Wstęga Möbiusa
Roman Konik
Data wydania: 2020
Data premiery: 29 września 2020
ISBN: 978-83-66481-59-6
Format: 145x205
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 336
Kategoria: Kryminał, sensacja, thriller
39.90 zł 27.93 zł
Z niektórymi ludźmi nigdy nie powinno się zadzierać… są bardziej niebezpieczni niż można przypuszczać.
Bliźniacy Adrian i Bernard są sierotami wychowywanymi w domu dziecka. Adrian cierpi na zaburzenia ze spektrum autyzmu, a choroba, uniemożliwiając mu normalne funkcjonowanie w życiu, popycha go w stronę świata przestępczego. Nieprzeciętna inteligencja, wyostrzony zmysł obserwacyjny, fenomenalna pamięć i pomoc brata Bernarda sprawiają, że w krótkim czasie Adrian sięga po kolejne szczeble władzy w podziemiu przestępczym. To on rządzi miastem począwszy od zwykłych alfonsów, a skończywszy na urzędnikach i politykach. W pewnym momencie trafia na godnego siebie przeciwnika…
Wstęga Möbiusa to zaskakująca i doskonale skonstruowana opowieść odsłaniająca sekrety patologicznej osobowości trawionej przez chorobę. To historia o niepohamowanych ambicjach i żądzy władzy.
Raz. Upewniam się, czy już nie śpię, czy przez przypadek nie śni mi się, że się obudziłem. Mocno zaciskam pięść, wbijając z całej siły paznokcie w wewnętrzną cześć dłoni. Zabolało, to niechybny znak, że się obudziłem. Ciekawi mnie tylko, czy kiedyś stanie się tak, że przyśni mi się ten ból. Wtedy będę musiał wymyślić coś nowego na poranny test oddzielający sen od jawy.
Dwa. Otwieram oczy i patrzę w sufit. Zegar z wewnętrznym projektorem delikatnym, białym światłem wyświetla na suficie godzinę. Został skalibrowany z zegarem atomowym w Zurychu, pokazuje czas z dokładnością do jednej milisekundy. Jest szósta dwadzieścia dwie, spałem zatem sześć godzin i trzydzieści dwie minuty, czyli dwadzieścia trzy tysiące pięćset dwadzieścia sekund. To mniej więcej tak jak wczoraj. Czekam, aż wyświetlacz zegara pokaże szóstą dwadzieścia trzy i cicho liczę mijające sekundy.
Trzy. Siadam na łóżku, a potem patrzę w ustawienia monitora zamontowanego w ścianie poniżej łóżka. Jest ustawiony tak, by nie świecił w nocy w oczy i nie przeszkadzał mi w spaniu. Temperatura wewnątrz sypialni wynosi dwadzieścia i cztery dziesiąte stopnia Celsjusza, wilgotność utrzymywana jest na poziomie trzydziestu pięciu procent. Muszę to sprawdzić niezależnym miernikiem, bo wydaje mi się, że jest bardziej sucho, niż wskazuje higrometr.
Cztery. Ściągam białą bawełnianą koszulkę oraz białe bezszwowe spodenki do spania, składam je w sześcian i delikatnie wrzucam do czarnego kosza na bieliznę, po czym nago przechodzę pod prysznic. Po drodze staję na wadze. Siedemdziesiąt cztery kilogramy dwieście dwadzieścia sześć deko. Tak jak wczoraj rano.
Pięć. Odkręcam prysznic, patrząc na wyświetlacz temperatury. Czterdzieści dwa stopnie. Woda leci z wszystkich otworów deszczownicy. Co jakiś czas któryś z nich się zapychał, dlatego kazałem kupić specjalne urządzenie czyszczące dysze, które godzinę przed porannym i wieczornym prysznicem przepycha dokładnie każdy otwór. Woda spływa na moją głowę równomiernie z wszystkich dysz.
Sześć. Biały ręcznik leży przygotowany na półce obok. Nie jest złożony. Ilekroć zostanie złożony choćby na pół, traci moc absorpcji. Mokry i ociekający wodą owijam się w niego i czekam, aż ostatnie krople wsiąkną w miękką, białą bawełnę. Nie wycieram się.
