Robert i Róża.
Niziołkowie z ulicy Pamiątkowej Część 1
Data wydania: 2020
Data premiery: 27 stycznia 2020
ISBN: 978-83-66217-76-8
Format: 130x200
Oprawa: Miękka
Liczba stron: 352
Kategoria: Literatura współczesna
36.90 zł 25.83 zł
PEŁNA CIEPŁA I OPTYMIZMU SAGA RODZINNA
Róża i Robert, i ich wchodzące w dorosłość dzieci – Gosia, Jan oraz Elka, to główni bohaterowie pierwszego tomu opowieści o rodzinie o wdzięcznym nazwisku Niziołek.
Saga opisuje losy poznańskiej rodziny Niziołków od lat sześćdziesiątych począwszy, na XXI wieku kończąc. Wszyscy członkowie rodziny uwielbiają książki, a rodzinnym numerem jeden jest Władca Pierścieni.
Historia rodziny, w której każdy może odnaleźć cząstkę swojej własnej przeszłości, wspomnienia z wychowywania dzieci i wydarzenia z życia codziennego. Ciekawa, mądra, ciepła i ozdobiona poczuciem humoru opowieść, w której wartości takie jak przyjaźń, miłość, rodzina, lojalność, godność, miłosierdzie, wiara – jeszcze coś znaczą.
Rozdział I Tata
To nieprawda, że róża pod innym imieniem także by pachniała. W przypadku taty wszystko zaczęło się od nazwiska.
Tata nazywa się Niziołek, Robert Niziołek. Imię jak imię, niezłe, ale nazwisko przesądziło o jego całym życiu.
Tak się bowiem złożyło, że kiedy mały Robuś miał ze trzy latka, babci Niziołkowej wpadło w ręce świeżutkie tłumaczenie Władcy Pierścieni. Siedziała sobie zatem w cieple domowych pieleszy, jak porządnemu Niziołkowi wypadało, i czytała ze smakiem bodajże Powrót króla – tego już ani babcia, ani tym bardziej tata nie pamiętają.
– Co robisz? – zainteresował się Robuś, porzucając budowę wieży z klocków.
– Czytam książkę – krótko i zwięźle powiedziała babcia, będąc w tym momencie duchem na Gorgoroth, a nie na Poznańskiej 38.
– A o czym ta książka? – uparcie dopytywał się potomek.
– O dwóch dzielnych hobbitach – odpowiedziała niezbyt ściśle babcia, mając wielką ochotę spławić Robusia, ale nie pozwoliło jej na to nieczyste sumienie, że ona tu sobie, prawda, czyta jakieś bzdury, zamiast opiekować się dzieckiem i pilnować, żeby klocków do buzi nie wpychało, szczególnie tych, które uprzednio wylizał pies Bari. Nie przewidziała, biedaczka, co zaraz nastąpi.
– A co to jest hobbitach? – skrupulatnie powtórzył Robuś.
Nauczycielskie nawyki nie pozwoliły babci tak tego zostawić.
– Kim są hobbici – poprawiła mechanicznie, nie odrywając oczu od kartki.
– A kim są hobbici? – grzecznie powtórzył mały tata.
Chyba już wiecie, do czego nieuchronnie zmierzał ten dialog.
– Hobbici to tacy mali ludzie. Niziołki – odpowiedziała babcia i w tym momencie zorientowała się, że otworzyła puszkę Pandory.
– Czytasz o nas?! – zachłysnął się Robuś. – Opowiedz!
No i babcia musiała zacząć opowiadać. Opowieści rozłożyły się na wiele, wiele wieczorów, a mały tata po raz dziesiąty i dwudziesty potrafił zamawiać sobie:
– A opowiedz o tym, jak Samwise Mężny walczył z wielkim pająkiem! – Po czym z kwikiem zakrywał się z głową pierzynką. Albo:
– A opowiedz jak Frodo czołgał się pod górę i nie mieli co pić, i nie mieli co jeść, i byli strasznie zmęczeni!
