Aby do mety
Data wydania: 2019
Data premiery: 23 lipca 2019
ISBN: 978-83-66217-42-3
Format: 130x200
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 368
Kategoria:
17.00 zł
Miłość czy przyzwyczajenie? Uwierzcie, czasem trudno odróżnić jedno od drugiego. Spróbujcie razem z Mirą przejrzeć się w zwierciadle uczuć i znaleźć tę właściwą odpowiedź. Ta historia odziera ze złudzeń, które potrafią skutecznie zatruć życie. To trzeba przeczytać!
Aneta Kwaśniewska,
Książki w eterze, ksiazkiweterze.pl
Mira stawia sobie za cel dociągnięcie do ołtarza aktualnego wybranka serca. Jednak w miarę upływu czasu zaczyna zadawać sobie pytanie, czy Łukasz jest aby na pewno tym, z którym powinna spędzić resztę życia. Zachowanie narzeczonego i liczne sytuacje świadczące o niewystarczającym zaangażowaniu emocjonalnym początkowo nie przeszkadzają Mirze w konsekwentnym dążeniu do mety. Pojawienie się jednak w jej życiu kolejno dwóch innych mężczyzn powoduje rozterki duchowe i całą masę wątpliwości.
Poniedziałek
Magazynier, sprzedawca, specjalista ds. projektów, inżynier procesu powlekania… A co to takiego…? Wyświetl szczegóły… Chemia. Odpada. Asystentka, referent, cokolwiek…Coś, co pozwoli mi spędzić minimum czasu w pracy, a maksimum w domu. No i zagwarantuje jeszcze jako takie zarobki.
Handlowiec. Kolejny handlowiec. O i jeszcze jeden.
Westchnęłam w parującą kawę. Nie będzie łatwo. Najlepiej by było − posiadając wszelkie możliwe atuty intelektualne − znać jeszcze wszystkie języki świata, no, przynajmniej z pięć. Pięciu nie znałam. Z konwersacyjnym angielskim i podstawami niemieckiego, za pomocą którego raczej trudno przychodziło mi porozumienie się z kimkolwiek, praca na etacie − powiedzmy asystentki − odpadała z mety. Aha, przydałoby się jeszcze tak z dziesięć lat doświadczenia zawodowego, powalająca na kolana aparycja i najlepiej tak ze dwadzieścia dwa, góra trzy lata. Jestem stara! Matko kochana, jestem za stara, żeby znaleźć jakąś sensowną robotę. Miotając gromy, ruszyłam do lusterka, powtarzając sobie po drodze, że kobieta z trzydziestką na karku dopiero po kilku zabiegach kosmetycznych może rano wyglądać jako tako.Więc nawet jeśli zobaczę potwora, a zobaczę na pewno, to odrobina mleczka, toniku, kremu, no i szamponu, podkład, lekki make-up, to wszystko na pewno zdziała cuda, nie ma co panikować.
Rzuciłam rozpaczliwe spojrzenie, najpierw z daleka i przy włączonym tylko górnym, łagodnym świetle. Hm, nie jest źle.
Później odważyłam się zapalić jeszcze podświetlenie punktowe i podejść dwa kroki bliżej. No tak, jakaś szara jestem i kurze łapska rysują się całkiem wyraźnie, stwierdziłam, jeżdżąc już nosem po lusterku. Gotowa byłam lecieć w kraciastym szlafroku Łukasza do pobliskiej drogerii po jakieś cudowne specyfiki. Cudowniejsze od posiadanych i wklepywanych obecnie. Idiotka, że niby im więcej wklepiesz, tym więcej lat ci ubędzie.
Nie pal tyle, kawska nie żłop bez opamiętania, to i zmarszczek nie będzie. Znaczy, na pewno nie będzie ich tak szybko przybywać. Chociaż kto wie, co ja mam w genach zapisane…
− Ulaaa – zawyłam dokładnie piętro wyżej, w drzwiach kochanej sąsiadki i jednej z dwóch najbliższych moich przyjaciółek.