Siedem. Kiedy cała woda zostanie wchłonięta przez ręcznik, wrzucam go do specjalnego kosza i staję przed lustrem. Namydlam twarz białą pianą, a następnie rozpakowuję, jak co rano, nową maszynkę do golenia. Jest czarna z białym ostrzem. Całość golenia rozplanowana jest na dwadzieścia cztery pociągnięcia ostrza po twarzy. Gdy przedwczoraj musiałem wykonać jeden ruch więcej, do wieczora drapałem się po policzku, czując jakby otarcie na lewej części twarzy.
Osiem. Otwieram szafę, w której zapakowane w folię leżą identyczne zestawy ubraniowe. Biała bielizna, ciemne bawełniane skarpety bezuciskowe, lekkie czarne spodnie i biała wyprasowana koszula. Ze wszystkich ubrań zostały starannie usunięte metki. Nie ma na nich śladu napisu ani znaku firmowego. Na każdy dzień przygotowany jest identyczny zestaw. Liczba leżących zestawów nie może nigdy przekroczyć pięciu. Ilekroć biorę jeden, na jego miejsce musi być włożony następny.
Dziewięć. Ubrany stoję przed lustrem i czeszę włosy czarnym grzebieniem. Grzebień ma siedemdziesiąt cztery zęby. Staram się uczesać w nie więcej niż czternastu ruchach. Liczę ilość włosów, które zostały między zębami grzebienia. Dzisiaj jest ich pięć. Wrzucam je do specjalnego pudełka, tak by zliczyć w sobotę tygodniowy ubytek. W kuchni słychać pracujący ekspres do kawy i grzankę wyskakującą z tostera. Toster co rano zaczyna pracę automatycznie o siódmej zero sześć. Przechodzę ubrany i uczesany do kuchni, nalewam w biały kubek czarną kawę i wyjmuję z tostera ciepły chleb. Opiekacz ustawiony jest na siedemdziesiąt osiem sekund. Wtedy grzanka osiąga optymalny smak, chrupkość i kolor. Zawsze smakuje tak samo.
Dziesięć. Stawiam na nakrytym stole śniadanie. Zanim usiądę, otwieram przyciskiem drzwi na korytarz. Zaraz przyjdzie Bernard. Poranny rytuał został zakończony, niestety przez wczorajsze kłopoty z zaśnięciem wiem, że dzień będzie zły.
◊ ◊ ◊
Szczupły mężczyzna przeszedł przez sklep, nie witając się z nikim. Za długą ladą siedziały dwie młode kobiety, patrząc w ekran komputera. Sklep otwierany był co rano o godzinie siódmej i zamykany o piętnastej. Gdy mężczyzna wszedł do środka, ekspedientki spojrzały w jego stronę znad monitora, ale nie przywitały się nawet skinięciem głowy. Wróciły do swej pracy, ignorując go zupełnie. Na ścianach sklepu wisiały okrągłe silikonowe obręcze w różnych kolorach i rozmiarach, pod ścianą stały metalowe beczki ze smarem, skrzynie pełne małych uchwytów i kolorowych podkładek pod śruby, na półkach piętrzyły się katalogi i plastikowe mocowania, a nad nimi różnobarwne tablice. Z głośników dobiegała cicha muzyka. W sklepie panował ogólny spokój, przez co przypominał on bardziej biuro. Bernard minął dwie pracownice siedzące za ladą i wszedł nie niepokojony przez nikogo na zaplecze. Tam wystukał kilkucyfrowy kod na urządzeniu blokującym wejście z napisem: „Odpady chemiczne”. Cichy brzęczyk otworzył masywne stalowe drzwi, które uchyliły się nieznacznie z metalicznym szczękiem.