Babcia opowiadała. Chyba trochę cenzurowała, a trochę konfabulowała, bo tata wspominał, że kiedy wreszcie po raz pierwszy samodzielnie brnął przez Wyprawę, bo tak zatytułowana była w tamtych czasach Drużyna Pierścienia, prawdziwym szokiem było dla niego, że Boromir jest taki zły.
Do legend rodzinnych przeszło, że Robercik umiał czytać, mając zaledwie sześć lat. W tak młodym wieku mimo wszystko nie był to Władca, dziadkowie zapewne podsuwali mu coś z repertuaru Poczytaj mi mamo. Cha, cha, poczytaj mi mamo! Babcia była doskonałym, doświadczonym pedagogiem: tak zmanipulowała Robusia, że ten uznał samodzielne czytanie za dumę, honor i oznakę dorosłości. A babcia mogła spokojnie oddawać się własnej namiętności, jaką były krwiste kryminały z jamnikiem i kluczykiem.
Tata, indagowany przez nas o swoje najwcześniejsze lektury, odpowiadał na odczepnego, że nie pamięta. No pewnie, że nie pamięta. Władca rzucił mu się na mózg tak skutecznie, że na zawsze ukształtował jego prywatną gradację
literatury: najpierw Tolkien, potem długo, długo nic, potem Sienkiewicz, a potem cała reszta. I tak zresztą Robert czytał na okrągło co się dało, a robił to całym ciałem, całą duszą i całym sercem. W odróżnieniu od taty babcia pamiętała doskonale, jak znalazła skulonego w szafie potomka, który trzymając w trzęsącej się ręce latarkę, czytał potworny kryminał Śmierć i Kowalski. Sama po latach wyciągnęłam to babci z półki i byłam tą staroświecką ramotą wstrząśnięta – jacyś zboczeńcy zwabiali swoje ofiary do garażu, truli, a ciała betonowali w kanale. Makabra. Do szafy też nieraz właziłam – cudownej, wspaniałej, wielkiej brązowej szafy z rzeźbionymi listkami na drzwiach – tylko że ja czytałam w niej, co nietrudno zgadnąć, Opowieści z Narnii.
W każdym razie babcia musiała zrewidować swoje poglądy, które dałoby się streścić w ten sposób, że kiedy dziecko fizycznie potrafi coś przeczytać, to i duchowo sprosta tej lekturze. W przypadku piekielnego Robusia recepta taka zawiodła. Kryminały wycofano do tylnego rzędu, a tacie podsunięto Hobbita, właśnie kupionego w antykwariacie na Starym Rynku. Tata rzucił się na niego niezwykle łapczywie, przeleciał przez pierwsze kilkanaście stron, zwolnił, po czym powiedział z zażenowaniem:
– Mamusiu, ale to jest dla dzieci, o krasnoludkach!
Rozdział II Mama
Happy end poprzedniego rozdziału okazał się szczęśliwym początkiem całej naszej rodziny i w przeciwieństwie do powieści Małgorzaty Musierowicz nie został odwołany. Pani Musierowicz jest moją ukochaną autorką, ale tego jednego, a mianowicie odwoływania happy endów, nigdy nie mogłam jej darować. Ileż razy ona to zrobiła! Przy Gabrysi dwa razy. Przy Idzie też dwa. Przy Natalii… raz, dwa… w zasadzie trzy razy, a jeszcze w Kalamburce do ostatniej chwili trzymała czytelnika w napięciu co do tożsamości pana młodego. Przy Patrycji się zmęczyła, ale tu z kolei czytelnik zrobił się czujny i podejrzliwy i nie umiał się już cieszyć szczęściem inkryminowanej pary, wietrząc jakiś postęp. Ale rekordem absolutnym było zrobienie kompletnych głupków z Laury i Wolfiego. Czy ktoś z was potrafiłby uwierzyć, że osobnicy dziewiętnastoletni mogą być tak debilni, że chcieliby brać ślub kościelny z marszu, z ulicy, jak w starym westernie, bez nauk, zapowiedzi i tych wszystkich ceregieli? Tata i mama w każdym razie są jawnym tego zaprzeczeniem.
