Tamten utracony świat
Alina Staneczek
Data wydania: 2023
Data premiery: 24 stycznia 2023
ISBN: 978-83-67295-94-9
Format: 145/205
Oprawa: Miękka
Liczba stron: 336
Kategoria: Literatura współczesna
44.90 zł 31.43 zł
Trzy bohaterki, ta sama historia. Rozpoczynająca się przed drugą wojną światową poruszająca opowieść o kobietach, których splatające się losy w przeszłości naznaczył jeden mężczyzna. Historia tym bardziej niesamowita, że dwie z nich nigdy go nie poznały. Zośka, Inka i Mika – należą do różnych pokoleń i mają różne doświadczenia, ale we wszystkich trzech płynie kresowa krew. Zośka – ciotka i Inki i Miki, wywiera silny wpływ na obie dziewczyny. Inka i Mika, choć są spokrewnione, bardzo długo nie wiedzą o swoim istnieniu. Postać Zośki łączy losy młodych kobiet, wywierając wpływ na ich wybory.
Akcja toczy się w latach 1945 – 2014 głównie w Gliwicach, ale w książce pojawiają się także Gdańsk, Sopot, Wrocław, Paryż, Edynburg i Malaga, za to wspomnienia i retrospekcje bohaterów przenoszą czytelnika do przedwojennego Lwowa.
Tamten utracony świat to historia miłości do ludzi, ale także do miejsc, wzruszająca opowieść o próbie zastąpienia ukochanego Lwowa innymi miastami.
Zośka
Gliwice – wrzesień 1945
– Zośka! Wysiadamy! Nie jedziemy dalej, stąd łatwiej będzie wrócić do Lwowa!
Chwycił ją za rękę i wyskoczyli z wagonu. Zdążyli w ostatnim momencie. Stefan sprawnie zajął się bagażami, a ona stała nieruchomo, wpatrując się w odjeżdżający z gwizdem pociąg, którego sylwetka zlewała się z poranną mgłą unoszącą się nad peronem. Wrócić do Lwowa…
Pociąg zniknął. Pozostały po nim kłęby dymu i zapach, którego nigdy nie zapomni. Nasilał się z każdym dniem i nie dawał oswoić. Zośka miała wrażenie, że po rodzaju zapachu rozpoznałaby jaki to dzień. Nie głód jej doskwierał, nie zimno, ale właśnie on. Ratunkiem były papierosy. Zaciągała się do utraty tchu. Wdychała ich aromat, zamykała oczy i przenosiła się do Szkockiej. Tam nauczyła się palić, patrząc na profesora wypuszczającego z ust zgrabne kółka dymu. Zasłuchana, zanurzała się w uporządkowanym świecie matematyki, innym od codziennego chaosu.
W pociągu każde zaciągnięcie odrywało od rzeczywistości. I choć nie bała się przyszłości, w przeciwieństwie do reszty pasażerów, to jednak odsuwała ją od siebie. Spod zmrużonych powiek obserwowała Stefana, nie dopuszczając go do siebie zbyt blisko. Czuł to i szanował. Patrzyła na silne dłonie, którymi potrafił przełamać kawał drewna na opał. Z czułością podawał kawę i gorącą zupę. Sprawdzał się w każdych warunkach.
Był zupełnie inny niż Jerzy, lecz nie zniosłaby, gdyby było inaczej. Jej mężczyzna na nowe życie.
***
– Musimy wziąć ślub, inaczej zabiorą nam mieszkanie. To lokum dla rodzin.
Stefan patrzył wyczekująco. Tyle razy pytał, kiedy, a ona ciągle mówiła, że jeszcze nie czas.
Więc właśnie nadszedł. Zośka pokiwała głową. Uśmiechnęła się. Miała dwa dni na przygotowania. Zdąży. Rozpakowywała rzeczy. Nie mieli wielkiego bagażu, kilka pudeł i toreb. Stefan delikatnie otworzył jedno. Spojrzała z niedowierzaniem. Samowar babki! Kochana mama! To jej robota. Wiedziała, że ułatwi Zośce oswajanie nowego miejsca.
Zaparzyła herbatę, zapachniało domem. Ale żadna z sukienek na ślub się nie nadawała. Jutro coś wymyśli.
