Wołyń.
Prześladowania Polaków na sowieckiej Ukrainie. Część 2
Data wydania: 2014
Data premiery: 15 lipca 2014
ISBN: 978-83-7674-298-4
Format: 145x205
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 328
Kategoria:
34.90 zł 24.43 zł
Historia Polaków na Wołyniu pisana jest krwią, potem i łzami. Krwią tych, którzy zostali zamordowani przez władze sowieckie w podziemiach odebranego wiernym kościoła w Połonnem; potem tych, którzy podczas zesłania trudzili się w kazachskich kopalniach; łzami tych, którzy potracili rodziny podczas Wielkiego Głodu i w wyniku licznych represji.
Dzieje Wołyniaków to historia heroizmu prostych ludzi i cichego bohaterstwa duchownych, którzy w czasach sowietyzacji i ateizacji, ryzykując życie za rodaków i wiarę, umacniali na Ukrainie Kościół katolicki i poczucie przynależności do narodu polskiego.
Od upadku ZSRR minęły lata; tymczasem Polacy na dawnych Kresach wciąż walczą o polskość – o swobodę nauczania ojczystego języka, kultywowanie tradycji oraz język polski w liturgii. Robią, co mogą, by ocalić od zapomnienia tragiczną opowieść o poległych.
Mówią, bo wiedzą, że w obliczu Historii każdy, kto milczy na ten temat, jest zdrajcą.
Część rodzin polskich, mieszkających za Wilią i Horyniem po stronie sowieckiej, miało też krewnych po polskiej stronie granicy. Ta miała bowiem charakter sztuczny i rozdzieliła leżące blisko siebie skupiska, w których znaczną część stanowili Polacy. Przed I wojną światową za czasów carskich włość płużneńska, z której powstał rejon, należała do powiatu ostrogskiego.
— Moi rodzice mieszkali po stronie sowieckiej w Wielkiej Radogoszczy — wspomina Ludmiła Poliszczuk. — Dziadkowie i wujostwo w ówczesnym powiecie ostrogskim w Polsce. Wielka Radogoszcz leżała w rejonie płużneńskim. Zamieszkiwali go przede wszystkim Polacy. Takie miejscowości jak Kamionka, Kuniów, Dołocze, Choteń Pierwszy, Choteń Drugi, Wielka Radogoszcz, Mała Radogoszcz, Biłotyn, Sielec czy Chorowica to były praktycznie polskie wioski. Były tam polskie szkoły, do których uczęszczały polskie dzieci.
Najważniejsza placówka w rejonie, co wiem z relacji Amelii Siedleckiej, której ojciec w 1945 r. został jej dyrektorem, znajdowała się w Choteniu Drugim. Powstała w 1927 r. i systematycznie się rozwijała. W 1932 r. była już siedmioletnia, uczyło się w niej pięciuset uczniów. W latach 1932–1937 funkcjonował przy niej internat dla uczniów z wiosek z całego rejonu. W 1934 r. dla polskiej placówki w Choteniu zbudowano nowy budynek, odpowiedni dla zwiększającej się liczby uczniów. Stale też przybywało w niej nauczycieli. Dzięki Amelii Siedleckiej znane są nazwiska niektórych z nich; byli to m.in.: Edward Wiernik, Bogdan i Waleria Żytemscy, Apolonia Kuźmińska, Julian Szczyrski, Bronisław Grębowski Włodzimierz Witkowski, Antoni Polanowski i Zofia Gągoł. Funkcje dyrektora szkoły pełnił Wacław Krzemiński, który był absolwentem wydziału języka polskiego w Kijowskim Instytucie Pedagogicznym. Był to człowiek wielkiego serca, bardzo dobry dla wiejskich dzieci. Mieszkańcy wsi darzyli jego i w ogóle wszystkich nauczycieli ogromnym szacunkiem, bo utrzymywali w szkole wysoki poziom.
