Miłość o smaku wina
Luiza Kochańska
Data wydania: 2009
Data premiery: 14 maja 2009
ISBN: 978-83-6038-398-8
Format: 110x170
Oprawa: Miękka
Liczba stron: 165
Kategoria: Literatura dla kobiet
9.90 zł 6.93 zł
Doskonale zaplanowana przyszłość bohaterki – zaręczyny z młodym, przystojnym bankierem, wygodne i dostatnie życie, własna kancelaria prawna, dalekie, egzotyczne podróże, wszystko bierze w łeb, kiedy Magda widzi w telewizji narzeczonego… z czarnym paskiem na oczach, i w kajdankach…. Czy to możliwe, że losowo wybrane ogłoszenie z gazety, wyjazd na wieś, nieokrzesany wspólnik, i pewien uroczy chłopiec zmienią życie bohaterki w jedno wielkie szczęście?
Gdyby ktoś wpadł na pomysł zorganizowania konkursu na najlepszą przyjaciółkę świata, to Elwira Marecka z całą pewnością zdobyłaby w nim czołowe miejsce. Podobnie byłoby, gdyby wzięła udział w plebiscycie na najbardziej nietrafione lokowanie uczuć.
– Taa… Lokować to można produkt – burknęła pod nosem na wspomnienie swojego permanentnie złamanego serca. – Że też zawsze muszę durzyć się w niewłaściwych facetach – westchnęła.
Co prawda to prawda. Ostatni obiekt jej uczuć, Klaudiusz Drawicz, był żonaty dokładnie od ośmiu godzin. Elwira natomiast, ubrana w sukienkę pierwszej druhny, ściskała w dłoni ślubny bukiet, który wprost w jej ręce wrzuciła najlepsza przyjaciółka, Patrycja Janas. Uściślając: od ośmiu godzin Patrycja Drawicz.
To, że Patrycja i Klaudiusz zmienili kilka godzin wcześniej stan cywilny, w dużej mierze stanowiło zasługę Elwiry. Taka już z niej była masochistka, że najpierw zadurzyła się w sympatycznym stomatologu, a gdy usłyszała, że ten jest zakochany bez pamięci w Pati, nie tylko ich ze sobą wyswatała, ale jeszcze uratowała związek przed niechybną katastrofą. Jakby tego było mało, kilkanaście lat wcześniej zapałała równie niefortunnym uczuciem do… pierwszego męża Patrycji. Cóż, widać, taka już jej dola, że musiała zakochiwać się nie dość że głupio, to jeszcze w cudzych mężczyznach.
Z wiązanką ślubną było tak, że Pati, przewidując manewr druhny (która zamierzała zrobić unik), cisnęła nim ze wszystkich sił w Elwirę. Dosłownie! Wykonała zamach, jakby miała rzucać, nie przymierzając, co najmniej oszczepem. No i trafiła, ku zgrozie nie-do-końca-szczęśliwej nowej posiadaczki bukietu. Zamążpójście było bowiem ostatnią rzeczą, o której w chwili obecnej marzyła.
Ciaputek
Naturalną konsekwencją życia w niewielkiej miejscowości jest to, że mieszkający tam od pokoleń ludzie odarci są z jakiejkolwiek intymności. Jeżeli do kogoś w młodym wieku przylgnie jakaś etykietka, to jest rzeczą pewną, że pozostanie ona na zawsze i wyprze z pamięci zbiorowej imię lub nazwisko delikwenta. Tak jak to się stało w przypadku Ciaputka. Bo skoro rodzona matka tak go nazywała, to Ciaputkiem musiał być – koniec i kropka.
Jako nastolatek Ciaputek niczym szczególnym się nie wyróżniał. Czasami bywał ciamajdą i zdarzało mu się coś wylać, stłuc albo upuścić, lecz nie przydarzało mu się to częściej niż przeciętnemu chłopakowi w jego wieku. Nie był najprzystojniejszy w całej wsi, nie był też brzydki. Uczył się przeciętnie, na tyle dobrze jednak, by później skończyć nie najgorsze studia, które zapewniły mu całkiem przyzwoity etat. Miał grupkę przyjaciół i zawsze mógł na nich liczyć, a oni niezmiennie pamiętali o tym, aby nie na¬zywać go inaczej niż Ciaputek. On nigdy się o to nie gnie¬wał, bo i tak nie było o co.