Wczesnym rankiem delikatnie zamknęła drzwi. Stefan jeszcze spał. Ufając ostrzeżeniom sąsiadek, unikała wieczornych wypraw, gdy niebo chowało się pod powieką zmierzchu. Poranne miasto wydawało się bezpieczniejsze. Wrzesień już i tak złagodził jego wcześniejsze ponure oblicze. Szczęśliwie nie przypominało wymarłego, apokaliptycznego miejsca, jakim było w styczniu, w pierwszych tygodniach pobytu Sowietów. Rześkie powietrze dodawało otuchy. Jesień łaskawie obdarzała ciepłem. Zośka podniosła świeże, wilgotne, kasztany i mocno zacisnęła w dłoni. Wskoczyła na kamienny murek i jej uwagę przyciągnęły dwie kobiety w rozwianych płaszczach. Chichocząc i walcząc z wiatrem, maszerowały w stronę zabudowań. Po chwili powróciła cisza.
Zośka poszła za głosami kobiet. Minęła znajomy już dworzec i weszła na szeroką ulicę. Po prawej modernistyczna kamienica. Seidenhaus Weichmann. Miasto budziło się do życia. Przyglądała się ulicom; czuła nieobecność tłumu, który zapewne niedługo się pojawi. Przeszła przez most i spojrzała na monumentalny budynek. Nad ostatnim, piątym piętrem, wśród spalonych ścian przebłyskiwały resztki dachu oraz potężna rzeźba półleżącej kobiety. Germania, symbol Niemiec i całego narodu niemieckiego. Z trudem odczytała resztki napisu Cafe Haus Oberschlesien. Muszę poprawić swój niemiecki, pomyślała. Tu i ówdzie szklarze uwijali się z robotą. Piekarnia jako pierwsza zapraszała kuszącym aromatem, później otworzyła drzwi cukiernia. „Po gorzkiej wojnie osłodź sobie życie hojnie”.
Wrócę tu później, postanowiła. Teraz wypatrywała czegoś zupełnie innego. Nie miała wiele czasu.
***
Zośka powolnym ruchem otworzyła szafę. Dębową, niemiecką. Zwlekała z tym, bała się, co w niej zastanie. Drzwi zaskrzypiały ostrzegawczo, zawahała się, nie chciała oglądać czyichś śladów.
Pusto. Na drzwiach przykurzone lustro. Wytarła i przyjrzała się odbiciu. Sukienka leżała doskonale. Obróciła się. Z tyłu też nieźle. Pan Stanisław nie zawiódł, tak jak obiecał. Gdy tylko weszła do jego pracowni, czuła, że wybrała słusznie.
Była gotowa. Na ślub. Na nowe życie.
Spotkanie – lipiec 1954
– Zośka, jedź ze mną. To tylko kilka dni. Tak rzadko cię o coś proszę.
Rzadko? Nie pamiętała, czy od czasu oświadczyn Stefan prosił ją o cokolwiek. To przesądziło. Nieczęsto robili coś razem. Zajęci swoimi obowiązkami, które mocno ich pochłaniały, żyli w odrębnych światach. Jednak musiała przyznać, że Stefan zaangażował się w rozwój jej firmy. Rozwiązywał problemy, które czasem napotykała. Nie wnikała, jak mu się to udawało. On nie lubił tych pytań, a ona nie drążyła. Całą energię wkładała w prace nad projektami i organizację zakładu krawieckiego „Klementyna”. Po trzecim semestrze rzuciła studia, przekonana, że marnuje czas. Klementyna się rozrastała. Zlecenia spływały już nie tylko z Gliwic. Od czasu do czasu także i Stefan przyprowadzał nowe klientki. Pan Stanisław skupił się na zarządzaniu szwalnią, a ona na realizacji zleceń. Powoli zyskiwała popularność na całym Śląsku. Żony prominentów, które chciały wyróżniać się w środowisku, zamawiały u niej kreacje. Wpadały z zaskoczenia, bez zapowiedzi. Okazywało się, że wieści docierały do nich poprzez Stefana. Ale też przez pocztę pantoflową. Zośka nie dawała ogłoszeń do żadnych gazet, jak widać, nie było to potrzebne.
Klementyna miała swoje punkty w domach handlowych, które stopniowo otwierały się w większych miastach. Kiedy jednak Zośka dostała propozycję z Warszawy, zastanawiała się, czy sprosta wyzwaniu. Stefan nie miał wątpliwości. Jego pomocne podpowiedzi w kwestii dbania o wizerunek firmy wywoływały zdziwienie. Praca u Baczewskiego, w jednej z największych przedwojennych destylarni alkoholi, wiele go nauczyła. Tak, jak zdobione karafki o różnych kształtach i rozmiarach stały się wyróżnikiem trunków Baczewskiego, tak apaszki i szale dodawane do każdej kreacji Klementyny podnosiły jej rozpoznawalność. Wykonał nawet projekt znaku towarowego, który Zośce wydawał się zbędny. Cierpliwie i do skutku tłumaczył i wyjaśniał zalety jego posiadania. Nie pomylił się, wszystko zaczęło procentować. A i Zośka przywiązała się do tego symbolu.