Jasna głowa wychyliła się jak zwykle z kuchni, razem z nią wychylił się też słodki, cynamonowy zapach.
−Wirusa się nie boisz? Stasiek z przedszkola kolejną ciekawą chorobę przytachał – poinformowała od razu od drzwi.
− A ciebie też wzięło? – zainteresowałam się na wszelki wypadek.
− Nooo, zdaje się że powoli bierze. Oszczędzę ci szczegółów…
− Zaryzykuję, nic nie jest w stanie mnie już bardziej przybić – rzuciłam dramatycznie.
− Ooo, faktycznie coś nieciekawie wyglądasz.
− Nie dobijaj mnie. – Klapnęłam na kuchenną ławę. – Jestem stara, chyba nigdy nie wyjdę za mąż i nie będę mieć dzieci, poza tym nikt mnie nie przyjmie do pracy, bo nie umiem szyć… Buuu. Dlaczego mnie rodzice nie przysposobili do jakiegoś konkretnego fachu? Dlaczego sama się nie przysposobiłam?
− Nie bucz. Kawy ci zrobić?
− Od kawy przybywa mi zmarszczek.
− Sypaną czy rozpuszczalną? – Stała już w pełnej gotowości między czajnikiem a szafką z kubkami.
− Rozpuszczalną z mleczkiem, duuużo mleczka – miauknęłam zgodnie. Jak to dobrze czasami znaleźć się w pobliżu osoby zdecydowanej i opiekuńczej. Zapach już praktycznie wbijał mi się do nosa i powodował lekkie skurcze puściutkiego żołądka. –
A co tu tak pachnie?
– A tu tak pachną pierniki. Późno się za nie wzięłam, ale gdybym zrobiła to wcześniej, pewnie by zeżarli i na święta musiałabym dorabiać. No co tam – kubek wylądował przede mną razem z porcją brązowych, ciepłych jeszcze ciastek – gadaj.
– A o czym tu gadać. Czy ty wiesz, ile mam lat? Łukaszowi się nie spieszy do zakładania rodziny… Na dodatek nikt nie chce mnie zatrudnić. Czarna rozpacz. Kolejne święta spędzę w gronie zatroskanej rodziny, zatroskanej przede wszystkim o mój stan cywilny. Po prostu miód. Próbkę mam przy okazji każdego telefonu od mamy. Dzięki Bogu dzisiaj jeszcze nie dzwoniła.
– Przecież chyba jesteście zaręczeni… nie? Stasiu, zostaw pilota.
Taaaa, chyba jesteśmy… A widziałaś u mnie jakiś pierścionek? Bo zdaje się zaręczyny to z pierścionkiem. Widziałaś jakiś? – wysunęłam przed siebie obie dłonie.
Ula posłusznie pochyliła się nad nimi, wypatrując choćby śladu biżuterii.
– Faktycznie, nie ma, ale… Mirul, rozejrzyj się po kątach i zastanów chwilę, czy aby na pewno wiesz, do czego tęsknisz. – Ula zerknęła do dużego pokoju, po czym kategorycznie i bez zbędnych ceregieli odebrała najmłodszej latorośli pilota.
Rozejrzałam się po znajomych kątach. Odwieczny ład, skład i porządek. Odwieczny zapach czegoś pysznego, pieczonego, smażonego. No i odwieczny hałas. Czy wiem, do czego tęsknię…
Głupie pytanie. Pewnie, że nie wiem. Zdaje się, że nikt w tym zwrotnym punkcie swojego życia nie ma bladego pojęcia, na co się pisze. Ale słowo rodzina ma niebagatelny wymiar, a dzieci… Państwo Zabroccy doczekali się czwórki potomstwa, które temperament odziedziczyło zdecydowanie po mamusi. Chwilami miałam wrażenie, że Ula ma nie dwie, a przynajmniej pięć rąk. Co za tym idzie, jej potomstwo miało tych rąk cztery razy więcej. Nóg też. Jeszcze gdyby te wszystkie ręce i nogi umieścić w jednym ciele, dałoby się wytrzymać. Ale one były na osobnych korpusikach, a te korpusiki rozbiegały się zazwyczaj w przeciwnych kierunkach. Rozliczne ręce grzebały w różnych miejscach, w których zdecydowanie nie powinny grzebać. Patrz kontakty, zwoje kabli, włączniki, a teraz – proszę bardzo, najmłodszy potomek znowu dorwał pilota i usiłował przetestować na nim trwałość dopiero co wyrżniętych siekaczy. Co zwycięży? Ząb czy wstrętny, oporny plastik? Najwyraźniej stawiał na ząb. Wskazywały na to zaciekłość i pasja, z jaką usiłował rozgryźć coraz to nowe miejsca.
