Cienie zostaną za nami
Saga kresowa, tom 1
Data wydania: 2024
Data premiery: 16 stycznia 2024
ISBN: 978-83-67867-46-7
Format: 145/205
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 352
Kategoria: Literatura współczesna
47.90 zł 33.53 zł
Siła nie musi oznaczać przemocy
Oparta na faktach saga historyczno-obyczajowa.
Stefania z rodziną zamieszkuje małą wieś przy wschodniej granicy, niedaleko Baranowicz zwanych Wschodnią Warszawą. Jej najbliższymi sąsiadami są Białorusini oraz Żydzi. Choć bohaterowie są świadomi nadchodzącej wojny, to nie wiedzą, czego się spodziewać. Pierwszy września przeraża wszystkich, ale jakoś potrafią oswoić strach. Dopiero wejście Armii Czerwonej do Polski sprawia, że zupełnie tracą orientację i poczucie tożsamości narodowej. W tak trudnym momencie umiera mąż Stefanii i kobieta zostaje sama z siedemnastoletnią Janką i małym Julkiem. Musi wykazać się wielką siłą, by przeżyć. Pomaga jej zaprzyjaźniona żydowska rodzina Szlechterów, doskonałych krawców, których córka Hanka jest najlepszą przyjaciółką Janki.
Wkrótce kolejne tomy sagi kresowej:
Na moście pożegnań
W cudzych ogrodach
Zima przyszła śnieżna, ludzie nawet w domach zakładali na siebie po kilka warstw ubrań, bo drewna mieli mało. Palili głównie w kuchni i spali przy piecu, ruskim zwyczajem. Stach sprzedał wszystkie zrobione przez siebie walonki. Nie były najlepszej jakości, ale kupujący wiedzieli, że albo te, albo żadne, a z chałupy musieli jakoś wyjść. Odśnieżał codziennie obejście, żeby dało się dojść do kurnika, i nosił wodę. Dbał o kury, czasem przynosił Stefanii trochę mleka. W wolnych chwilach rzeźbił. Julek siadał przy nim i przyglądał się zaciekawiony. Polubili się.
Ludzie we wsi zaczynali szeptać, że coś się dzieje, podobno Ruscy szykują wywózki. Stefania starała się nie słuchać, gdzie miała być ta wywózka? Przecież na zachodzie Niemcy, nikt ich tam nie odeśle, a w Rosji mają sporo własnych obywateli i problemów, więc miała nadzieję, że to tylko plotki. Absolutnie zakazała Stachowi powtarzania przy dzieciach wszystkiego, co usłyszy.
Wyjątkiem była Hanka. Kiedy przychodziła, starała się rozweselić Jankę, opowiadała rodzinne anegdoty i zachęcała do robienia skarpet. Te podobno szły jak woda. Jedyną plotką powtarzaną przez Hanię był wyjazd Żydów w głąb Rosji. Rosjanie agitowali w synagogach, zachęcali do szybkiego spieniężenia majątku i rozpoczęcia nowego życia na Wschodzie.
Stefania była tym zaskoczona.
– Ale po co? Tu nie ma Niemców, przed kim mają uciekać? Ludzie zostawiają dorobek życia i jadą w nieznane?
– Nie wiem, po co, też uważam, że to nie ma sensu, ale wujowie namawiają, a ojciec jest coraz bardziej przekonany do tego pomysłu. Tam podobno krawców szukają, dobrze można zarobić.
– Hania, popatrz ty na tych Ruskich, widziałaś ich mundury? – Stefania nie dała się przekonać. – Tam bida aż piszczy, wszy ich gryzą, co twój ojciec chce im szyć? Oni nawet skarpet nie noszą, tylko szmatami owijają nogi, na grzbiet wkładają aby co, nieważne czy czyste i jak uszyte.
– Niby racja, to może sklep otworzą?
– Przecież oni darmo biorą, handlu z nimi nie ma żadnego, chyba że wymienny. Wódkę albo tytoń dasz, to może coś dostaniesz, ale w normalny handel z nimi to ja nie wierzę.