Stefan wiedział, że nie to zaważyło na sukcesie. To Zośka była jego źródłem. Jej smak i intuicja sprawiały, że klientki z ufnością oddawały się w jej ręce.
Pamiętał dzień, gdy przywiózł kilka paczek do zakładu. Zazwyczaj zostawiał je na zapleczu i wychodził. Jednak wtedy zerwał się silny wiatr i po chwili ulicę zalewały strugi deszczu. Postanowił przeczekać. Zza odsuniętej kotary obserwował Zośkę w pracy. Stała oparta o parapet i wpatrywała się w klientkę w milczeniu. W lewej dłoni trzymała papierosa. Po chwili zaciągnęła się i podeszła bliżej.
– Pani Eleonoro, nie zostawię tej długości. Dokładnie tu muszę przyciąć. –Wskazała miejsce.
Papieros spoczął na wysokiej popielnicy, która zawsze czekała w pogotowiu. Klientka się zawahała. Obróciła się i stanęła bokiem do lustra.
– Pani Zofio, nigdy nie nosiłam takiego fasonu.
– Wiem, co robię.
Wskutek kilku szybkich ruchów, bez czekania na akceptację, sukienka zmieniła proporcje. Stefan miał wrażenie, że kobiecie przybyło kilka centymetrów wzrostu albo ubyło kilogramów. Jej sylwetka nabrała lekkości, nie tracąc zupełnie elegancji.
Zośka sięgnęła po papierosa i wróciła na miejsce przy parapecie. Nie poganiała klientki, wiedziała, że musi dać jej chwilę na oswojenie efektu.
– Pani Zofio, skąd pani wiedziała, że tak będzie dobrze?
– Po to tu jestem. Zapraszam za trzy dni po odbiór.
– Cudownie, pani Zofio. Na pewno przyjadę osobiście. – Uśmiech zadowolenia rozpromieniał twarz pani Eleonory.
Gdy klientka wyszła, Stefan nie mógł się oprzeć ciekawości i zapytał Zośkę wprost, w jaki sposób tak szybko i precyzyjnie dopasowała fason.
– Złoty podział, zasada boskich proporcji, tak zbudowane jest nasze ciało. Nawet liczba płatków w kwiatach jest równa liczbie Fibonacciego, złotą spiralę odnajdziesz w układzie ziaren kwiatu słonecznika. Nawet huragany formują się zgodnie ze złotą proporcją. Matematyka jest wszędzie i pomaga w każdej dziedzinie, nigdy o tym nie zapominaj, mój drogi.
Wpatrywał się w nią urzeczony. Gdy mówiła o matematyce, jej oczy nabierały blasku. Zanikała codzienna powściągliwość, a pojawiał się entuzjazm. Żadna inna rzecz nie wywoływała w Zośce takiej przemiany.
Od tej pory starał się częściej bywać w pracowni. Obserwowanie Zośki w pracy stało się jego nową fascynacją. Miała siłę przekonywania. Bez wahania potrafiła zamienić suknię w garnitur, długą suknię w krótką, gdy według niej lepiej pasowała na daną okazję. Do tego dokładała buty i dodatki. Nikt się nie sprzeciwiał. Salony wyposażyła w niezbędne elementy. Kobiety wychodziły odmienione i zawsze zachwycone, podobnie jak i mężowie, bo i oni lubili tutaj przychodzić. Zośka miała w sobie coś takiego, że gdy tylko zaczynała mówić, inni milkli. Gdy się poruszała, patrzyli w jej stronę. Czasem siadała w fotelu, bardzo wolno i zmysłowo paliła papierosa, a wszyscy zapominali, że poza nią istnieje ktoś jeszcze.
Stefan zdawał sobie z tego sprawę, jak niezwyczajna była ta kobieta, która dziewięć lat temu zgodziła się zostać jego żoną. Kochał ją niezmiennie i wiedział, że jedyną szansą, by wciąż mogli być razem, było danie jej wolności. Całkowitej. Dlatego zawsze dopasowywał się do jej potrzeb. Nie pytał, nie nalegał.
Ale tym razem bardzo mu zależało, by pojechała z nim. Gdy podczas ostatnich odwiedzin we Wrocławiu dowiedział się, że jego ojciec odnalazł siostrę i marzy, by razem do niej pojechali, Stefan nie zastanawiał się ani chwili. Marie, druga żona ojca, także była poruszona. Choć byli prawie rok po ślubie, nikogo poza nim nie znała.
Drogę z Wrocławia do Gliwic pokonał w okamgnieniu, nie zważając na męczące podskakiwanie na „trzęsawce”. I teraz tak bardzo chciałby, by Zośka poznała jego rodzinę.