Rzeka zimna
Data wydania: 2016
Data premiery: 04 października 2016
ISBN: 978-83-7674-555-8
Format: 130x200
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 352
Kategoria:
34.90 zł 24.43 zł
Z pozoru miasteczko jakich wiele. Senne, zasypane śniegiem… Czy w takim miejscu mogą dziać się rzeczy, od których włos się jeży na głowie, a dusza zaczyna wątpić w istotę człowieczeństwa?
Młoda kobieta, Tamara, przyjeżdża z Paryża do Grzmotów, zaniepokojona długotrwałym brakiem wiadomości od matki, znanej pisarki. Od dłuższego czasu nikt jej nie widział, z nikim się nie kontaktowała. Pozostał po niej jedynie pusty dom, biurko z otwartym laptopem i głodny kot.
Tamara próbuje rozwiązać zagadkę tajemniczego zniknięcia, ale niespodziewanie wplątuje się w dramatyczne wydarzenia, przy których duch myśliwego ukazujący się na torach jest tylko niewinną igraszką i miejscowym kolorytem, ponieważ najgroźniejsze demony nie muszą pochodzić z zewnątrz…
Ta książka, zadziwiająca literackim kunsztem autorki, to gwarancja doskonałej rozrywki, a zarazem głębszej refleksji − nad naturą stosunków międzyludzkich, istotą człowieczeństwa oraz nad esencją tego, co pozostaje głęboko ukryte w zakamarkach ludzkiej duszy. To udane połączenie powieści obyczajowej z trzymającym w nieustannym napięciu kryminałem. Przyznam, że niewiele jest rzeczy wywołujących u mnie równie zimny dreszcz, jak pozornie senne miasteczko pełne rzekomo przyjaznych i życzliwych ludzi oraz kwestii budzących silniejsze emocje niż krzywda dziecka.
Gorąco polecam!
Karolina Małkiewicz, zwiedzamwszechswiat.blogspot.com
Telefon dzwonił jak zwariowany. Był stary, z czarnego ebonitu i miał charakterystyczny, terkoczący dzwonek, którego nie dawało się regulować. Już dawno by się go pozbyła, gdyby mogła. Mieszkanie, co prawda, miało tylko osiemdziesiąt metrów kwadratowych i podejście do aparatu nie wymagało wiele zachodu, ale i tak przenośna słuchawka byłaby wygodniejsza. Niestety, Cyryl zapałał do niego wielką miłością od pierwszej chwili, kiedy wypatrzyli go na Marché Vernaison. Właściwie to on go wypatrzył, bo Tamara nie miała serca do starych rzeczy. Nieprzyjemna była już sama myśl, że telefon należał kiedyś do kogoś innego. Czyjeś palce dotykały gładkiej, lśniącej powierzchni, kręciły białym cyferblatem w poszukiwaniu właściwego numeru. Ciepło czyjegoś ucha przenosiło się na czarną słuchawkę. Nie lubiła antyków. Nigdy nie zdołała zrozumieć zachwytów nad starą szafą zalatującą stęchlizną czy wypłowiałym fotelem, nawet jeśli siadywało na nim kilka królewskich pokoleń. A może właśnie dlatego. Ludzie przeminęli, odeszli w zapomnienie razem ze swoimi planami i marzeniami, a pozostały po nich banalne krzesła, komody i zawiedzione nadzieje na nieśmiertelność.
Słyszała go już na schodach i nie miała wątpliwości, że odgłos dobiega z ich mieszkania; nikt oprócz nich nie gromadził tu takich staroci. A ściślej rzecz ujmując, nikt oprócz Cyryla. Zanim jednak zdołała znaleźć klucze w torbie i uporać się z ciężkimi, rzeźbionymi drzwiami – zamilkł. Z westchnieniem ulgi zrzuciła kozaki w przedpokoju i weszła do kuchni, żeby zaparzyć herbatę.
Wtedy rozległ się znowu.
– Tami, gdzie ty jesteś?! Dzwonię cały dzień na komórkę, ale nie odbierasz! Czekam na ciebie od godziny! Wszyscy czekamy! Kupiłaś wino?
Cyryl jak zawsze, kiedy był zdenerwowany, wyrzucał z siebie słowa z prędkością karabinu maszynowego. Gardłowe dźwięki zlewały się w jedno wielkie charczenie. Choć przez tyle lat zdążyła już dobrze poznać francuski, w takich chwilach bardziej domyślała się, niż rozumiała, co mówi.
