Przesłuchanie
Ryszard Bugajski
Data wydania: 2018
Data premiery: 30 października 2018
ISBN: 978-83-7674-738-5
Format: 130x200
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 192
Kategoria:
32.90 zł 23.03 zł
Poruszająca historia prostej, naiwnej dziewczyny, Toni, która z bardzo niejasnych powodów zostaje zatrzymana przez UB. Po absurdalnym oskarżeniu o bycie dywersantką, przyjdzie jej spędzić na Rakowieckiej pięć długich lat, podczas których walczyć będzie nie tylko o swoje życie, ale – przede wszystkim – o swoją godność.
Bardzo realistyczne opisy więziennej rzeczywistości oraz zbrodniczych metod, jakimi posługiwali się śledczy w czasach stalinizmu, przeplatają się z doskonałymi kreacjami psychologicznymi bohaterów. Autor pragnął pokazać historię człowieka miażdżonego przez ekstremalną ideologię tak prawdziwie, tak przekonująco, jak tylko się da. Człowieka słabego, ani dobrego, ani złego, który pozostanie, jakim jest – jednocześnie wspaniałym i potwornym.
Na podstawie tej książki, będącej przejmującym świadectwem tamtych czasów, powstał najważniejszy film w karierze Ryszarda Bugajskiego, uznany przez ówczesne władze za „najbardziej antykomunistyczny w historii PRL-u”.
Do niniejszego wydania książki został dołączony specjalny wstęp Ryszarda Bugajskiego, w którym ceniony reżyser i pisarz opisuje, jak powstał film i powieść Przesłuchanie.
Ja, Antonina Dziwisz z domu Jabłonowska, urodziłam się 1 kwietnia 1926 roku we Lwowie z ojca Henryka, pracownika składnicy opałowej, i matki Jadwigi z domu Kuna, bez zawodu. Dziadek ze strony ojca, Jan Jabłonowski, był giserem (giser to taki hutnik chałupnik), ze strony matki zaś, Michał Kuna, podobno zubożałym ziemianinem, choć to nic pewnego. O swoich przodkach wiem mało, nie zachowały się żadne dokumenty, żadne zdjęcia, a i w domu, o ile pamiętam, jakoś niewiele się mówiło o tradycjach rodzinnych. Naukę pobierałam na pensji Teofili Zamieniewskiej we Lwowie, potem miałam rozpocząć pracę w handlu. Przedmioty szkolne specjalnie mnie nie interesowały, za to nocami pochłaniałam stosy zakazanych powieści, paliłam papierosy i chodziłam do kina na wagary. Koniecznie chciałam zostać, jak dorosnę, wielką damą. Wyrzucono mnie w końcu z pensji i tylko dzięki jakimś upokarzającym prośbom mojej matki przyjęto z powrotem. Tuż przed wybuchem wojny ojciec wysłał mnie do Warszawy do szkoły z internatem i zlecił opiekę nade mną swym starym przyjaciołom.
Moje dwie młodsze siostry, brata, rodziców oraz stryja i stryjenkę z dziećmi wywieziono w 1940 roku w głąb Azji i ślad po nich zaginął. Doszły mnie słuchy, że zmarli na tyfus w drodze na Kołymę. Ja przeżyłam, miałam szczęście… A przecież zostałam wysłana ze Lwowa do Warszawy za karę… Nawet się wtedy, pamiętam, tak bardzo nie przejęłam losem bliskich. Dojrzewałam, byłam zajęta sobą, swoimi rówieśnikami. Przyjaciele rodziców okazywali mi wiele współczucia, co mocno mnie drażniło – wolałam to wszystko przeżywać sama, po swojemu, bez tych teatralnych łez i wykrzykników. Zamiast posłać mnie na tajne komplety, gdzie uczęszczało wiele moich przyjaciółek z lepszych domów, kazali mi poszukać sobie pracy. Jedyne, co wtedy umiałam dobrze robić, to gwizdać na palcach. Zaczęłam pomagać u piekarza, który miał zakład w naszym podwórku. Nienawidziłam tej pracy, nienawidziłam swych opiekunów, nienawidziłam majstra, złośliwego i niesłychanie wymagającego półgłówka. Za całonocną harówkę w kurzu i piekielnym żarze płacił marne grosze, nie szczędząc przy tym pokrzykiwań i morałów na temat mojego sposobu ubierania się, fryzury i malowanych paznokci. Nieraz życzyłam im wszystkim, żeby ich szlag trafił, żeby pierwszy lepszy pijany Szwab zrobił z nich krwawą miazgę.