Ciaputek nie planował zakładania rodziny. Nie czuł się powołany do tego w żaden sposób. Małe dzieci wzbudzały w nim grozę. Kobiety bywały miłym dodatkiem wyłącznie do tych nielicznych wieczorów, gdy miał odrobinę wolnego czasu oraz chęci, aby się zabawić. Instytucja teściowej była dla niego wystarczająco przerażająca, aby powstrzymać go przed próbą zawarcia małżeństwa. Zresztą co innego impreza w miłym towarzystwie, a co innego prawdziwe, obarczone konsekwencjami życie.
Zdecydowanie przyjemniejsza była rola niebieskiego ptaka, chociaż Ciaputek aż tak bardzo niebieski nie był – miał głęboko zakorzenione poczucie obowiązku i kroczył przez życie, twardo stąpając po ziemi. Poważnie podszedł do ukończenia studiów oraz samodzielności. Szybko zamieszkał sam i świetnie sobie radził z prowadzeniem domu. Spełniał się w pracy zawodowej. Unikał sytuacji, które mogłyby zwiększyć w jego mikrokosmosie zakres spraw ważnych. Asekurował się przed wszelkimi czynnikami mogącymi naruszyć jego bezpieczny świat oraz suwerenność.
Cóż jednak, nawet największa przezorność nie pomoże, gdy zdesperowana singielka zechce usidlić dobrze ustawionego dżentelmena z godziwym etatem. Jedna z pań należących do grona umilającego mu czas wolny postawiła sobie za punkt honoru, że zaobrączkuje Ciaputka – czy mu się to podoba, czy nie. Ponieważ mężczyzna pozostawał wyjątkowo nieodporny na kobiece wdzięki (i sztuczki), Agnieszka bez trudu zaprosiła go w miękką otchłań pościeli, gdzie raz, drugi i trzeci oddali się czynom nierządnym. Jakiś czas później młoda kobieta zaczepiła go na mieście i oświadczyła dobitnie:
– Ciaputku, kochanie ty moje najpiękniejsze, jesteśmy w ciąży.
– My? – wyraził zdumienie, bowiem jak świat światem, jeszcze żaden mężczyzna w ciążę nie zaszedł.
– No tak: my – odparła Agnieszka, pomna tego, co jej przyjaciółki mawiały na temat stanu błogosławionego i zaangażowania sprawcy zajścia w wychowanie potomstwa, począwszy od życia prenatalnego, aż po chwilę, gdy dziecina rozłoży skrzydła i odfrunie z rodzinnego gniazdka. Liczba mnoga miała na celu dobitne podkreślenie, że ciąża nie jest li tylko i wyłącznie jej sprawą. – Będziesz ojcem, mój skarbusiu najsłodszy.
Hm… Swoją drogą ciekawe, skąd jej przyszło do głowy, że mężczyźni lubią takie słodkie, wręcz ulepkowate spieszczenia?
Oczywiście Ciaputek dobrze wiedział, czym może implikować zażyła relacja z kobietą w wieku rozrodczym. W bociany i kapustę przestał wierzyć dawno temu. Nie próbował robić uników, że to nie on jest sprawcą tego zajścia. Zresztą, co tu dużo mówić, pochlebiało mu uwielbienie ze strony Agnieszki, bowiem jak każdy człowiek czuł potrzebę dowartościowania się choćby czyjąś miłością. Istotę, która miała zostać matką jego dziecka, wręcz przepełniały uczucia i niestrudzenie dawała temu wyraz. W jej oczach Ciaputek był niemalże półbogiem, co podkreślała na każdym kroku.
Po gruntownym omówieniu tematu i przemyśleniu sprawy mężczyzna uznał, że trzeba ulec przed siłą wyższą (czyli zdeterminowaną kobietą). Nawet się nie obejrzał, gdy stał przed ołtarzem i ślubował Agnieszce oraz jej pęczniejącemu brzuchowi (który ponoć w równym stopniu na¬leżał do niego), że bierze odpowiedzialność za przyszłość zakładanej właśnie rodziny.
Mijały tygodnie.
Uwielbienie Agnieszki nie malało. Ciaputek wracał z pracy do domu w błogim przeświadczeniu, że jarzmo małżeńskie i związana z nim odpowiedzialność wcale nie są takie straszne. Na razie, wbrew usilnym zachodom żony, postrzegał ją jako jeden nierozerwalny organizm. Myśl o dziecku błąkała się w jego głowie mimochodem, głównie wtedy, gdy przywoływała ją Agnieszka. Póki co wizja powiększenia rodziny wciąż wydawała się czymś abstrakcyjnym.