Ale skoro już przy Musierowicz jesteśmy, nie mogę nie opowiedzieć kapitalnego rodzinnego pre-plagiatu – „pre” dlatego, że miał miejsce w roku 1959, a plagiatu, bo dotyczył był ślubnego obuwia dokładnie jak w przypadku Idy.
Było to tak. Babcia in spe Kotoniowa jechała wczesnym styczniowym rankiem w swoje dwudzieste trzecie urodziny z Obornik do Poznania na własny ślub. Cywilny tylko, co prawda, kościelny miał się odbyć miesiąc później, a ten cywilny był potrzebny wcześniej po to, żeby dziadkowie mogli się zameldować razem w wynajętym pokoju. Babcia wiozła ze sobą ślubną kreację – zieloną sukienkę i odpowiednio dobrane kolorystycznie buciki, jak mi to opowiadano potem nie raz z detalami, tak zwane kaczuszki. Rozumiem, że chodziło o obcas i fason. Buciki jechały z honorami w kartonie, w osobnej siatce.
Babcia dotarła do domu dziadka Kotonia, została przyjęta serdecznie przez swoją przyszłą teściową, po czym prababcia Kotoń zainteresowała się ślubną wyprawą synowej i zadała to niesłychanie drażliwe pytanie:
– Córeńko, a gdzie ty masz buty?
Butów nie było. Pojechały dalej pociągiem do Wrocławia albo do Katowic, pięknie zapakowane w kartonik i pieczołowicie umieszczone na półce…
Tu zaczął się problem à la Ida Borejko, tyle że Ida miała numer buta czterdzieści jeden, a babcia przeciwnie, trzydzieści cztery. Straszne, nieprawdaż? Wielkość stopy odziedziczyłam po niej i doskonale wiem, ile wysiłku trzeba włożyć w zdobycie damskiego obuwia na obcasie w takim rozmiarze. W każdym razie buty prababci Kotoń były na pannę młodą o jakieś trzy numery za duże. Wyobraźcie sobie: poranek, ślub o godzinie ósmej czterdzieści, sklepy otwierają, rzecz jasna, o dziesiątej. W perspektywie ślub w śniegowcach. Wtedy prababcia nie po raz pierwszy i nie ostatni objawiła swoje talenty – rodzina miała okazję obserwować je potem wielokrotnie, choćby za stanu wojennego, kiedy owa dzielna niewiasta robiła coś z niczego. Tym razem złapała sylwestrowe sandałki synowej, które szczęśliwie u nich zostały, oskrobała z nich lux torpedą srebrny brokat i wysmarowała czarną pastą, bo na farbowanie nie było już ani czasu, ani środków. No i ślub się odbył, w zielonej sukience i czarnych sandałkach, a po powrocie czekał na babcię tort z dwudziestoma trzema świeczkami. Dlatego zawsze, żeby nie wypominać jej wieku, mama składała rodzicom życzenia z okazji tego pamiętnego kontraktu.
Dla babci Kotoń, tak jak i babci Niziołkowej, książki były immanentną częścią rzeczywistości. Siłą rzeczy mama wchłonęła taką postawę życiową z mlekiem matki, w jak najbardziej dosłowny sposób. Otóż babcia Kotoń wspominała, że na porodówce czytała Złego Tyrmanda, a wszystkie położne krzyczały:
– Kochana, co pani robi? Mleko się pani zwarzy i dziecko będzie miało kolkę!
Nawiasem mówiąc, położne te były niezłymi erudytkami, skoro wiedziały, czego się można spodziewać po Złym. No, chyba że wystarczył im tytuł albo babcia odsłoniła kulisy intrygi.
