CHARLES BUKOWSKI
Świecie, oto jestem. Wywiady i spotkania, 1963—1993
Pod redakcją Davida Stephena Calonne’a
Przekład: Maksymilian Tumidajewicz
Tytuł oryginału:
Data wydania: 2018
Data premiery: 26 czerwca 2018
ISBN: 978-83-7674-706-4
Format: 145 x 235
Oprawa: Twarda
Liczba stron: 384
Kategoria: Literatura faktu biografie i dzienniki
39.90 zł 27.93 zł
W świecie Bukowskiego nie raczymy się smakowitą czekoladą, nie ma tu bezpiecznych banków, pociągów, które przyjeżdżają na czas. Nie, on celebruje okropną, surową, piękną w swej nagości prawdę: kwiaty zła. I chce tę prawdę pokazać bez ozdóbek, bez udziwnień. Bukowski oświadcza, że bardziej podziwia hydraulików od pisarzy. Ich ważna praca polega na pilnowaniu, żeby gówno płynęło, ale, w przeciwieństwie do pisarzy, nikomu go nie wciskają…
Zawarte w niniejszej książce wywiady dokumentują długą drogę Charlesa Bukowskiego do światowego uznania, poczynając od 1963 roku, gdy rozmawiał z dziennikarzem z „Literary Times” z Chicago w swym jednopokojowym mieszkaniu w Hollywood, a kończąc nad basenem w San Pedro, gdzie w sierpniu 1993 roku, zaledwie siedem miesięcy przed swoją śmiercią w wieku 73 lat, odpowiadał na pytania niemieckiego reportera.
Te rozmowy, spisane przez amerykańskich, brytyjskich, włoskich, niemieckich i francuskich dziennikarzy, zapewnią Wam wielką dawkę Charlesa Bukowskiego. Przeczytacie w nich zapewne więcej, niż byście się spodziewali dowiedzieć o jakimkolwiek pisarzu.
Tematy poruszane tutaj przez Bukowskiego to między innymi: muzyka klasyczna, samotność, picie, podziwiani autorzy, trudna młodość, pisarskie rytuały, inspiracja, szaleństwo, kobiety, seks, miłość i wyścigi konne.
Michael Perkins
1967
Charles Bukowski jest jednym z paru naprawdę ważnych poetów amerykańskich. Na pewne sposoby przypomina rosyjskiego Jewtuszenkę i byłby bardziej sławny w Rosji. Jego książki nie są recenzowane w „New York Timesie”, ale jego podziemna reputacja jest olbrzymia; jest niezmiernie popularny wśród ludzi, którzy normalnie nie lubią poezji. Jest równie odległy od głównego nurtu poezji co 95% amerykańskich czytelników. Zważcie: poeta, który lubi kobiety; który najchętniej spędza czas w barze albo na torze wyścigowym; poeta, który zamiast uczyć albo recenzować książki zarabia na życie w fabryce. Właściwym więc było (choć to szalone – teraz to już mamy nagrodę za wszystko), że został nazwany „Outsiderem roku” w 1962 przez uznany magazyn literacki z Nowego Orleanu, „The Outsider” – który z czasem opublikował w przepięknych wydaniach jego dwie najlepiej znane książki – Moje serce w cudzych rękach oraz Krucyfiks w ręku śmierci.
„Starzec” (jak sam siebie określa – ma czterdzieści siedem lat) udziela nam tu wywiadu, który jest tak odmienny od większości wywiadów literackich, jak sami zaraz zobaczycie, zapewne dlatego, że on sam go napisał. Ponieważ jest on nietypowy (mięsisty, bezpośredni, zamiast „jakiego ołówka pan używa, panie Frost?”), poeta szybko prześlizguje się po takich interesujących zagadnieniach jak: zaczął pisać w wieku dwudziestu pięciu lat, sprzedał parę rzeczy, po czym zaprzestał pisania na dziesięć lat, oraz dlaczego pewnego dnia zasiadł za maszyną i zaczął tworzyć długie poematy. Twardy niczym Hemingway, zupełnie nieformalny oraz relatywnie łatwy do zrozumienia, opowiada o tygodniowych ciągach pijackich, dniach na torze wyścigowym, byle jak umeblowanych pokojach – podbrzuszu Los Angeles, gdzie przeżył większość życia. O wierszach, które były zachwalane przez Lawrence’a Ferlinghettiego i Henry’ego Millera, czytanych przez wciąż rosnące grono ludzi, którzy „nie lubią poezji”.