Oprócz realizacji programu nauczania szkoła prowadziła liczne kółka przedmiotowe, m.in.: literackie, przyrodnicze, wychowania fizycznego, artystyczne, twórczości artystycznej i inne. Bardzo często należąca do nich młodzież występowała we wsiach przed mieszkańcami, oczywiście w języku polskim. Choć przed lekcjami dzieci śpiewały Międzynarodówkę, a program przewidywał zapewne ich sowietyzację, to jednak szkoła przyczyniała się do trwania języka polskiego i polskiej kultury. Jeszcze i dzisiaj absolwenci tej placówki mówią piękną polszczyzną i czują się Polakami. O tym, że w szkole nie byli za bardzo indoktrynowani, najlepiej świadczy fakt, że w 1937 r. (w ramach antypolskiej represji) szkoła została zlikwidowana. Dyrektor i całe grono pedagogiczne zostali zapakowani do „czarnego worona” i nikt nigdy ich już nie widział. Z całą pewnością zostali rozstrzelani. W 1938 r. szkoła została przekształcona w ukraińską.
Dziś rejon płużański już nie istnieje. Opustoszał po represjach i wywózkach, i został przyłączony do rejonu izasławskiego.
Wracając do losu moich rodziców… Chciałabym powiedzieć, że tylko za to, że byli Polakami, wywieziono ich w 1936 r. do Kazachstanu, wyrzucono na step i kazano zakładać wieś Nowowołyńsk. Władze sowieckie zlokalizowały ją w rejonie kellerowskim, niedaleko stacji kolejowej Taincza. Szczegółów niestety nie znam, bo sama urodziłam się w Kazachstanie w 1947 r. Rodzice zaś nigdy na temat Kazachstanu nie chcieli ze mną i rodzeństwem rozmawiać. Człowiek, który w Związku Sowieckim był represjonowany, stanowił drugi gatunek, który mógł tylko dziękować Panu Bogu, że żyje, znosząc wszelkie upokorzenia. Z Kazachstanu rodzice mieli bardzo przykre wspomnienia. Tu z głodu i zimna zmarło pięcioro ich dzieci.
W 1948 r., czyli rok po moim urodzeniu, ojciec postanowił, że trzeba z Kazachstanu uciekać, bo inaczej wszyscy zginiemy. Za łapówkę udało mu się dostać zgodę na wyjazd. Przez Moskwę wróciliśmy na Ukrainę. Nasza rodzina składała się wtedy z rodziców i pięciorga dzieci; miałam jeszcze brata i trzy siostry. Nie mogliśmy wrócić w swoje rodzinne strony, do Wielkiej Radogoszczy; nasz dom został rozebrany. Osiedliliśmy się tuż za dawną granicą, w Ostrogu. Zrobiło to bardzo dużo „kazachstańców”, czyli Polaków z sowieckiej części Wołynia, którym władze zabroniły powrotu na dawne miejsce zamieszkania. Zajęli oni przede wszystkim domy po Polakach, którzy po tragedii rzezi wołyńskiej postanowili wyjechać do Polski. UPA chciała ich wyrżnąć i gdyby nie szybkie wkroczenie Armii Czerwonej do Ostroga, to pewnie by tego dokonali. Niemieckie oddziały wycofały się z miasta i polska samoobrona w klasztorze kapucynów, zorganizowana przez ojca Remigiusza Kranca, była uzbrojona za słabo, żeby odeprzeć atak UPA. Oddział AK, który działał w rejonie Ostroga, odszedł bowiem na mobilizację 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty.