Od dziecka nieźle śpiewałam, tańczyłam, miałam w ogóle niezły słuch, ale rodzice nie mieli pieniędzy, żeby uczyć mnie muzyki. Sama nauczyłam się trochę brzdąkać na fortepianie – skomponowałam nawet tango. Tuż przed końcem wojny znalazłam się w Pruszkowie pod Warszawą. Zupełnie przypadkowo, przez jakąś kobietę oficera, trafiłam do zespołu artystycznego I Armii WP, dotarłam z nimi do Berlina, potem wróciłam do Łodzi, z Łodzi przeniosłam się do Warszawy i zaczęłam występować w teatrzyku rewiowym. Prowadziłam wesoły, królewski niemal tryb życia, miałam masę znajomych, którzy znakomicie zastępowali mi rodzinę. Ten okres wspominam jako najlepszy, najbardziej beztroski w swoim życiu: ciąg rauszy i kaców, upijania się i trzeźwienia, szaleńczych eskapad. W dużej mierze była to tradycja okupacyjna: lepiej nie widzieć tej grozy naokoło, lepiej zginąć po pijanemu – mniej wtedy człowiek cierpi. Ale nam wtedy nic nie groziło – taki mieliśmy po prostu styl. Na zdjęciach z tego okresu widać roześmianą, pełną życia dziewczynę, szczerzącą białe, równe zęby, otoczoną kolegami, wojskowymi, przy stołach zastawionych wódką albo gdzieś na wyjeździe na prowincję pod transparentem „Kultura na wsi”, przy odgruzowywaniu Warszawy czy w objęciach aktualnej sympatii. Żyłam bardzo tymczasowo, ulotnie, gorączkowo, nie myśląc o jutrze. To, co nastąpiło potem, a nastąpiło jak grom z jasnego nieba, miało charakter fatum, logicznej równoważni dla mojej beztroski, choć był to przecież czysty przypadek. Nie chodzi tu oczywiście o wyrównywanie zasług czy win z dopustu bożego, o sprawiedliwość niebieską, bo po pierwsze w to nie wierzę, a po wtóre uważam, że nie zasłużyłam na taki los w żaden sposób; przeciwnie, byłam uczciwa i niewinna jak tylko przeciętny człowiek może być uczciwy i niewinny. Ale im mniej ktoś zdaje sobie sprawę z tego, co się naokoło dzieje, tym boleśniejsze przeżywa rozczarowania, tym okrutniej rzeczywistość wkracza w jego nierealny świat.
Wydarzyło się to w grudniu 1951 roku, tuż przed świętami. Ale zanim opowiem tę historię, muszę wrócić do chwili, gdy poznałam Kostka. Kostek nosił nazwisko Dziwisz i był poetą. Dość szybko zamieszkaliśmy razem w ogromnym pokoju z popękanym tynkiem, bez posadzki, za to z fortepianem, mieszczącym się w zrujnowanym apartamencie w oficynie przy ulicy Widok. Okna były z braku szyb pozabijane blachą i deskami, klepką poprzedni lokatorzy widocznie palili w piecach, łazienka zaś była składem węgla i starych rowerów. Oprócz nas gnieździło się tam jeszcze chyba z osiem czy dziesięć osób. Lokum wynalazła mi Dziunia, koleżanka z teatru, mieszkająca zresztą obok w służbówce. Kostek przed wojną chodził do szkoły prowadzonej przez księży, w czasie okupacji studiował tajnie teologię i handlował wapnem oraz kradzionym z pociągów węglem, po wyzwoleniu zaś zamierzał przyjąć święcenia kapłańskie, ale spotkał mnie. Choć nie był zbyt przystojny, bardzo działał na mnie jako mężczyzna. Ilekroć dotykał mojego ciała, nawet przez ubranie, czułam natychmiastowe podniecenie. Czy byliśmy w teatrze, w podróży, na ulicy, szybko wyszukiwaliśmy wtedy względnie cichy kąt, klatkę schodową, zamykaliśmy się w łazience mieszkania, gdzie byliśmy właśnie z wizytą, i zwieraliśmy się z taką gorliwością, jakby od tego zależało uratowanie całego ginącego gatunku. Nasze wieczory i noce wypełniały pieszczoty, pocałunki, okrzyki rozkoszy, zapewnienia miłości. Zasypiałam półżywa w jego ramionach i budziłam się już w połowie następnego razu. Całym dniami nie wstawaliśmy z łóżka, żyliśmy jak w więzieniu. Tylko Dziunia wsuwała nam przez szparę w drzwiach mleko, bułkę, jakąś wędlinę.