– Michael Perkins
Mówi pan, że zaczął pisać w wieku trzydziestu pięciu lat. Czemu czekał pan tak długo?
Słuchaj no, bez takiej ckliwości, dziś wyrwali mi sześć zębów i zaraz strzyknę z pełnej krwi gęby na ten tłusty, piwny brzuchal. Pewnie, pisałem opowiadania, przeważnie ręcznie, aż do dwudziestego piątego roku życia, po czym podarłem je wszystkie i rzuciłem to. Odmowy od „Atlantic” i „Harpers”, było ich zbyt wiele, było to dla mnie zbyt wiele, te same gładkie odmowy, a potem brałem te czasopisma, próbowałem je czytać i zasypiałem. A potem, do tego wszystkiego, głodowanie w małych pokoikach, słuchając dreptania tłustych szczurów w środku i bogobojnych właścicielek na zewnątrz – to było niechybnie jakieś szaleństwo, więc zebrałem się i zacząłem przesiadywać po barach, biegać na jakieś posyłki, wywlekać pijaków, być wywlekanym, gnieździć się z jedną wariatką po drugiej, raz na wozie, raz pod wozem, aby do przodu, aż pewnego dnia, lat trzydzieści pięć, skończyłem w skrzydle charytatywnym Szpitala Ogólnego Hrabstwa L.A., krwawiąc z gęby i z tyłka. Położyli mnie gdzie bądź na trzy dni, zanim ktoś zdecydował, że potrzebuję transfuzji. Tak czy siak przeżyłem, ale kiedy stamtąd wyszedłem, w głowie mi było jakoś dziwnie i po dziesięciu latach niepisania znalazłem gdzieś maszynę i zacząłem pisać te wiersze. Nie wiem dlaczego, wydawało mi się, że wiersze to mniejsza strata czasu.
Niektórzy nadal uważają, że pańskie wiersze to strata czasu.
A co jest stratą czasu? Niektórzy zbierają znaczki albo mordują swoje babcie. Wszyscy tylko czekamy, robimy drobne rzeczy i czekamy na śmierć.
Identyfikuje się pan z którymś z poetów albo którymś z ruchów?
Nie, dla mnie cała scena poezji wydaje się zdominowana przez banalnych i bezdusznych, i bezsensownych, i samotnych dupków. Od grup uniwersyteckich na jednym końcu do ulicznego tłumu na drugim, oraz także włączając wszystkich pośrodku i pomiędzy. Zadziwia mnie tylko, że nie słyszałem jeszcze, żeby ktoś to powiedział w ten sposób, w jaki ja to teraz mówię.
Dlaczego nazywa pan ich „dupkami”? Nie wydurnia się pan aby?
Uważaj pan. Krew nie będzie dobrze wyglądać na tej koszuli. Blokersi oraz chłopcy z uniwersytetów są do siebie bardzo podobni w tym, że są zasysani przez tłuszczę. Są pod rozkazami tłuszczy, widowni, miłośników obrazków, chorych, słabych, wygłodniałych, rzygających niedojdów; wygłodniałych w tym sensie, że ich dusze pokryte są krostami, a ich głowy to wielkie, nadęte balony zepsutego powietrza. Ci poeci nie mogą się oprzeć sile aplauzu półludzi, kiedy jest wygłaszany na żywo. Z twórców zmieniają się w zabawiaczy1, łączą się z tłuszczą w klany i tworzą klany między sobą, i okropnie są napaleni na sławę. Więcej już mam szacunku dla dyrektora fabryki, który decyduje się zwolnić pięćdziesięciu ludzi z taśmy montażowej. Och, ci rzygacze, ci purpurowi wymiotnicy, zwisający za nogi z drzew i podlizujący się martwej tłuszczy!
Dopóki ludziom się to podoba, jakie to ma znaczenie?