– Nie wiem, o co ci… – zaczęła i nagle sobie przypomniała. – O Chryste! To dziś!
– Dziś, dziś! – powtórzył z sarkazmem. – Zapomniałaś oczywiście! – Nie ukrywał tryumfu, że tym razem to nie on nawalił. – Bierz taksówkę, po drodze kup kilka butelek i przyjeżdżaj natychmiast! Powiedziałem, że okres dostałaś… – ściszył głos. – Nic innego nie przyszło mi do głowy.
– Może wystarczyło po prostu powiedzieć prawdę. Ale ja miałam dla nich palmę…
– No to weź ze sobą…
– Oszalałeś!? Ma ze trzy metry!
– No to nie wiem, rób, co chcesz, tylko się pospiesz!
Trzask odkładanej słuchawki zabrzmiał jak armatni wystrzał. Nerwowo podrapała się za uchem i po chwili namysłu wykręciła numer.
– Bertrand, tu Tamara – powiedziała do słuchawki. – Na parterze, w rogu, stoi taka duża howea w drewnianej donicy; idź na górę i dobierz do niej jakąś efektowną osłonkę, najlepiej z mosiężnymi elementami.
Potem zamów transport i niech przywiozą ją na rue Saint-Honoré 123. Pieniądze weź z kasy… Aha! Nie zapomnij jej zabezpieczyć! Jest zimno.
– Ok, szefowo! Robi się!
– Dziękuję.
Odłożyła słuchawkę z westchnieniem ulgi. Była pewna, że Marie spodoba się prezent, a Paul zazwyczaj i tak był zachwycony wszystkim, co sprawiało jej przyjemność. Jak mogła zapomnieć o czterdziestej rocznicy ich ślubu! Od miesiąca nie mówiło się o niczym innym. W głębi ducha uważała, że sensowniej byłoby urządzić przyjęcie w piątek albo w sobotę, ale jej teściowa miała własne przekonania i zazwyczaj stawiała na swoim. Skoro ślub brali siódmego stycznia, nie widziała powodu, dla którego mieliby przekładać przyjęcie, nawet jeśli siódmy wypadał w poniedziałek.
W pośpiechu otworzyła szafę i nerwowo wyszarpała sukienkę, którą Cyryl kupił jej na święta. Początkowo zamierzała się w nią ubrać, ale po chwili namysłu odwiesiła ją z powrotem. Święta były nie tak znowu dawno i Marie z pewnością ją zapamiętała. Tym bardziej, że mimochodem uprzejmie zauważyła, iż chłodny fiolet to nie jest kolor dla blondynek… Nie mogła na uroczystym przyjęciu, na którym pierwsze skrzypce grała teściowa, wystąpić w czymś, co już raz zostało skrytykowane…
Niewiele myśląc, wyciągnęła drugą, granatową suknię z głębokim wycięciem na plecach, w której zazwyczaj chodziła do teatru. Przyniosła z przedpokoju czarne, zamszowe szpilki i sięgnęła po krótkie futerko. Jak gala, to gala. Zamówiła taksówkę i zeszła na dół.
– No wiesz! Wyglądasz… – Cyryl z zainteresowaniem pochylił się nad wycięciem z tyłu. – Już zapomniałem, jak ci w niej ładnie. Nie wiem tylko, co mama…
Popatrzyła na niego z niesmakiem.
– To jest elegancka suknia na eleganckie okazje. Myślałam, że…
W progu stanęła pani domu.
– Tamara! Wreszcie jesteś! Mam nadzieję, że dobrze się czujesz, moja droga? – Obrzuciła jej kreację nieodgadnionym spojrzeniem i dodała: – Chodźcie, wszyscy już czekają…
– Dużo ludzi? – spytała cicho, podążając za mężem.
– Jak zwykle, pół miasta – roześmiał się półgębkiem.
Przez wielkie dwuskrzydłowe drzwi weszli do salonu.
Gości rzeczywiście było sporo. Dostrzegła mecenasa Purcell ż żoną, państwa Poussin, de Virion, profesora Soupault, panią de Marivaux – to byli nieliczni z tych, których znała. Teściowie obracali się w kręgach towarzyskiej śmietanki i nie narzekali na brak rozrywek, co w dużej mierze wiązało się z pozycją Paula, przed laty piastującego stanowisko mera. Od kilku lat był na emeryturze, ale stare znajomości nie wygasły. Odeszli tylko ci, dla których wypadł już z obiegu, ponieważ wbrew powszechnie panującym zwyczajom nie związał się z polityką i znajomość z nim nie mogła się już do niczego przydać.