Był upalny sierpniowy ranek, w pomieszczeniu panował zaduch magazynu, czuć było silną woń silikonu i octu, jednak zza uchylonych drzwi dobiegał miły chłód, jakby zapraszając, by wejść do środka. Mężczyzna lekko pchnął drzwi, a te otwarły się cicho. W tym samym momencie zapaliły się dyskretne lampki na długim, wewnętrznym korytarzu i oświetliły biegnące w dół strome kamienne schody. Na końcu korytarza podświetlone na zielonkawy kolor zamontowane były kolejne drzwi. Te były już otwarte na oścież. Mężczyzna znał dobrze drogę – codzienną wizytę w tym miejscu odbywał punktualnie o godzinie siódmej dwadzieścia osiem od kilku lat. Gdy zamykał wewnętrzne drzwi, odruchowo spojrzał na zegarek pod mankietem dobrze wykrochmalonej koszuli. Podświetlane wskazówki pokazywały dokładnie siódmą dwadzieścia osiem. Czasem przychodził kilka minut wcześniej i musiał czekać pod zielonymi drzwiami, siedząc na zimnych, kamiennych schodach. Brat otwierał je od wewnątrz punktualnie. Według cichego szczęknięcia otwieranych zawiasów mógł regulować zegarek. Po przejściu przez wewnętrzne drzwi znalazł się w dolnym salonie, który był największym pokojem w podziemnej posiadłości. Panował w nim półmrok, dyskretne dolne światła opromieniały białe, surowe ściany, na środku stał mahoniowy ciemny stół i dwanaście obitych czarną skórą wysokich foteli. Więcej sprzętów nie było. W rogu pomieszczenia stał mały metronom. Jego obudowa z ciemnego ebonitu w kształcie ściętego ostrosłupa lekko drżała, gdy wahadło wybijało cicho rytm, który przypominał tykanie zegara. Tempo było zawsze ustawione na siedemdziesiąt dwa uderzenia na minutę. Przy stole, jak co rano, siedział szczupły mężczyzna ubrany w białą koszulę i czarne spodnie. Miał starannie uczesane włosy i uprasowaną koszulę. Przed nim stał biały talerz z grzanką i parujący kubek gorącej kawy.
– Dzień dobry, Adrian – przywitał się z nim mężczyzna, delikatnie odsuwając skórzany fotel. Usiadł za stołem, splótł dłonie na ciemnym blacie i patrzył uważnie w twarz rozmówcy. Nigdy nie podawał mu ręki ani go nie obejmował, zdawał sobie sprawę, że brat nie znosi cudzego dotyku, nawet osób mu najbliższych. Niejednokrotnie był świadkiem, jak ktoś podawał mu rękę, a on udawał, że nie widzi gestu powitania. Czasem bywało, że ktoś poklepał go po ramieniu lub złapał go z znienacka za rękę. Widział wtedy w jego oczach obrzydzenie i niechęć, której nie potrafił ukryć. Patrząc w bladą twarz brata, Bernard zauważył lekką zmianę w jego zachowaniu, skrywaną nerwowość w ruchach i zmęczenie w rozbieganych oczach. Adrian wydawał się czymś zdenerwowany. Co prawda maskował podniecenie, kręcąc kciukami i przekładając z miejsca w miejsce nóż i kubek, jednak brat go znał jak nikt inny.
– Co jest? – spytał bez zbędnych wstępów, nalewając sobie kawy.
Adrian spojrzał na niego, szybko jednak odwrócił wzrok, by uniknąć zatroskanego spojrzenia. Wolnym ruchem przygładził włosy, oblizał usta i lekko drżącym głosem odpowiedział:
– Źle spałem, nie mogłem wczoraj zasnąć. Codziennie spędzam dzień tak samo, a potem sen nie przychodzi. Jak już zasnąłem, to potem w nocy dwa razy się obudziłem. Też nie wiem dlaczego. – Po chwili dodał z wyczuwalną złością w głosie: – Irytuje mnie to, bo codziennie wszystko robię tak samo, a zdarzają się potem takie niespodzianki. Ten brak regularnego snu wybija mnie z rytmu. Cały dzień będzie dzisiaj inny, a wiesz, jak tego nie znoszę. Minie parę dni, zanim wrócę do normy.
Bernard pokiwał głową, świadom, że tego rodzaju drobiazgi wpływają na zachowanie brata. Starał się jednak ignorować te przypadłości, bo wiedział też, że im dłużej będzie o tym rozmawiał, tym bardziej go zdenerwuje, pogarszając tym samym jego podły nastrój. Bernard nabrał powietrza, postawił na stole skórzaną teczkę i cicho powiedział:
– Mam na dziś trudną sprawę, dlatego przychodzę do ciebie.
– Dawaj – odparł krótko Adrian, patrząc z niechęcią na stojącą na stole teczkę.
– Znasz Stefana Krokiewicza?
Adrian pokiwał głową.
– To prezes giełdy papierów wartościowych, tak?