Rezultatem jest astygmatyzm całej tej rzeczy. Znaczenie ma to, żeby uczynić każdego pojedynczego człowieka naprawdę żywym, i dopóki ci tak zwani poeci i tłuszcza trzymają się za rączki i oszukują się nawzajem, to się nigdy, na boga, nie stanie. Tłuszcza chce widzieć nazwisko; chcą widzieć, czy jego zęby są krzywe albo czy jego oczy mrugają, albo czy sika sobie po nodze, kiedy recytuje. Tłuszcza nie chce przestać być słaba i zbzikowana, raczej wolą być utwierdzeni w błędzie, chcą, żeby im śpiewano, oszukiwano. Więc co się dzieje dalej? Ach, oto masz modnego poetę, prawdziwego, modnego, szałowego barda od brwi aż do stóp. Jest za marychą, za LSD. Jest przeciwko wojnie, wojna to cholernie brudna sprawa, nie widzisz tego? Jest za Castro, może nawet byłby komunistą, gdyby nie było takim cholernym, wielkim problemem, żeby pracować. Tak czy siak, jest z nimi duchem. Lubi jazz, pewnie. Jazz, chłopie, i wszystkie jego warianty. Tak, chłopie. Tak, tatko, szałowo. Wypaśnie. Być w tym. Może nawet ma gitarę w swoim pokoju. Ale bardzo rzadko kobietę. Oczywiście to głównie z tej strony ulicznej. Chłopcy z uniwersytetów uważają nieco bardziej. Nadal im jest łatwo być przeciwko wojnie, ale ich poglądy polityczne są ostrożne. Prawdę mówiąc, we wszystkim są ostrożni. Ale oni też lecą do tłuszczy, tylko w nieco bardziej dystyngowany i nudny sposób. Woleliby raczej mówić o swoich wierszach niż je czytać. Potrafią GADAĆ O POEZJI GODZINAMI, przebierając w słowach, święte zakonnice słowników, nie mówiąc zupełnie nic z wielkim i nudnym dystyngowaniem. Tłuszczy też się to podoba – wydaje im się, że poznają wnętrze i mają rację: wnętrze wielkiego, sztucznego zera.
Czekaj pan chwilę, zamiast mówić o „nich”, pomówmy o panu. Jest pan za wojną?
Niech mnie diabli, nie. Ale chrzanię te całe anty-coś. Nie paraduję świętoszkowato. Jeśli potrafię napisać dobry wiersz o życiu albo nieżyciu, jeśli potrafię stworzyć dobry wiersz, siedząc sam w pokoju, więcej mogę zrobić dla zakończenia wojen albo wojny w życiu (jeśli tego właśnie chcę, a nie jestem pewny, co tak naprawdę chcę zrobić, raczej nie zadaję sobie tego pytania), niż kiedykolwiek mógłbym, maszerując w jakiejś paradzie, gdzie wszyscy idziemy w jakieś miejsce, czując się święci i wkręcając to sobie nawzajem.
Mógłby nam pan powiedzieć coś na temat swojej powieści?
Powieść jest o dwóch latach, kiedy żyłem w spłowiałym, zielonym hotelu, pełnym spłowiałych ludzi. Było to w tym okresie, kiedy nie napisałem ani słowa i usiłowałem nie popełnić samobójstwa. Najlepszym dla mnie sposobem na popełnienie samobójstwa było pozostanie pijanym tak długo, jak to możliwe – picie to tymczasowe samobójstwo, po którym pijący może powrócić do życia, przynajmniej zwykle. Wielu było w tym hotelu, prawdę mówiąc, cały był pełen takich, co żyli z dnia na dzień, z nocy na noc, pijacka odwaga, a potem znowu gębą prosto w siekierę, do pustych kieszeni olbrzymich poborczyń czynszu i oczekujących uliczek. Wydaje mi się, że zaliczyłem każdą kobietę w tym hotelu, a były tam pełne cztery piętra, i nawet poszedłem do piwnicy i dorwałem tam jeszcze jedną, i jednej nocy zamknąłem księgę, biorąc starą, siwowłosą sprzątaczkę w jej maleńkim pokoiku. Było to szaleństwo i miłość, i koniec świata. Do tego mordobicia, policyjne najścia, plus całe dni zastanawiania się, bardzo bolesnego zastanawiania się, cały świat leżący ci na wątrobie; Jezus, Abe Lincoln, Katzenjammer Kids, twarze na bulwarach, a ty dyszałeś ciężko, dyszałeś i dyszałeś, i wciąż żyłeś. Okropne. Próbuję zapisać te dni tak, jak się wydarzyły, nie w formie powieści, opowieści, ale jako nagranie otwierania i zamykania drzwi, pustych butelek po winie przewracających się w środku nocy w napęczniałym worku, szczurów i grozy, i nieco odwagi samotnego osobnika w obliczu zagłady i bez pomocy ze strony społeczeństwa, Boga, flagi, przyjaciela, rodziny. To ukryty świat, świat, o jakim nigdy nie przeczytasz w swojej codziennej gazecie. Lubię sobie myśleć, że to będzie dobra powieść. Ale nie będzie. To będzie nagranie. Ale dobrze mi to zrobi. Pomoże mi pamiętać. Pomoże mi, mam nadzieję, nigdy nie zostać kompletnym falsyfikatem.