UPA już od 1943 r. mordowała Polaków w okolicy Ostroga. Wśród jej ofiar, o czym dowiedziałam się już wiele lat po wojnie, był też mój wuj, Konarzewski, mieszkający niedaleko Ostroga, w Chorowie. Współżycie Polaków i Ukraińców w tej miejscowości układało się wzorowo i wujek uważał, że nic im się nie stanie, bo nigdy Ukraińcom nie zrobił nic złego. Okazało się, że źle ocenił sytuację. Nie zdecydował się na ucieczkę do Ostroga nawet wtedy, gdy sąsiedzi Ukraińcy ostrzegali go, mówiąc: Pan Konarzewski, uciekaj z rodziną, bo was wymordują! Pewnej nocy upowska bojówka wdarła się do domu wuja. Jej członkowie nakazali wujostwu w jednym z pokojów rozpalić wszystkie świece, które były w domu. Później w jednym z kątów ustawili wuja, a w drugim ciocię z dziećmi. Rozebrali wuja do naga i na oczach najbliższych porąbali go na kawałki. W pewnym momencie coś ich przestraszyło i wybiegli na podwórko. Ciocia z dziećmi, wykorzystując zamieszanie, wyskoczyła do ogrodu i schroniła się na polu z kapustą. Przeleżeli tam całą noc. Banderowcy na szczęście już ich nie szukali, nie splądrowali domu i uciekli, kontentując się bestialskim zamordowaniem wuja. Można tylko sobie wyobrazić, jakie wrażenie ich zezwierzęcenie zrobiło na cioci i jej dzieciach, tym bardziej, że nie uciekli oni z Chorowa, ale zostali do rana i postanowili wuja pochować… Grabiami zgarnęli jego porąbane szczątki na prześcieradło, włożyli je do jakiejś skrzyni, zaprzęgli konia do wozu i pojechali do Ostroga, by pogrzebać go na cmentarzu.
Wuj nie był oczywiście jedyną ofiarą terroru UPA. Ze wspomnień ojca Remigiusza Kranca wynika, że tylko na przestrzeni trzech miesięcy 1943 r. pochował on na cmentarzu rzymskokatolickim w Ostrogu ofiary ukraińskich napadów w stu pięćdziesięciu dziewięciu skrzyniach, zawierających po trzy lub cztery zwłoki, to jest około pięćset sześćdziesiąt osób porąbanych na kawałki, pochodzących z gmin Chorów, Nowomalin i Sijańce. Jeszcze po przejściu pierwszych oddziałów sowieckich przez Ostróg oddział UPA wpadł do miasta, mordując dwadzieścia pięć osób. Spalił też szkołę, aptekę i dziesięć innych budynków. Wkrótce jednak Sowieci opanowali sytuację. Wiosną 1944 r. powiesili na rynku jednego z przywódców UPA. Został skazany za to, że zarąbał żonę Polkę i wspólne dzieci.
Sprawy związane z mordami UPA na Polakach wychodziły jeszcze wiele lat po wojnie. Pamiętam odbywający się w Domu Kultury „narodnyj sud” nad członkiem UPA, który po wieloletnim pobycie w łagrze po powrocie w rodzinne strony, do Ostroga, został aresztowany. Jedna z kobiet, będąca świadkiem popełnionych przez niego zbrodni, rozpoznała go na ulicy i najpierw poszła za nim, a gdy zobaczyła, gdzie mieszka, na milicję. Został aresztowany i był jeszcze raz sądzony. Okazało się, że do łagru trafił nie za morderstwo, ale za samą przynależność do UPA. W trakcie procesu szybko się okazało, że ma na sumieniu wiele mordów. Znaleźli się i inni świadkowie, którzy to potwierdzili. Skazano go na karę śmierci.
Nie wszyscy świadkowie zbrodni UPA mieli odwagę zeznawać przeciwko mordercom. Gdy moja ciocia już jako staruszka przyjechała w 1989 r. do Ostroga, by odwiedzić grób męża, strasznie się zdenerwowała. Na ulicy rozpoznała jednego z jego morderców, którego twarz i wzrok zapamiętała na całe życie. Jak się okazało, mieszkał tu, niedaleko mnie, na sąsiedniej ulicy. Niedawno zmarła starsza kobieta, która znała wielu morderców z UPA. Nie chciała nigdy o tym rozmawiać z polskimi dziennikarzami. Mówiła mi: Ja już stoję nad grobem i nie muszę się bać. Mam jednak dzieci i wnuki, a po Ostrogu chodzą ludzie, którzy chwalą się, że „riezali” i jak trzeba będzie, to znów mogą „riezać” Polaków, jeżeli ci za bardzo będą podnosić głowy.