Bernard przytaknął i dodał:
– Pracuje dla nas. Z informacji, które nam przekazuje, jest potem niezły zarobek. Poza tym Krokiewicz jest w radzie nadzorczej w kilku spółdzielniach mieszkaniowych. Ustawia pod nas większe przetargi. Mamy od niego kilkanaście mieszkań w roku praktycznie za bezcen. Jest lojalny i bardzo cię ceni. Jak dotąd nigdy nie odmówił żadnej naszej prośbie. A mieliśmy ich sporo.
– I teraz czegoś chce, jak rozumiem, inaczej byś nie przychodził w jego sprawie – przerwał Adrian, starannie prostując serwetkę, którą wycierał usta po śniadaniu. Jednocześnie bacznie wpatrywał się w deseń, który powstał na śnieżnobiałej serwecie po wytarciu ust.
Bernard ponownie pokiwał głową.
– Sprawa jest skomplikowana i wyjątkowo trudna, moim zdaniem beznadziejna, dlatego przychodzę do ciebie po radę. Nie wiem, z której strony ją ugryźć.
Na bladej twarzy Adriana pojawił się grymas zniechęcenia, tak jakby przeczuwał, z czym przychodzi do niego brat.
– Krokiewicz ma syna. Od lat same kłopoty z gówniarzem. Wiesz, jak to jest z rozpuszczonymi dziećmi bogatych rodziców. – Bernard zrobił pauzę, by wypić łyk kawy. – Na dodatek to jedynak. Pije, łajdaczy się, daje w żyłę. Niestety po narkotykach potrafi być agresywny, nie panuje nad sobą. Już go raz chłopcy od nas uspokajali. Prosiłem, by nie robili mu krzywdy, tylko go solidnie nastraszyli. Ale sam wiesz, że bez krzywdy nie ma potem strachu. A jak nie ma strachu, to i wszystkie obietnice psu na budę. To był błąd, że go porządnie wtedy nie obili.
Bernard zrobił przerwę, upił łyk wody, a potem podjął wywód:
– No i niestety, jak to przy zaniechaniu bywa, kara przyszła szybko. Młody poszedł do burdelu totalnie naćpany, darł się na cały lokal, rozrzucając pieniądze na prawo i lewo, a jak poszedł w końcu z dziwką do pokoju, ta, widząc, z kim ma do czynienia, odmówiła serwisu. Młody nie zastanawiał się długo i huknął ją w głowę stojącą obok łóżka lampą. Taką ciężką, ceramiczną. Z łba nie było co zbierać, krew była w całym pomieszczeniu, nawet na oknach i suficie.
W pokoju zapadła cisza. Słychać było tylko lekki szum klimatyzatorów, gdy Bernard mówił dalej:
– Dziewczyna zmarła na miejscu z roztrzaskaną czaszką i przetrąconym kręgosłupem. Pogotowie stwierdziło zgon od uderzenia w głowę twardym narzędziem. Policja po przyjeździe na miejsce od razu skuła awanturującego się młodego Krokiewicza i zabrała na dołek. Siedzi teraz w areszcie. To było przedwczoraj w nocy, wczoraj był u mnie roztrzęsiony stary Krokiewicz, który błaga cię o interwencję, bo młodemu grozi dwadzieścia pięć lat. Stary niemal mnie całował po rękach, prosząc, bym mu umożliwił spotkanie z tobą, ale stanowczo odmówiłem. Jest przerażony tym, że w najlepszym razie młody wyjdzie z więzienia po piętnastu latach. Lamentował, że to jego wina, że go źle wychował i że nie doczeka pewnie jego wyjścia z pierdla. Wiesz, co robią w więzieniu z takimi, co zabili dziwkę. Przecwelują młodego na lewą stronę. Nawet jak wyjdzie, to już do końca życia będzie łaził na miękkich nogach i wyglądał jak amerykański bajgiel.
Adrian wstał od stołu, złożył pedantycznie chustkę z monogramem, odstawił kubek na talerz i wyrównał łyżeczkę obok. Przygładził po raz kolejny delikatnie lśniące włosy i spytał brata, nie patrząc mu w oczy:
– Kim dla nas jest Krokiewicz pod względem finansowym? Mamy od niego aż tak duże wpływy? Opłaca się angażować nasze siły, by ratować młodego, czy to płotka?