W powietrzu unosił się duszący zapach perfum i woń kwiatów. Nie wiadomo z jakiego powodu, tej zimy najbardziej popularne były lilie. Nie nadążała z dostawami, bo nagle wszyscy, jak jeden mąż, zapałali miłością do tych nieco staroświeckich kwiatów. Jeszcze kilka sezonów temu lilie zarezerwowane były raczej na smutne okazje i schodziły głównie przy okazji pogrzebów. Dziś do dobrego tonu należało wręczanie ich przy każdej okazji.
Zauważyła pod ścianą wielkie wazony z białymi, pomarańczowymi i żółtymi kwiatami. Pomyślała, że musi uprzedzić Marie, żeby nie zabierała ich do sypialni, bo nie będzie mogła spać. Oszałamiający zapach kwiatów po dłuższej chwili robił się nieznośny i duszący, powodując bóle i zawroty głowy. Nie pomagało nawet usuwanie słupka i pylnych pręcików.
– Chodźcie, chodźcie!
Paul podszedł do Tamary i wyciągnął rękę.
– Witaj, moja droga! Jak zawsze urocza – mówiąc to, nachylił się i ciepło pocałował ją w policzek. – Masz szczęście, synu, że twoja piękna żona ciągle jest uśmiechnięta. Jeśli któregoś dnia zobaczę smutek na jej twarzy, będziesz miał ze mną do czynienia. – Pogroził mu palcem. – A teraz pozwól, że ci ją porwę! Philippe bardzo chciałby wreszcie ją poznać.
Nie protestując, pozwoliła poprowadzić się w głąb salonu. Jeśli chodzi o Paula, to bez wahania pozwoliłaby mu zaprowadzić się nawet na biegun. Od pierwszej chwili, kiedy Cyryl przedstawił jej swoich rodziców, poczuła wielką sympatię do tego uroczego, trochę niedzisiejszego, szarmanckiego dżentelmena, który od czterech lat ilekroć ją widział, nieodmiennie wpadał w zachwyt. W przeciwieństwie do swojej żony był autentycznie uszczęśliwiony, kiedy dowiedział się, że syn wreszcie się oświadczył. Cyryl zdradził jej kiedyś w wielkiej tajemnicy, że pierwszą, wielką miłością jego ojca była pewna Polka, Teresa. Poznali się w Krakowie, kiedy Paul przyjechał na jakiś zjazd młodzieży, i zwariowali na swoim punkcie. Spędzili razem gorący tydzień i rozstali się, obiecując sobie dozgonną miłość. On musiał wracać, ona miała przylecieć do niego za kilka tygodni. Niestety, nie dostała paszportu, gdyż ktoś życzliwy doniósł o zażyłej znajomości z pewnym czarnowłosym Francuzem… Pisali do siebie jeszcze przez jakiś czas, ale w końcu uczucie umarło śmiercią naturalną. Niedługo potem Paul poznał Marie i ożenił się, ale, jak przyznał się kiedyś synowi, obraz Teresy na zawsze pozostał w jakimś zakamarku jego serca.
Być może dlatego Marie, piekielnie zazdrosna o męża, nie przepadała za synową. Dla ścisłości, Marie w ogóle nie przepadała za Polakami. Tamara wiedziała, że kilkakrotnie była powodem awantur między nimi. Tym bardziej, że jej teściowa należała do tego gatunku Francuzów, którzy nigdy nie przyjęli do wiadomości, że Chopin był Polakiem, i uważali, że od czasu, kiedy Polacy zostali łaskawie wpuszczeni do Unii, zamiast okazywać wdzięczność, zaczęli prezentować nadmiernie roszczeniowe postawy. Relacje między nimi obiema były jednak na ogół poprawne; może z tego powodu, że Tamara nauczyła się odpowiednio postępować z teściową i czując oparcie w mężu i w teściu, zbytnio nie przejmowała się jej złośliwymi komentarzami, które ostatnimi czasy zdarzały się jakby rzadziej.