Hania przytakiwała Stefanii, bo argumenty były bardzo logiczne, ale w domu słyszała coś zupełnie innego. Ojciec powtarzał, że takie rozwiązanie jest najlepsze. W głębi Rosji będzie spokojnie i bezpiecznie, będą pracować i przeczekają wojenną zawieruchę. Mama sprzeciwiała się wyjazdowi, nie chciała słyszeć o Rosji. Czekała na swoją matkę, której nie udało się wyjechać z Polski. Maria wciąż wierzyła, że babcia Rachela dotrze tu ze swoją najmłodszą córką i trzeba na nie czekać. Hanka opowiadała, że właściwie codziennie rodzice kłócą się o to, bo ojciec stanowczo namawia na wyjazd, a matka się sprzeciwia:
– Wiesz, Janka, tato mówi, że jeśli babcia dotrze aż tu, to i dalej będzie mogła pojechać, żeby nas znaleźć. Ale mama nie chce nawet słyszeć o tym, czeka na babcię. Pamiętasz ją? Kiedyś się u nas poznałyście.
Janka pamiętała starsza miłą panią, ale jeszcze bardziej utkwiły jej w pamięci pyszne ciasta pieczone przez babcię Helę, jak nazywała ją Hania.
– Już mnie męczą te kłótnie, mama zaproponowała, żeby tata sam pojechał i czekał tam na nas, dojedziemy razem z babcią. Ale i tak nie mogą się dogadać. Dawid z matką już wyjechał, i kuzyn Lew, podobno można tam żyć spokojnie.
– A co z dziadkiem? – Janka pamiętała męża babci Racheli, brodatego Szymona.
– Na niego nie ma co czekać, nie zostawi piekarni. Dziadek sobie poradzi, ale babcia ma słabe serce.
– Chciałabyś wyjechać, Hanka? – spytała, patrząc jej w oczy.
– Nie wiem, Jania, chciałabym tu zostać, ale tam podobno bezpieczniej. Tylko nie wyobrażam sobie, jak mogłabym zostawić wszystko, przecież my się nigdy nawet nie przeprowadzaliśmy, to jak to tak?
Janka popatrzyła na nią szeroko otwartymi oczami.
– Jedź, Hania, zostawcie wszystko i nie czekajcie, bo wasi z gminy będą w szopach mieszkać i z głodu płakać, a uciec się już nie da. Most zielony widzę i ludzi na nim, w kolejce po śmierć czekają.
Janka wyraźnie widziała wychudzone postacie stłoczone w drewnianych szopach, słyszała ich płacz i szczekające psy. Mały czarnooki chłopiec ciągnął matkę za rękę szepcząc „Mame, jeść”.
Hanka popatrzyła na nią przerażona i szarpnęła ją za ramię.
– Janka, co ty mi opowiadasz takie straszne rzeczy? Źle się czujesz? Po jaką śmierć na moście?
Janka jak wybudzona ze snu popatrzyła na przestraszoną przyjaciółkę.
– Hania, przepraszam, coś mi się stało, jakbym usnęła i nie wiem, co plotła. O ojcu ciągle myślę, przepraszam, nie chciałam cię straszyć.
Hanka rozumiała sytuację, przytuliła Jankę do siebie.
– Jania, nie mów mi więcej takich rzeczy, proszę.
W domu Hanka nawet nie powtórzyła tych słów, które ją tak wytrąciły z równowagi, postanowiła się nie mieszać, niech rodzice sami podejmą decyzję.
Władek szukał jakiegoś zajęcia, ale sam nie wiedział, co chciałby robić. Jednego był pewien – nie chce współpracować z Ruskimi. Nie po to odszedł z magistratu, żeby teraz wysługiwać się sowietom. Wyprowadzili się z Ireną w pośpiechu z małego mieszkanka, które wynajmowali, bardzo chcieli zmienić adres. Nie ufali nowej władzy. Irenka dostała przydział na mały, przyszpitalny pokoik i zamieszkali tam razem. Mieli miskę, drewniany wychodek na dworze i nieszczelne okno. Jednak największą zaletą był szpitalny stróż, kiedy się coś działo, zawsze dawał znać. Do tego szpital miał trzy wyjścia, zawsze to bezpieczniej niż na oficerskim osiedlu.
Za radą żony szukał zajęcia w sklepach, pomagał Irenie w szpitalu, ale nie mógł znaleźć nic stałego. Dorabiał czasem na kolei, wyładowując wagony, ale po pogrzebie Ludwika nie mógł liczyć na wsparcie wuja Bolesława, bo ten nawet rozmawiać z nim nie chciał i kiedy tylko go widział, kazał się wynosić. To jego obciążył odpowiedzialnością za pogrzeb w ogrodzie, uważał, że Stefania w żałobie nie wiedziała, co robi, ale on, prawie rodzony syn wychowany przez Ludwika od małego, nigdy nie powinien się zgodzić. Władek próbował tłumaczyć wujowi, dlaczego podjęli taką decyzję, ale ten kazał mu wyjść, mówiąc, żeby nigdy więcej o żadną pomoc go nie prosił ani nie nazywał wujem.