– Ale jak chcesz go ratować? Adrian, sprawa jutro będzie w mediach, wiem to od naszych wtyczek z prasówki. Nie zatrzymasz tego szumu, nie da się ukręcić łba sprawie. Alfons dziewczyny już zapowiada zemstę. Wrzeszczy po całym mieście, że dorwie gnoja nawet w areszcie. Podobno dziwka, którą zabił młody Krokiewicz, przynosiła mu niezłe zyski. Znam tego jej alfonsa, nie odpuści. Jakby nie patrzeć, jego ludzie chcą go dorwać za to, co zrobił.
Adrian usiadł na fotelu obok stołu i spytał brata:
– Pod kogo podwieszony jest alfons?
– Pod Teslę. Mam z nim pogadać, by to jakoś załagodził, uciszył ten szum?
Adrian zastanowił się i spokojnym głosem pozbawionym emocji odparł:
– Pogadaj z nim. Niech uspokoi alfonsa i przekaże mu, że krzywdy mieć nie będzie. Potem wypłać mu odszkodowanie przez Teslę. Wyczujesz w rozmowie, ile mu dać, by tamten więcej nie pyskował.
– To załatwię, ale co z młodym? Da się go wyciągnąć z tego szamba? Tym razem za głęboko wpadł. Siedzi w gównie po uszy.
Adrian uśmiechnął się kącikiem ust do brata.
– I za te uszy go wyciągniemy. Ile razy mam ci tłumaczyć, że każdą sprawę da się załatwić? Pytanie tylko, czy nam się to opłaci, inaczej bym sobie języka nie strzępił. Znasz mnie i wiesz, że ćpuna bym nie bronił. Niech gnije w pierdlu, narozrabiał, więc niech za to beknie. On mnie tu najmniej obchodzi. Robię to wyłącznie przez wzgląd na jego ojca i tylko dlatego, że może być dla nas cenny. Bo starego Krokiewicza też nie znoszę. To cham i prostak, który udaje, że jest bankierem i filantropem. To na bank typ człowieka, który jak jest sam w domu, to smarka w firankę z lenistwa, bo mu się nie chce wstać po chustkę. Spójrz na jego maniery.
Bernard siedzący w masywnym, czarnym fotelu spytał:
– Jak chcesz to rozegrać?
Adrian przez chwilę patrzył w sufit z przymrużonymi oczyma. Odezwał się dopiero po chwili.:
– Ilu księży opłacamy?
– Księży? Co mają do tego duchowni? – chciał wiedzieć zdziwiony Bernard.
– Czy mamy na stanie jakichś księży, ale takich, którzy mają wejścia w kurii?
Bernard popatrzył ponad ramieniem brata, jakby przypominał sobie coś, o czym zapomniał.
– Uzbiera się kilku, nawet jeden biskup jest ci winien przysługę.
– Biskup? Za co? Pedofilia, panienki, chłopcy?
Bernard pokręcił głową.
– Nie, przesadne umiłowanie sztuki. Kolekcjonuje obrazy, bardzo rzadkie, pędzla Hansa Memlinga i Nicolasa Poussina. Pomogliśmy mu kupić przez naszego człowieka obraz Memlinga, który pojawił się na aukcji w domu aukcyjnym w Christie’s & Sotheby’s.
– Tak, już to widzę, jak kupiliście ten obraz. – Adrian uśmiechnął się, patrząc z rozbawieniem na brata. Bernard odpowiedział uśmiechem. – Czyli sprzedaliście mu zwykły blef, a co daliście mu w zamian?
– Doskonałą kopię Memlinga. Nie na darmo zatrudniasz najlepszego fałszerza, jaki pracował po wojnie w Polsce.
Adrian uśmiechnął się na wspomnienie Krajewskiego, którego bardzo lubił i chętnie się z nim spotykał, gdyż ten był skrajnym introwertykiem. Posiadał też niebywałą wiedzę na temat malarstwa i znał niezliczone techniki, o których z pasją opowiadał.
– I co, biskup taki znawca i się nie zorientował? – spytał z zaciekawieniem Adrian.