– To jest właśnie moja synowa – wygłosił z dumą Paul, zatrzymując się przy niskim, starszym panu w galowym mundurze. – Pozwól, moja droga, to pułkownik Auber, mój stary przyjaciel…
Nobliwie wyglądający, szczupły pan z wielką szopą białych włosów szarmancko szurnął nogami i z atencją uścisnął podaną mu dłoń.
– Tylko nie stary, tylko nie stary! – zaprotestował, zabawnie wyciągając żylastą szyję. – Zapominasz, mój drogi, że jestem od ciebie dużo młodszy. Poza tym, to niestosowne wypominać wiek w towarzystwie pięknych kobiet – uśmiechnął się do Tamary, przyglądając się jej z nieukrywanym zainteresowaniem. – A więc to pani – powiedział, kiwając głową. – Paul zawsze chwalił się swoimi dziećmi, ale od kiedy zyskał synową, jest z pani tak dumny, jakby sam panią spłodził.
– Ja też mam szczęście, że trafił mi się taki cudowny teść…
Ujęła Paula pod rękę i położyła mu głowę na ramieniu. Zza filaru dostrzegła bystry wzrok teściowej. „Czy tej kobiecie naprawdę wszystko musi się tak jednoznacznie kojarzyć?” – westchnęła w duchu, ale na wszelki wypadek odsunęła się.
– Ach, młoda damo, przystojni to my byliśmy pół wieku temu. – Pułkownik przestał udawać, że ma dwadzieścia lat. – Teraz jesteśmy co najwyżej wyprostowani, a może mi pani wierzyć, że to w naszym wieku nie jest wcale łatwe.
Roześmiali się wszyscy troje.
– A czy pani wie – kontynuował – że to właśnie pani teść przed laty nie dopuścił do zamknięcia dla pieszych mostów na Sekwanie z powodu „spaceru” po rzece Kadafiego? Oskarżył wtedy prezydenta, że dla uzyskania kontaktów handlowych przymyka oczy na libijskie naruszenia praw człowieka i…
Paul zniecierpliwiony machnął ręką.
– Dajżesz spokój, Tami słyszała to już tysiące razy!
– Może być tysiąc pierwszy; lubię słuchać, jaki tato był nieustraszony – uśmiechnęła się. Choć ta forma zwracania się do teściów nie była we Francji zbyt popularna, od początku mówiła do niego „tato”, z czego był niezwykle dumny.
– O to, to! Nieustraszony! – ucieszył się pułkownik. – Nie wiem, czy pani opowiadał, jak kiedyś…
– Dość! – przerwał Paul stanowczo. – Od dawna jestem na emeryturze, ale nie jestem jeszcze taki stary, żeby karmić się w kółko minionymi sukcesami. Czego się napijesz? – zwrócił się do synowej, bo pułkownik już dzierżył w dłoniach wielką bańkę koniaku.
– Jeśli mogę, poproszę o wino – uśmiechnęła się, obserwując, jak spieszy spełnić jej życzenie. Naprawdę miała do niego słabość. Zdarzało się, że to właśnie on pierwszy dowiadywał się o jej kłopotach. Cyryl był kochany, ale tak bardzo skupiony na sobie i swoich białych krukach, że czasami zapominał o bożym świecie. Niekiedy musiała twardo się postawić, żeby całego weekendu nie przesiedział z nosem w książce albo na kolejnej aukcji starych fotografii… Paul zawsze miał dla niej czas. Nie chcąc narażać jej na wścibskie pytania Marie, kiedy potrzebowała porady, umawiał się z nią w kafejce niedaleko kwiaciarni, żeby nie musiała tracić czasu. – Ty jesteś kobietą biznesu i twój czas jest cenniejszy – wygłaszał za każdym razem, kiedy próbowała oponować. Nie zdarzało się to zresztą zbyt często; właściwie tylko raz miała kłopoty. Pewnego dnia, nie wiadomo z jakiego powodu, lokalem, który kupiła od miasta, zainteresował się jakiś urzędnik i oficjalnie podważył wyniki przetargu, zarzucając jej, że był ustawiony, a cena, którą zapłaciła, zbyt niska. Na szczęście sytuacja szybko się wyjaśniła i nawet pomoc Paula okazała się niepotrzebna. Tak czy inaczej, czasami odnosiła wrażenie, że jest jedyną osobą, której zależy na niej naprawdę i bezwarunkowo…
Lubiła wyobrażać sobie, że taki właśnie był jej ojciec.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.