Władkowi przykro było, bo pamiętał, jak razem budowali dom, podawał wujowi potrzebne narzędzie i czuł się tak dorośle, mówił wtedy, że Bolesław jest najlepszym wujkiem. Miał nadzieję, że cała złość w końcu wujowi przejdzie, niestety na jego pomoc nie miał co liczyć. Zły na siebie i bezradny siedział w domu i coś tam pichcił, żeby Irena mogła zjeść, jak wróci ze szpitala. Przynosiła wiadomości z miasta a te nie były za dobre.
– Władziu, ludzi zaczynają wywozić.
– Ale dokąd, Irka?
– Nie wiem, mówią że w głąb Rosji. Polaków zabierają, dają trochę czasu na spakowanie rzeczy i ładują ich do pociągu, całe rodziny, nocą.
– A znasz kogoś, kogo wywieźli? Może to plotki?
– Nie jestem pewna, ale ktoś mówił o pracownikach magistratu, nikogo znajomego nie zabrali?
– Pójdę, zapytam Mierzejskiego, może coś wie?
– Jedzenia zaczyna brakować w szpitalu, leków już nie mamy. Ruskie jak wpadają, to tylko po papier, żeby skręty robić. Spirytus już dawno zabrali, nawet eter piją, jak znajdą.
– A w żydowskim szpitalu nie mają? Może się podzielą?
– Nie wydaje mi się, tam podobnie jak u nas. Coraz więcej ludzi od nich wyjeżdża, brakuje lekarzy.
– Ruskie tak im pozwalają?
– Pozwalają, ale pod warunkiem, że zupełnie przestaną praktykować religię, wtedy wolna droga. Wielu się zgadza.
– Ja tam Ruskim nie ufam. A pracy jakiejś dla mnie nie ma, skoro tak im ludzi brakuje?
– Nic nie wiem, ale pamiętam o tobie. Kocham cię, jakoś damy radę Władziu, nie głodujemy jeszcze.
Władek wiedział, że jakoś dadzą radę, ale czuł się niepotrzebny, co miał robić? Siedzieć w domu i gotować? Wszyscy jakoś się zorganizowali, zarabiali parę groszy, tylko on nie mógł się odnaleźć pod ruskimi rządami. Nawet matka i Janka te swoje skarpety robiły i przerabiały stare ubrania, a on zupełnie nic. Irka angażowała się w życie szpitala, czuła się potrzebna, a on siedział w ich pokoiku i prał szpitalne bandaże.
Odwiedził Wiktora Mierzejskiego, żeby go podpytać o wywózki. W domu była tylko żona. Powiedziała, że mąż sprząta piwnicę, bo go energia rozsadza i nie ma co ze sobą zrobić. Oczywiście, jeśli Władysław chce, może zejść na dół, tam spokojnie porozmawiają.
Wiktor ucieszył się z niespodziewanej wizyty, ale nie zapraszał na górę.
– Władek, co cię sprowadza?
– Popytać chciałem, może coś wiesz? Irena mówi, powtarza szpitalne plotki, że Ruskie zaczynają wywozić ludzi. Znasz kogoś, może coś wiesz?
– Panią Zofię wywieźli, zabrali nocą z mężem i córką, tyle wiem. Rękę miała złamaną, jeszcze nie całkiem sprawną. Przyszli nocą, bo sąsiedzi widzieli, a potem na stacji kolejarze, wuj nic nie mówił?
– Nie mówił, bo ze mną nie rozmawia.
– A co się stało, że go na takie złości wzięło?
– Ojciec umarł i musieliśmy go w ogrodzie pochować, nie potrafiliśmy wytłumaczyć wujowi, że tak trzeba.
– Przykro mi, moje kondolencje.
– Wuj nawet na pogrzeb nie przyszedł, a my nie mieliśmy wyjścia, dla nas to też straszne w sadzie grób kopać.
Wiktor trochę już poznał rządy nowej władzy. Wiedział, że są nieobliczalni, zazwyczaj pijani i żadne argumenty w rozmowie nie wchodzą w grę. Przyjmowali ochoczo łapówki, ale nie warto było wdawać się w dyskusję.
– Może zegarek trzeba było im dać, bimbru dołożyć i normalnie ojca chować.
– Zegarek mamy jeden, pamiątkowy. Ale nie w tym rzecz, nie chciałem narażać Janki i Julka, żeby oprócz żałoby jeszcze więcej cierpienia musieli znosić.
– Racja, Władziu, tak tylko powiedziałem, bo tu za zegarek i bimber sporo załatwisz.