Wracając do mojego dzieciństwa… Moi rodzice wybrali Ostróg jako miejsce zamieszkania także dlatego, że „kazachstańscy”, którzy się tu osiedlili, odzyskali kościół rzymskokatolicki, zamknięty po wojnie przez Sowietów. Dla moich rodziców było to bardzo ważne, bo byli bardzo religijni i w podobnym duchu wychowywali mnie i rodzeństwo. Uważali, że jeżeli osiedlimy się w miejscowości, w której nie będzie kościoła, to w bolszewickim świecie stracimy wiarę i przestaniemy być Polakami. W Ostrogu nie było niestety stałego kapłana. Dojeżdżał tu ojciec Serafin Kaszuba, kapucyn zwany apostołem Wołynia, który krążył po wszystkich polskich skupiskach, które na nowo zaczęły się na nim tworzyć po osiedleniu się zwolnionych z Kazachstanu zesłańców. Ojciec Kaszuba w czasie swych przyjazdów chrzcił dzieci i błogosławił małżeństwa. Wśród naszej społeczności miał dużo pracy, bo przecież żyła ona w Kazachstanie przez wiele lat bez kapłana.
Podczas pobytu w Ostrogu ojciec Kaszuba mieszkał w kilku domach, bardzo często zatrzymywał się także w naszym. Mama pomagała mu, jak potrafiła. Uczyła nas też, że kapłanów trzeba zawsze szanować, bo ich brak oznacza dla wiernych tragedię. Te matczyne nauki mocno zapadły mi w pamięć. Doceniłam je bardzo szybko, gdy ojcu Kaszubie władze sowieckie odebrały „sprawkę”; nie podobał im się kapłan, który niestrudzenie pracował nad podtrzymaniem wiary i polskiego ducha. KGB wiedziało, że jest on duchowym przywódcą Polaków i chciało się go koniecznie pozbyć. Zaczęto go oskarżać o niemoralne życie, nadużywanie alkoholu, o oszukiwanie ludzi i wyłudzanie od nich pieniędzy. Atakowano go w prasie, która zamieszczała artykuły pisane rzekomo przez wiernych. Kiedy ojcu Kaszubie zakazano pełnienia funkcji kapłańskich, Polacy w Ostrogu jeszcze przez dwa lata bronili swojego kościoła przed zamknięciem. Jeździli do władz w Kijowie oraz konsula PRL w tym mieście; wszystko nadaremnie.
W dzień Święta Bożego Ciała w 1960 r. władze radzieckie w Ostrogu odebrały tutejszym wiernym klucz od kościoła. Oficjalnie motywowały to tym, że „groził on zawaleniem i wymagał remontu”. W nocy ze świątyni zrzucono krzyż. Później kościół został zrujnowany i zamieniony w salę sportową, w której uprawiano m.in. boks. Nowi właściciele zniszczyli także kaplicę Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny i dzwonnicę, które znajdowały się koło kościoła. Dla Polaków w Ostrogu było to ogromne przeżycie. Tym bardziej, że na Wołyniu zamknięto wówczas większość świątyń, czynne pozostały tylko te w Krzemieńcu i Połonnem.
Polacy nie dali się jednak zastraszyć, na pewno nie wszyscy. Moi rodzice zawsze starali się wychować mnie i resztę rodzeństwa na Polaków i katolików. W domu rozmawialiśmy tylko po polsku. Wieczorami modliliśmy się. Zawsze przypominali nam, że jesteśmy rodziną prześladowaną za polskość. To, że jesteśmy Polakami, odczuwaliśmy na każdym kroku. Zwłaszcza w szkole, gdzie dokuczały nam ukraińskie dzieci, krzycząc Lachi! Lachi!. Tato podtrzymywał nas na duchu. Tłumaczył, że w świecie są różne narodowości, a Polacy nie są gorsi od Ukraińców.
Tatuś nauczył nas nie tylko modlić się, ale także czytać i pisać po polsku. Oczywiście na tyle, ile sam potrafił; ukończył przecież tylko cztery klasy szkoły podstawowej. Postawa ojca pozwalała nam przetrwać najgorsze, a przecież kolejne nieszczęścia nas nie omijały. W Horyniu utopiła się moja siostra, czego świadkami było dwóch Ukraińców, którzy ją znali. Słysząc jej wezwania o ratunek, nadbiegli, ale jeden z nich, jak się później dowiedzieliśmy, orzekł: A to Laszka, to niech się topi…!