Jak powstaje pańska poezja? Ma pan jakiś ogólny pomysł, zaczyna od wersu czy dwóch, czy jakiegoś obrazu?
To brzmi jak pytanie, które ktoś zadałby raczej Robertowi Creeleyowi niż Bukowskiemu, ale spróbuję na nie odpowiedzieć. Działa to na przeróżne sposoby. Ale najczęściej to działa tak, że w mojej głowie nie ma zwyczajnie nic. W sensie, że nie myślę specjalnie. Płynę. Idę ulicą kupić papierosy. Przeważnie nie widzę niczego. Słyszę jakieś dźwięki. Ktoś mówi coś bezsensownego, powszedniego. Nic nie działa ani nie próbuje. Nigdy nie myślę, jestem poetą, nagrywam. Jeśli jest we mnie jakieś uczucie, to zwykle głównie czuję (skoro już muszę o tym myśleć, bo mnie pan pytasz), że mam dużo siwych włosów w żołądku i że na potylicy mam pęk włosów, których nie powinno tam być. Próbuję w ten sposób powiedzieć, że prawie zawsze jestem ciałem po większości pozbawionym umysłu – i zauważysz, że cholernie wielu moich krytyków zgadza się tu ze mną. Nie wiem, kiedy piszę najlepiej i dlaczego. Wielokrotnie jest to wtedy, gdy przegram na wyścigach. Przychodzę tutaj i jest tu maszyna. Siadam. Blask elektrycznego światła na kartce wygląda dobrze. Myślę, że mam szczęście, że mam światło elektryczne. A potem palce uderzają w klawisze. To dźwięk klawiszy i światło elektryczne. Słowa przychodzą same, bez myśli, bez ciśnienia. Nie wiem, jak to działa. Czasami jest przerwa i wydaje mi się, że wiersz jest gotowy, po czym zaczyna się znowu. Czasem jest to jeden wiersz, czasem sześć, czasem dziesięć. Ale kiedy to się zdarza, zwykle wychodzą cztery albo sześć wierszy. Pewnie z tego mojego gadania wnosisz pan, że mam duży obrót bez żadnego wysiłku, i w pewnym sensie to prawda, i choć powiedziałem panu, że przeważnie chodzę pusty, nie zawsze tak jest. Czasami nagłe zobaczenie jakiejś twarzy taką, jaka naprawdę jest – a może to być moja albo czyjaś inna – sprawia, że jest mi niedobrze cały dzień, całą noc, póki tego nie odeśpię. Albo czasami kiedy coś powiem, albo coś powiedzą do mnie, to może sprawić, że czuję się chory, znużony, odstręczony, cały dzień, całą noc, póki znów tego nie odeśpię. Innymi słowy, jest to łatwe i jest to trudne, i jest to niczym. Nie potrafię panu powiedzieć, jak piszę ani dlaczego, ani kiedy, ani nic z tych rzeczy. Bo to się też zmienia z dnia na dzień, razem z resztą mnie.
Wygląda pan dla nas na „samotnika”, na kogoś, kto nie znosi tłumów, kto nie znosi prawie wszystkiego.