– A gdzie tam, aż tak dobrze nie zna Memlinga. Ty byś poznał, że to fałszywka, ale on nie. Wdzięczny jest nam bardzo, zwłaszcza że daliśmy mu obraz w prezencie. Nic nie zapłacił, a licytacja była bardzo wysoka. Oczywiście lipna, bo dom aukcyjny nie wpuściłby takiego bubla do siebie. Do biskupa trafił podrobiony katalog aukcyjny z podaną ceną obrazu i estymacją, dostał też kopię nagrania z licytacji, również nieprawdziwą. I fałszywka wisi teraz u biskupa w rezydencji, u niego w sypialni.
Adrian podniósł wysoko brwi.
– Ale nie ma obaw, sprawa nie wyjdzie za jego życia, bo chowa obraz przed oczami innych, by nie powiedzieli, że trwoni pieniądze kurii.
Adrian pokiwał głową, mrużąc lekko oczy.
– Dobrze to rozegrałeś. Przyda nam się teraz biskup w sprawie Krokiewicza. Ma okazję, by się odwdzięczyć za obraz. Zrobimy tak: wskazany przez biskupa ksiądz egzorcysta zaświadczy w sądzie, że młody Krokiewicz był opętany w trakcie popełnienia czynu, a więc zupełnie niepoczytalny. Ksiądz zezna też, że w areszcie dokonał nad nim egzorcyzmów i to z powodzeniem, wyrzucając z niego złego ducha. Przekaże też policji materiał dowodowy, oczywiście poświadczony medycznie.
– Czyli co? Nie bardzo rozumiem.
– Gwoździe, splątane kępki włosów, drzazgi, wszystko wydobyte z jego żołądka podczas egzekwii.
– I co, po tym, jak to obejrzą, ot tak go uniewinnią? Nie łatwiej po prostu zrobić z niego wariata? Zeznawać przez podstawionych świadków, że ma manię prześladowczą albo schizofrenię? Że od dawna się leczy.
– Nie, bo wtedy spędzi kolejne lata w zakładzie zamkniętym, a nie o to chodzi staremu Krokiewiczowi. Chce mieć młodego w domu, na oku. Trzeba tylko wykazać podczas procesu, że czyn popełniony był pod wpływem czynników zewnętrznych, czyli szatana, młody zaś nie ma z tym nic wspólnego, nawet tego nie pamięta, więc trudno go karać. Potwierdzimy to zarówno przez egzorcystę, jak i przez badania psychologiczne i medyczne. Powołamy też świadków, który słyszeli, jak młody mówił w burdelu w jakimś dziwnym języku, a rzeczoznawca
filolog stwierdzi, że był to aramejski. Mamy u siebie kogoś takiego?
Bernard kiwnął głową.
– Ale czemu aramejski?
– Bo mało kto zna ten język. Mówili nim w Palestynie za czasów Chrystusa. Zaledwie garstka biblistów go zna współcześnie. Opętani często się nim posługują. A młody nie musi go znać, przecież nie on gadał, tylko zły duch w nim.
– I co, to wystarczy, by go uniewinnić?
– Nie, ale będzie to pierwszy krok, jaki wykonamy. Wstawiennictwo kurii się przyda. Potem porozmawiasz ze składem sędziowskim i ich poinstruujesz, co mają dalej robić. Ważne jest to, by po wyjściu z aresztu młodego przeprowadzić z ojcem rozmowę. Młody nie będzie już tykał narkotyków. To nasz warunek. Jak raz weźmie, to do końca życia będzie pił przez rurkę, jeżdżąc na wózku inwalidzkim. Ma to gwarantowane.
– Posłucha?
Adrian wzruszył ramionami.
– Nie obchodzi mnie to. Jak da w żyłę, to chłopcy z naszej gwardii chętnie połamią mu kości udowe w imadle. Muszą przecież gdzieś ćwiczyć. Potem zawiozą go do szpitala. Nigdy już nie będzie chodził, a siedząc w wózku, będzie miał sporo czasu, by myśleć, jaki był głupi, że nie słuchał dobrych rad. Stary Krokiewicz będzie go pielęgnował.
Po tych słowach zapadła cisza. Dopiero po chwili Adrian lekko zmęczonym głosem spytał:
– Mamy coś jeszcze na dziś?
Bernard pokiwał głową.
– Znasz Bronka Łazarewicza z bazaru?