Poza tym babcia czytała też najróżniejsze książki, wywożąc Różyczkę i kolejne Kotoniątka na spacer. Raz, przy lekturze Wszyscy jesteśmy podejrzani Chmielewskiej tak ryczała ze śmiechu, że mało co nie wywróciła wózka wraz z zawartością.
Mama zatem miała po kim odziedziczyć swoje szaleństwa, przy czym mając znacznie lepszą pamięć od taty, doskonale potrafiła odtworzyć swoje pierwsze lektury. Tą najpierwszą, wyłowioną z mroków wspomnień kilkulatka, była, o dziwo, Królewna Wanda Makuszyńskiego. Dlaczego akurat Wanda, a nie Koziołek-Matołek albo Małpka Fiki-Miki? I dlaczego w ogóle dziadkowie czytali małemu dziecku bajkę, która się źle kończyła?
– Pewnie dlatego ją tak dobrze pamiętam – kwitowała moje dywagacje mama. – To tak jak z miejscami. Dziecko nie pamięta własnego mieszkania, ale dwulatek może przechować wspomnienia znad morza albo, co nie daj Boże, ze szpitala.
I żeby się ze mną podroczyć, dodawała:
– Wanda to tylko początek hardkorowej literatury. Potem był jeszcze Dzielny ołowiany żołnierzyk, Dziewczynka z zapałkami i makabreski braci Grimm…
Rozdział III Tata i mama
Zanim jednak rodzice stanęli na ślubnym kobiercu, ba, zanim jeszcze dali sobie słowo, przed mamą stanęło niezwykle zasadnicze zadanie.
Musiała bowiem przeczytać Władcę Pierścieni.
Tak, tak, nie przejęzyczyłam się. Róża Kotoń, ukochana pewnego Niziołka, nie czytała dotąd Władcy Pierścieni. Kiedyś tam próbowała czytać Hobbita, nie podobało jej się zupełnie jak Mrs Bach, bo jak to ujmowała:
– Ciągle tam szli i szli, a potem coś się im przytrafiało, a potem znowu szli i szli…
Jak widać, entuzjastką powieści drogi mama nie była. Trzeba przy tym wziąć pod uwagę, że Drużyna Pierścienia też w dużej mierze jest powieścią drogi. Nie ma więc co się dziwić, że Różyczkę odrzuciło. Chociaż teoretycznie, jako osóbka literacko wyedukowana, wiedziała, kto zacz Tolkien i o co w tym wszystkim chodzi.
I co z tego, zapytacie? Kiedy Jackson kompletował swoją Drużynę Pierścienia, jeden chyba tylko Dominic Monaghan był zaznajomiony z tematem. Pan Mortensen nawet nie zamierzał ukrywać, że powieść czytał jego syn, ale nie on; podobnie reszta, z Frodem i Gandalfem na czele.
No tak, ale oni nie wchodzili do rodziny Niziołków.
Poznawszy swojego jednego jedynego Roberta, mama dała dowód miłości w ten sposób, że błyskawicznie rzuciła się na Władcę, żeby nadrobić skandaliczne zaległości. Zrobiła to w sposób autorski, wielokrotnie wykorzystywany przedtem w liceum. Mianowicie najpierw przerzuciła całość z dwudziestoprocentowym zrozumieniem, notując jednocześnie wszystkie imiona i nazwy i zakładając paseczkami papieru newralgiczne wydarzenia.
Osobiście mogę potwierdzić, że w wydaniu mamy była to metoda doskonała, perfekcyjnie tuszująca wszelką ignorancję. Kiedy oblewałyśmy moją maturę, rozpamiętując jednocześnie szkolne przygody moje i Gośki, rozochocona mama oświadczyła:
– A ja się wam do czegoś przyznam, ale pozmywacie!
– Dobra! – zgodziłyśmy się ochoczo, ciekawe, do czegóż to mama chce się przyznać.
– Nie przeczytałam nigdy w całości Zbrodni i kary…
Osłupiałyśmy.