– Stasiu, co ja mówiłam? Z o s t a w p i l o t a! Patrz i dalej się zastanawiaj – to było już do mnie, z delikatnym rozdrażnieniem w głosie.
Staś zaprzątnął wreszcie – całkiem skutecznie – swoją uwagę piernikami.Wymyślił zabawę w chomika, który zbiera zapasy na zimę.Wepchnął sobie w i tak pyzate już policzki po kilka ciastek, po czym wypiąwszy na nas swój tłuściutki, czteroletni zadek, pobiegł na czworaka do dużego pokoju. Słodkie.
– Mira… Chomiki gromadzą zapasy na zimę?
Wzruszyłam ramionami.
– Pojęcia nie mam, ale zdaje się, że nie.
– Trzeba będzie porozmawiać z Pawełkiem, niech sobie dziecko błędnych teorii nie wymyśla. Swoją drogą, skąd mu te chomiki, może o wiewiórki mu chodziło… No i czy on czasami nie powinien już wyrosnąć z gryzienia wszystkiego, co mu wpadnie w ręce? – zastanawiała się, wrzucając na blachę kolejne ciastka.
Rzecz jasna, że trzeba. Z Pawełkiem wszystko musiało być skonsultowane. Począwszy od tego, ile ziemniaków nabyć – przy czym nabywała zawsze Ula, uprzednio odprowadziwszy wszystkie dzieci do szkół i przedszkoli, dwójka tu i dwójka tu – poprzez to, co właściwie rodzina życzy sobie na obiad, a zawsze decydował pan i władca Zabrocki, skończywszy zaś na konsultacjach z zakresu edukacji dzieci. To zawsze Paweł wiedział najlepiej, on – instancja wyższa, władza absolutna i nieomylny monarcha w jednym. Nie można powiedzieć miłościwie nam panujący.
Ula godziła się na istniejący układ, podejrzewam też, że w dużej mierze była jego twórczynią, ale chwilami szlag mnie trafiał.
Człowiek potrafi się zredukować do istoty stricte użytecznej dla innych, własne potrzeby zepchnąć głęboko w zakurzony kąt, jeszcze czymś przykryć, żeby – uchowaj Boże – się stamtąd nie wydostały. Teraz wyciągnie kolejną partię ciastek, odgarniając ramieniem jasny kosmyk z policzka, za chwilę wstawi jakieś mięcho do pieczenia, potem ułoży Staśka do drzemki i wykorzystując względną ciszę w domu, usiądzie przed komputerem, żeby powklepywać trochę danych. Miała stałą pracę z możliwością odbębnienia jej w domu. Inny układ nie wchodził w grę. Podziwiałam ją, co tu dużo gadać. W porównaniu z życiem Uli, moje wyglądało sielsko anielsko i, trzeba ze skruchą przyznać, nader leniwie i bezproduktywnie.
Wylądował przede mną kolejny talerz z ciepłymi piernikami. Roiło się od serduszek, gwiazdek i wycinanych przez Stasia armat, do złudzenia przypominających męskie przyrodzenia, różnych długości i grubości, kształtem jednak nieodmiennych.
– No co się przyglądasz, a r m a t y – prychnęła Ula.
– Niezłe – wzięłam jedną do ręki – ciekawe skąd wzorzec.
Tatusiowy? Hi, hi. No i oświeć mnie, gdzie niby tu lukier lać, hę?
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.