Władek zmienił temat.
– Wiktor, pracujesz gdzieś? Bo mnie aż nosi, nie mam żadnego zajęcia.
– Pracuję u siebie, ale nawet żona nie wie. Nie chcę jej denerwować, dlatego tu rozmawiamy. Ale co my tak na stojąco, siadaj, Władziu.
Piwnica wyglądała całkiem przytulnie, stała tam jakaś stara kanapa, stół i krzesła, mogli usiąść i spokojnie porozmawiać.
– Poleję po jednym, co? Napijemy się Ruskim na pohybel.
– A to nie odmówię.
Wiktor rozlał wódkę do kieliszków. Władkowi aż dech zaparło, kiedy przełknął mocny trunek.
– Skąd ty to masz? Z piekła? – zapytał po dłuższej chwili, kiedy złapał oddech.
– A nie, zza ściany. – Wiktor się uśmiechnął.
– Nie rozumiem?
Mierzejski podszedł do ściany, gdzie za starym regałem ukryta była aparatura do bimbru.
– Widzisz, ojciec mnie uczył, jak się to robi i nauka nie poszła w las. A że nic innego nie umiem, to tym się zajmuję i handluję. Chcesz dołączyć do spółki?
– Bimbrownicy z magistratu. – Władek się uśmiechnął.
– A może być, będziemy robić nektar poleski. Na targu baby z mąką przeganiają, a do mnie się uśmiechają i biorą. Wiedzą, że jak mnie pogonią albo wywiozą, to im zimno i głodno będzie.
– Może masz rację.
– Nie mam wyjścia, to i mam rację, z czegoś trzeba żyć, a szansa na robotę mała. Wszędzie pytałem i nic. To jeszcze po jednym?
– Nie powiem nie, polewaj i mów, co mam robić, wchodzę w to.
– Wiem, że twoja mama gdzieś na wsi mieszka, pod Baranowiczami, jedź i pytaj chłopów, który tam jęczmień ma. Tylko nie przyznawaj się, że na bimber, coś wymyśl. Po pierwsze drożej policzą, po drugie mogą na nas donieść.
Przypieczętowali porozumienie kolejnym kieliszeczkiem. W domu Władek nie przyznał się Irence, że wymyślił sposób na zarabianie, z urzędnika został bimbrownikiem.
Kiedy opowiedział Stefanii przy okazji odwiedzin, co będzie robił, ta załamała ręce.
– Synu, a co to za zajęcie? Przecież ty szkoły kończyłeś, a teraz będziesz samogon robił?
– Mamo, coś muszę, nie będę z wami skarpet dziergał, zobaczę, może uda się trochę na tym zarobić.
– Nie przekonuje mnie takie zajęcie. Ale twoja decyzja. Pomóc ci jakoś? Ojciec miał coś tam do swoich nalewek, na strychu zostawił, jakieś butle i baniaki, beczka… Zobacz, może coś się przyda.
– A może jęczmień ktoś sprzedaje?
– O tej porze roku to raczej nie kupisz, ale pytaj. Tyle że od razu będą wiedzieć, co zamierzasz robić. Pamiętam, babcia mówiła, że u nich w duchówce prażyli żyto, a potem z tego gotowali słód i robili bimber. Z owoców też, gruszki najlepsze i śliwki, bo one mają dużo cukru, ale to też nie teraz. Żyto to sąsiedzi, Wiaruny, powinni mieć, idź, pytaj, ale ostrożnie, za wiele im nie mów.
– Mamo, martwię o was, wszystko tu w porządku? W mieście wywózki się zaczęły. Pamiętasz, mówiłem ci o pani Marcinkowskiej, rękę jej złamali. Zabrali ją z mężem. Podobno do Kazachstanu wywożą.
– Synu, nie mam już siły o tym myśleć. I tak nie uciekniemy, bo gdzie? Co ma być, to będzie. Prośbę mam do ciebie, Władziu.
– Tak, mamo?
– Poszedłbyś na dworzec? Do Bolka.
– On nie chce ze mną rozmawiać, kazał się wynosić.
– Muszę się z nim spotkać i nie daje mi to spokoju. Ludwik to jego brat, powinnam była mu wyjaśnić, czemu ojca tu chcemy pochować, zrozumiałby. Zaproś go do nas, powiedz, że chcę przeprosić. Ja nie chcę domu zostawiać i jechać do niego, boję się Ruskich, a po śmierci żony Bolek z dworca nie wychodzi. Proszę, synu, bo mi to spokoju nie daje.