– Cooo? Nigdy?!
– Nigdy. Nudne takie to było…
O Jezu…
A tak skrupulatnie dyrygowała mną, kiedy pisałam wypracowanie o Raskolnikowie!
Skoro tak, to dla mamy zaznajomienie się z fabułą Władcy do następnej randki było pestką. Potem już tylko zgłębiała temat, a że pchała ją miłość, dużo czasu nie potrzebowała, żeby stać się ekspertem.
Swoją drogą, ciekawe, czy te ich randki wyglądały tak:
– Różyczko, a kto twoim zdaniem był starszy, Gandalf czy Tom Bombadil?
– Och, Tom Bombadil, oczywiście, nie ma o czym dyskutować!
– Tak myślisz… – Tata musiał patrzeć na mamę z niezgłębionym uznaniem. – No tak, masz rację, bo przecież… – Tu następował wykład, a mamie pozostawało inteligentnie przytakiwać. Po czym to ona inicjowała, z właściwą sobie logiką i precyzją:
– A nie uważasz, że Gandalf za łatwo wpadł w pułapkę Sarumana? – I da capo al fine.
W razie czego, gdyby tata zadał pytanie zbyt jednak specjalistyczne, na przykład:
– Jak sądzisz, czy Variagowie z Khandu to odpowiednik Waregów? – zawsze mogła posunąć się do działań kierujących jego uwagę w zupełnie inną stronę…
Wróćmy jednak do tematu tak pasjonującego, jakim był ślub.
Czy pamiętacie z Autobiografii Joanny Chmielewskiej, jaką taktykę zastosowała osiemnastoletnia Joanna, a właściwie Irenka, będąc już wtedy w ciąży, aby zawiadomić rodzinę o ślubie? Najpierw przedstawiła narzeczonego i zapowiedziała plany matrymonialne na jakąś bliżej nieokreśloną przyszłość. Przeczekawszy kilka tygodni (dłużej nie można było ze względów oczywistych), młodzi ogłosili, że ślub odbędzie się na Boże Narodzenie, czyli za kilka miesięcy. Następnie skrócili termin do miesiąca. A do wnuka w drodze przyznali się, kiedy klamka zapadła.
Tata z mamą, w owym czasie dwudziestoletni studenci po pierwszym roku, zrobili dokładnie na odwyrtkę. Najpierw pozwolili przez tydzień-dwa pospekulować rodzinie do woli, że Różyczka jest w ciąży. Kiedy w takim kontekście oznajmili, że biorą ślub we wrześniu, nikt nawet słowa nie pisnął. Potem wedle poznańskiego porzundku przystąpili do załatwiania tych wszystkich formalności, których z właściwą sobie dezynwolturą zaniedbali Laura z Wolfim. Wśród nich była karkołomna zaiste biurokracja kościelna, polegająca na tym, że jeżeli ktoś miał fanaberię, jak tata z mamą, wziąć ślub u dominikanów, pierwsze kroki musiał skierować do parafii panny młodej – w tym przypadku do kościoła na Rynku Wildeckim. Stąd dostawało się ni mniej, ni więcej, tylko delegację (ale fajne nazwy!) do kościoła przy Fredry, czyli do parafii, w ramach której funkcjonowali dominikanie. Dopiero ksiądz z Fredry przekierowywał do dominikanów. Dokładnie to samo winni byli uczynić Laura i Wolfi, skoro chcieli pobrać się w kaplicy na Wiktorówkach, należącej do parafii w Małem Cichem! Nawiasem mówiąc, à propos zawiłości administracyjnych: niech mi odpowie jakiś inny wielbiciel twórczości pani Musierowicz, jak Róży Pyziak udało się przez miesiąc nie zarejestrować dziecka w USC? Bo przecież tak być musiało, skoro nie było problemu z przemianowaniem Melanii na Milenę! Pytam nie bez kozery, gdyż procedura rejestracji dzieci była w naszej rodzinie niezwykle ciekawa, o czym – powtarzam się – również w swoim czasie.