Mimo iż Kostek stąpał bardziej po chmurach niż po ziemi, potrafił pamiętać przez wiele miesięcy o jakimś moim kaprysie i w ten sposób na przykład stałam się posiadaczką ogromnego rudego kota, gdyż dopiero teraz, gdy już marzyłam o rudym jamniku, poszukiwania przyniosły rezultat. Nazwaliśmy go „Jajo”, co wywołało wręcz oburzenie naszych znajomych. Nie byłam właściwie osobą wierzącą, no, powiedzmy, praktykującą, i życie na kocią łapę mi nie przeszkadzało, lecz Kostek w sprawach małżeństwa i wierności małżeńskiej miał bardzo tradycyjne poglądy. Nalegał na ślub, i to ślub kościelny, gdyż jego zdaniem formuła o wierności aż do samej śmierci i postulat, by człowiek nie rozłączał tego, co Bóg połączył, bardziej odpowiadała naszej wielkiej i wyjątkowej miłości niż niezobowiązujące właściwie do niczego przyrzeczenia w urzędzie stanu cywilnego. Wesele było huczne, na sto osób. Z braku innego lokalu odbywało się w siedzibie teatru, między dekoracjami do Księżniczki czardasza i wielkimi portretami przywódców kraju używanymi z okazji różnych akademii. Menu składało się ze śledzi i ogromnej ilości bimbru, który pędził pod sceną nasz rekwizytor, Janek Garlicki. Wielki entuzjazm wywołało pojawienie się pułkownika Kazimierza Olchy na czele dwóch pikolaków z „Polonii”, niosących kocioł gorących parówek i garnek musztardy. Pułkownik w teatrze był dobrze znaną postacią. Z ramienia Głównego Zarządu Politycznego Wojska Polskiego organizował występy artystów w klubach oficerskich, w jednostkach wojskowych, na poligonach. Czasem z czystej życzliwości udostępniał teatrowi autobus albo ciężarówkę do przewozu dekoracji, załatwiał przez swe szerokie znajomości sprawy „nie do załatwienia”. Był to młody jeszcze, przystojny, niepozbawiony inteligencji świrus i kpiarz. Na życzenie dam potrafił zjeść szklankę, a jeżeli był w szczególnie dobrym humorze – przegryźć na dodatek żyletką. Wśród artystów miał mir, gdyż na wydawanych przez niego „poczęstunkach” gołda lała się strumieniami, a od szynek, wiejskich kiełbas i salcesonów uginały się stoły. Mnie obdarzał szczególną sympatią. Kiedyś na moją cześć zjadł nawet lampę naftową (ma się rozumieć, tylko części szklane).
Ale chciałam opowiedzieć, co zdarzyło się w grudniu 1951 roku. Teatry wtedy często jeździły na prowincję na występy w świetlicach wiejskich, remizach, opuszczonych dworach, pod gołym niebem. Oznaczało to nie tylko wypełnianie szczytnych propagandowo-oświatowych celów, ale także całe godziny tłuczenia się ciężarówką albo furmanką, czasem pieszo, po kocich łbach, wertepach, błocie, w zimnie – nad głowami powiewały nam dumnie flagi i transparenty z hasłami w stylu „Miasto bliżej wsi”, „Precz z podżegaczami wojennymi!” albo „Kultura socjalistyczna dla mas pracujących!” – a potem granie przed zmęczonymi pracą, śpiącymi albo nawet pijanymi widzami… Obszczekiwały nas ciągle wiejskie kundle, stare baby pluły na nasz widok, zakrywały oczy dzieciom. Dworce, zimne poczekalnie, sapiące i cuchnące dymem ciuchcie, zapluskwione hoteliki… Ale nam humory dopisywały – byliśmy młodzi, pełni zapału, traktowaliśmy to jak wspaniałą, romantyczną przygodę. Naprawdę wierzyliśmy, że niesiemy wysoko kaganek oświaty, że nasze pokolenie spełnia jakąś wielką dziejową misję, że jesteśmy pionierami nowych idei, nowego życia. Czasami udawało się nam zobaczyć uśmiechy lub łzy na twarzach widzów i to odpłacało nam z nawiązką wszelkie niewygody i przykrości. Z powodu trudności z transportem dekoracji jeździliśmy głównie ze składankami: trochę operetki i starych piosenek w stylu „Qui pro quo” na rozgrzanie widowni, a potem pieśni masowe i ludowe, poezja rewolucyjna. Bardzo lubiłam recytować taki wiersz:
Szeroka, szeroka jest ziemia,
gdy myślą ogarnąć ją lotną,
szeroko po ziemi więzienia,
głęboka w więzieniu samotność.
Już dziąsła przeżarte szkorbutem,
już nogi spuchnięte i martwe,
już koniec – już płuca wyplute –
lecz palą się oczy otwarte.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.