niektórym pobratymcom z niechęcią odnoszącym się do Polaków. Wśród tych miejscowych Czechów szowinistów, niestety, nie brakowało. Większość z nich wywodziła się z polskich sczechizowanych rodzin. Byli tzw. „szkopyrtokami”, czyli odwróconymi.
Jeżeli Czesi do czegoś Polaków namawiali, to do wstępowania do partii. Zresztą nie tylko oni. Wśród Polaków w Karwinie komuniści też byli. Pamiętam takiego Alfreda Kaletę, który urodził się w rodzinie górniczej w Karwinie-Sowińcu. Przed wojną był członkiem Klubu Sportowego „Siła” Frysztat. W latach trzydziestych należał już do partii komunistycznej, uczestniczył w strajkach w kopalni, walczył też w Brygadach Międzynarodowych w Hiszpanii przeciwko Franco. W 1939 r. szukało go Gestapo, ale on zdążył uciec na Podhale. Po wyzwoleniu wrócił do domu i był współzałożycielem miejscowej rady narodowej. W 1946 r. został posłem do zgromadzenia narodowego. Zaczął ostro walczyć na terenie Karwiny z czeskimi szowinistami z Czechosłowackiej Partii Narodowo-Socjalistycznej spod znaku Františka Uhlířa, który domagał się wysiedlenia Polaków z Zaolzia. Kaleta wielokrotnie interpelował w Ministerstwie Szkolnictwa i Oświaty w sprawie zamykania polskich szkół. Uhlíř należał do kierownictwa tego resortu i swoje stanowisko wykorzystywał do realizacji swych koncepcji. W 1947 r. Kaleta pomagał w założeniu w Karwinie PZKO. Zabiegał, by koła miały swoje własne siedziby. Mówił też, że jeżeli Polacy nie będą zasilać partyjnych szeregów, to zostaną tu w Karwinie zjedzeni. Do partii garnęli się masowo czescy nacjonaliści, którzy uważali, że z naszą mniejszością trzeba zrobić porządek.