Wracając do mamy i taty, dopiero kiedy wszystkie papiery i terminy były zaklepane, przyznali się, że oni bynajmniej nie muszą się żenić, tylko chcą. Zmaltretowana rodzina, szukająca już w mieszkaniu miejsca na łóżeczko, poczuła taką ulgę, że ani jej było myśleć o proteście.
Nie zapominajmy przy tym o jeszcze jednym delikatnym problemie, który wypłynął pod koniec poprzedniego rozdziału, a mianowicie należało najpierw Różyczkę (Kotoń rzecz jasna) przywrócić na łono Kościoła. Robert okazał się młodzieńcem o niezwykłych talentach dyplomatycznych, bo tak jak nie dementował supozycji o błogosławionym stanie wybranki, tak o jej odszczepieństwie ani pisnął, na zasadzie „po co babcię denerwować, niech się babcia cieszy”. Doskonale wiedział, że Róży niewiele brakuje i wystarczy ją cierpliwie zapraszać na randkę do Jana Góry na mszę młodzieżową o siedemnastej (sic!), by delikwentka skruszała w atmosferze pieśni z Taizé i Nigdy z królami nie będziem w aliansach. Co nieuchronnie się stało, amen.
A nie był to jeszcze koniec przedślubnych komplikacji, bo tata zaparł się, że jego świadkiem ma być Brendan. Wiązało to się oczywiście z gimnastyką paszportowo-wizową, żeby wszystko zgrać w czasie. Kolejny problem wyszedł w Urzędzie Stanu Cywilnego, kiedy pani urzędniczka poprosiła o personalia świadków. Usłyszawszy „Brendan Bach, Cardiff”, zapytała surowo:
– Czy ten pan mówi po polsku?
– Nie – odpowiedział tata zgodnie z prawdą, bo Brendan umiał powiedzieć tylko „dziedobry”, „dziekuje” i „kurrrwa”. To pierwsze jak nie przymierzając szpak z Kasi i krokodyla, to ostatnie zaś jak papuga z Młodego warszawiaka zapisków z urodzin. Bardzo mu się podobało to nasze warczące rrr.
– To nie może być świadkiem – ucięła pani.
– Najmocniej przepraszam – powiedział tata niezwykle uprzejmym tonem – ale wydaje mi się, że przepisy przewidują w takich sytuacjach asystę tłumacza. Może będzie pani tak łaskawa sprawdzić.
Tata wyniósł z domu nieskazitelne maniery, które nie raz i nie dwa torowały mu skutecznie drogę w rozlicznych instytucjach. Teraz też pani pokonana jego urokiem osobistym poszła do kierownika działu i wróciła z akceptacją.
Skoro urzędniczy Lewiatan został pokonany, to już doprawdy pestką pozostawał fakt, że Brendan był anglikaninem, bowiem dominikanie okazali się ekumeniczni na wskroś i w ogóle się tym nie przejęli.
Dzień ślubu się zbliżał, a przed mamą stanęło kolejne wyzwanie, aby tym razem sprostać konwersacji z najlepszym przyjacielem swojego przyszłego męża. W liceum uczyła się niemieckiego, a z angielskim miała jedynie króciutki flirt w podstawówce, bo po kilku miesiącach nauczycielka zachorowała i kurs został przerwany. Kiedy poznała tatę i wyszły na jaw jego nieprzeciętne umiejętności językowe, jednym ze sposobów wyrażenia miłości Różyczki do najdroższego Roberta, następnym w kolejce po czytaniu Władcy, była nauka angielskiego. Po niespełna roku czuła się na siłach poprowadzić konwersację o rodzinie i zainteresowaniach przy zachowaniu podstawowych reguł gramatycznych.