Na przekór wszystkiemu brzuch Agnieszki zaczynał pęcznieć w oczach skonsternowanego mężczyzny. W jego wnętrzu wzrastało posiane przez Ciaputka ziarno, dając się we znaki: kobiecie – niestrudzonym kopaniem, mdłościami czy puchnięciem nóg, a mężczyźnie nieposkromionymi zachciankami (głównie spożywczymi) połowicy, które należało jak najszybciej zaspokoić, w przeciwnym razie nie dane było zaznać nawet chwili spokoju.
Zdawać się mogło, że nabrzmiała część ciała żony nie może już bardziej urosnąć, gdy Agnieszka wydała z siebie głośne stęknięcie i oznajmiła:
– Ciaputku, będziemy rodzić.
Oczywiście rzecz miała miejsce w późnych godzinach nocnych, czyli w porze, kiedy normalni ludzie śpią przed czekającym ich dniem ciężkiej pracy. Nic więc dziwnego, że słowa Agnieszki nie dotarły do jego zmęczonej jaźni; mężczyzna odwrócił się na drugi bok i zachrapał. Natarczywe trącanie przywróciło mu minimalną cząstkę świadomości.
– Ciaputku, obudź się, kochanie moje najpiękniejsze. Będziemy rodzić! Rodzić!
Przyszły ojciec już miał na końcu języka stwierdzenie, że on nie zamierza wydawać na świat żadnego potomka, gdy dotarło do niego, że użyta przez żonę liczba mnoga nie dotyczy go w sposób bezpośredni. Oprzytomniał w końcu na tyle, aby pojąć znaczenie słów Agnieszki.
– Omójbożetojuż? – wykrzyczał jednym tchem, nie za¬dając sobie trudu, aby porozdzielać poszczególne wyrazy.
Zerwał się z łóżka i jak szaleniec zaczął gonić po domu, usiłując przygotować się na wyjazd do szpitala. Podziwiał przy tym stoicki spokój żony, która poza stwierdzeniem, że odeszły jej wody i ma skurcze, niewiele miała do powiedzenia.
Dwie godziny później znaleźli się na oddziale położniczym w jednym z krakowskich szpitali. Wokół nich krążył personel medyczny, wymieniając pomiędzy sobą stosowne do okoliczności uwagi. Kandydat na tatusia wciąż nie mógł wyrwać się ze stanu oszołomienia. Oto w jego życiu zachodziły właśnie prawdziwie radykalne zmiany. Stoicki spokój żony prysł jak bańka mydlana. Agnieszka krzyczała, gdyż skurcze bardzo szybko zaczęły się nasilać. Rozpaczliwe jęki rodzącej kobiety przywróciły funkcjonowanie mózgowi mężczyzny. Bodajże po raz pierwszy w życiu Ciaputek wskoczył w rolę, którą do tej pory odgrywała jego połowica.
– Agusia, Agnieszka, kochanie ty moje najcudowniejsze – powtarzał żarliwie, ściskając mocno jej dłoń. – Dasz radę. Wytrzymasz. Jesteś bardzo dzielna!
– Boooli! – łkała przeciągle, wbijając mu paznokcie w skórę.
Ciaputek mężnie przecierpiał ten dyskomfort, bowiem dobrze wiedział, że ból znoszony przez żonę jest nieporównywalnie większy niż ten, którego przysparzało mu parę półokrągłych ranek. Mężnie trwał na posterunku, aż do momentu, gdy z ust położnej padło hasło:
– Pełne rozwarcie. Rodzimy! Pani Agnieszko, teraz proszę przeć!
Na porodówce zapanowało zamieszanie. Ciaputek z podziwem spoglądał na wycieńczoną żonę, która mobilizowała ostatnie zasoby sił, aby wydać na świat owoc ich cielesnej miłości.
– To już finisz, kochanie. Jesteś bardzo dzielna! – zapewnił.
Nagle w panującym wokół zgiełku dało się słyszeć jeszcze jeden cichutki głosik.
– Dziewczynka! – oznajmiła położna. – Poprosimy tatusia o przecięcie pępowiny.
Podekscytowany świeżo upieczony rodzic złapał za nożyczki i… Następna rzecz, którą zapamiętał, to sinoniebieski kolor posadzki.
Zanim urodziła się Iwonka, Agnieszka stroiła sobie żarty, że najukochańszy i najpiękniejszy w świecie mężuś jest w rzeczywistości jej dzieckiem – należało mu poświęcać sporo uwagi – tak bardzo pochłaniała go praca. Gdyby nie żona, biedaczek na pewno by nie dojadał, nie byłby w stanie skompletować rano garderoby, nie wspominając już o takich detalach jak znalezienie kluczyków do samochodu oraz portfela.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.