Adrian wypił resztę kawy, po czym rzucił:
– To ten, na którego wołają Betoniara?
Bernard po raz kolejny kiwnął głową. Adrian pomasował nadgarstki, jakby go bolały i dodał obojętnie:
– To zwykły gruby watażka i bandyta, co nam do niego? Problemy jakieś robi?
– A zastrasza straganiarzy na bazarze, ustanawia nowe porządki, wyrzuca opornych i karze płacić tym, którzy się stawiają. Wczoraj jego ludzie pobili kierowcę, który wypakowywał towar na zapleczu. Pobili go tylko za to, że rzekomo blokował wjazd na bazar, kiedy Betoniara przyjechał z obstawą zobaczyć teren.
– Skąd to wiesz?
– Straganiarze przyszli się wczoraj pożalić. Boją się tych nowych porządków, nie zgadzają się na nowy haracz i proszą cię o interwencję. Chcą, by było po
staremu.
Adrian był już znużony tego rodzaju sprawami. Co prawda kiedyś zajmował ostre stanowisko w kwestiach spornych, jednak od jakiegoś czasu stronił od radykalnych rozwiązań.
– Kto od nas zajmuje się bazarem?
– Gruby Mietek ze Śródmieścia, ale on też przyszedł razem z tymi lamentującymi. Twierdzi, że jest za mały na Betoniarę, by z nim walczyć otwarcie. Betoniara jeździ ze zwykłymi urkami. Zakapiory z kosą się nie rozstają, mają też broń. Mietek nie chce wojny, prosi cię o radę i wsparcie.
– Zdejmij Grubego. Od dzisiaj już nie nadzoruje bazaru. Dawaj mu co miesiąc pół wypłaty do czasu, aż zrozumie, skąd ma na chleb. Potem go przyślij do mnie.
Bernard nie komentował, bo wiedział, że jakiekolwiek dalsze dyskusje nie mają sensu.
– A co z Betoniarą? Mam z nim pogadać?
Adrian zaprzeczył ruchem głowy.
– Nic to nie da. Już raz z nim rozmawiałeś rok temu, nie zasługuje na drugą szansę. Jak jeździ po mieście, w ile osób? Dasz radę sprowadzić grubasa do starej cegielni?
Bernard przytaknął, przekonany, że trzyosobowa obstawa Betoniary jest łatwa do sforsowania.
– Na kiedy go chcesz?
– Jutro o czternastej bądź z nim i jego obstawą w głównym magazynie. Poślę chłopaków, by przetrzepali mu porządnie dupę. Na takiego nie ma innej rady. Ja nie przyjadę, nie widzę powodu, by z nim gadać. – Po chwili spytał siedzącego za stołem brata: – Coś jeszcze?
Bernard wstał.
– Resztę omówimy dzisiaj popołudniu. Popatrz na mnie – poprosił po chwili. – Jest gorzej, co?
Adrian nie odpowiedział na pytanie brata, unikał też jego wzroku. Rzucił tylko, odchodząc w głąb mrocznego pokoju:
– Idź już, widzimy się o czternastej. Punktualnie o czternastej.
Bernard wyszedł przez zielone drzwi. Idąc po schodach w stronę magazynu, myślał tylko o tym, że choroba brata staje się coraz bardziej widoczna.
Adrian wszedł do bocznego pomieszczenia wyłożonego matą akustyczną od podłogi po sufit. Pokój był pusty, na środku stał czarny fortepian Bechsteina. Usiadł przy nim, otworzył klapę, a potem położył dłonie na zimnej klawiaturze. Miał zamknięte oczy i czekał, aż pod powiekami pokażą mu się nuty. Gdy je zobaczył, zaczął grać, ledwo muskając długimi palcami biało-czarną klawiaturę. W idealnie wygłuszonym pokoju popłynęła muzyka. Znał na pamięć wszystkie utwory Bacha, Beethovena, Mozarta, Chopina. Co wieczór czytał przed snem przynajmniej jedną etiudę, analizując jej zapis nutowy pod względem formy. Następnego dnia rano odgrywał ją z pamięci i porównywał dźwięk z wyobrażeniem muzyki na podstawie nut. Dziś grał sonatę Beethovena opus dwudziesty siódmy. Brzmiała dokładnie tak, jak wyobrażał sobie, czytając wczoraj nuty.