Jakoż Brendan przyjechał, został jej przedstawiony, a mama swobodnie powiedziała:
– Hi, Brendan. I have heard a lot about you. I’m afraid I have met you at last. 3
Zdanie było całkowicie poprawne gramatycznie: słyszała o Brendanie do tej pory dużo, ale przecież jeszcze żyje, więc może usłyszeć więcej, zatem trzeba zastosować Present Perfect, a trzecią formę czasownika odszukała błyskawicznie w zakamarkach pamięci. I biedaczka dobrą chwilę nie mogła zrozumieć, dlaczego panowie padli sobie w ramiona, rycząc radośnie i poklepując się po plecach z wielkiego ukontentowania. Kiedy dotarło do niej, co właściwie powiedziała, najpierw spłonęła żywym ogniem, a potem uczyniła rzecz jedynie słuszną – razem z chłopakami zaśmiewała się tak, że aż jej łzy ciekły po twarzy.
Ślub cywilny z tłumaczem poszedł jak po maśle, ale potem, kiedy klęczeli przed ołtarzem, na przemian jedno i drugie dostawało głupawicy, gdy tylko w polu widzenia pojawiał się asystujący z namaszczeniem Brendan. Spuszczali więc głowy, ocierali oczy, byle tylko nie doszło do permanentnej kompromitacji, a wszystkie babcie, prababcie, ciotki i kuzynki szeptały:
– Patrzcie, jacy oni słodcy, jacy wzruszeni!
Grażyna –
Niziołkowie , to najwspanialsza rodzina pid słoñcem. Rodzina, której cząstką, chciałby być każdy z nas. Wzrusza, bawi i rozkochuje. Ileż łez nad nią wylałam. Moje serce wcią- należy do Niziołków❤❤❤
sisters as books –
Książka opowiada o rodzinie Nizołków, nie mylcie z małymi hobbitami, ta rodzina ma tak na nazwisko, chociaż z Władcą Pierścieni mają bardzo dużo wspólnego, ale o tym później. Pierwszy tom serii opowiada losy poznania się tytułowych bohaterów, czyli Roberta i Róży, a później skupia się na ich dzieciach.
My podzieliłyśmy sobie ją na dwie części, a dlaczego to już Wam tłumaczymy. Pierwsza część do strony 93, czyli cztery pierwsze rozdziały (poznanie Roberta z Różą) były dla Nas bardzo trudne do przebrnięcia, a dlatego, że były to nie Nasze czasy, były to czasy przed Naszym urodzeniem i wspomniana tam literatura oraz niektóre słowa była dla Nas po prostu nie znane, ale to jedynie nasze odczucie i może komuś przypasuje. Czytając początek pomyślałyśmy nawet sobie “hej, przecież ktoś to jest miłośnikiem hobbitów i Harrego Pottera musi napisać dobrą książki – musimy ją przeczytać do końca”. Uparte i zdeterminowane czytałyśmy dalej, no i w końcu pojawiła się druga część, czyli piąty rozdział. Od tego właśnie momentu pokochałyśmy tą serię, z takim skutkiem, że od razu zaczęliśmy czytać drugi tom, a na trzeci czekamy, gdyż wychodzi 25 lutego.
Opowieść jest bardzo barwna i czasem śmieszna.
Zakochałyśmy się również w tym, że było tyle wstawek dotyczących “Władcy Pierścieni”, bo jeżeli ktoś nie czytał albo nie widział filmów, to niech lepiej to nadrobi przed przeczytaniem książki o tej wspanialej rodzinie. A czemu hobbici – ponieważ, każdy z tej rodziny czytał tą właśnie książkę i to nawet w języku angielskim ( zazdrościmy).
Bardzo podobały Nam się również relacje rodzinne, zabawne kłótnie o książki oraz obrona swoich dzieci, jak to tylko w swój odmienny sposób potrafi zrobić odważny Niziołek. Wydaje Nam się, że autorka ukazała w tej książce swoje zamiłowanie do książek i zrobiła to w mistrzowski sposób. Polecamy tą książkę serdecznie