Słuchaj pan, nigdy nie mam dość samotności. Tłum jest zawsze przy mnie – w rzeźni, w fabryce, na wyścigach. Jestem przeciwny niesprawiedliwości wobec każdego pojedynczego człowieka, ale jakoś kiedy zbierzesz tych ludzi w tłum, śmierdzący i pokrzykujący banały, to czasem mam takie poczucie, że bomba atomowa jest największym wynalazkiem człowieka. Jeśli nie wyrwę się z tłumu, nigdy nie dowiem się, kim oni są ani kim ja jestem. Skłaniam się ku temu, jak to robił Jeffers. Za ścianą, ryjąc w niej. Jeśli żyjesz przez czterdzieści pięć lat i to wiesz, możesz pisać przez tysiąc lat. I w tym miejscu właśnie Dylanowie, Ginsbergowie i Beatlesi odnoszą porażkę – spędzają tyle czasu, mówiąc o życiu, że nie mają czasu żyć. Dylan Thomas powinien być dla nas lekcją o tym, co amerykańska tłuszcza może zrobić artyście. Ale, Chryste, nie, wszyscy rzucają się w to i kończą tak samo jak… jak… Cóż, raz pracowałem w takim miejscu i parkowałem samochód na zewnątrz, i obserwowałem faceta, którego zwali Świniakiem, i ten Świniak ma kawałek szmaty i zaczyna wydawać odgłosy świni, i strzela z tej szmaty w kogoś, i wszyscy inni biegną za tamtym przez cały plac, a ja patrzę, jak Świniak wyciąga papierosa i zapala go, trzymając tę przeklętą szmatę pod pachą. Jest w tym jakaś nauka.
Ale czy sam nie robi pan tego, o co oskarża innych artystów?
O czym pan gadasz?
O mieleniu językiem, wydawaniu opinii o sztuce, pisaniu, życiu, tak samo jak inni.
Sam mnie pan prosiłeś o wywiad. Jestem pewien, że skoro to pan go prowadzisz, to nie przyda mi on zbytnio popularności. Ale dopóki ciągle mogę klepać w klawisze, jutro albo za godzinę, dopóki mogę wypić piwo, nie pijąc zbyt dużo własnej krwi, wszystko będzie w porządku.
Jakieś ostatnie słowa, o wielki mistrzu?
Tak, kolego, poezja jest prawie martwa, jest tak od dawna. Mamy klany, samotne serca, znawców nazwisk, ale żadnego przewodnika, nikogo, i jest to trochę straszne. Wiesz, Cummings nie żyje, W. C. Williams nie żyje, Frost nie żyje i tak dalej, nigdy w nich za mocno nie wierzyłem, ale byli tu, zanim ja się pojawiłem, zanim my się pojawiliśmy, i jakby brało się ich za punkty odniesienia, nasiąkło się tym w jakimś stopniu. A teraz Pound zniknął gdzieś w Europie i zostaliśmy praktycznie zdani na własne siły. Nie jest to najpiękniejszy obraz. I nie ujawnia się żaden geniusz ciężkiego kalibru. To jak być na karnawale, nad którym zapada noc. Ginsberg nie może już pisać. Lowell jest zbyt rutynowany i ostatecznie nieciekawy. Shapiro mówi, czego nam trzeba, ale tego nie dostarcza. Olson i Creeley to tylko ciąg dalszy stęchlizny wartej może ziewnięcia. Ech, nawet Cantos Pounda raczej nie powstrzymałby człowieka przed popełnieniem samobójstwa, a jaki pożytek ze Sztuki, jeśli nie może pomóc człowiekowi dalej żyć? Jak pożytek z…
Słuchaj, Bukowski, myślę, że mamy wystarczająco dużo jak na ten raz. Ale czy wydaje się panu, że pańskie pisanie pomogło ludziom dalej żyć?
Pomogło mi dalej żyć.
Pan wybaczy, ale nie wygląda pan najlepiej.
Powiedziałem panu, właśnie wyrwali mi sześć zębów. Przy okazji, przyjechał pan samochodem?
Tak.
Mój nie odpala. Podrzuci mnie pan do alkoholowego?
Pewnie.
[Bukowski splunął obficie krwią na wynajmowany dywanik i ruszyliśmy].
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.