Dwa tygodnie na miłość
Ewa Sitarek
Data wydania: 2012
Data premiery: 30 października 2012
ISBN: 978-83-7674-210-6
Format: 130x200
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 220
Kategoria:
25.90 zł 18.13 zł
Czternaście dni to niewiele czasu, bardzo niewiele. To zaledwie połowa urlopu pracowniczego albo ferie zimowe w szkole. Zleci raz-dwa. Przez tak krótki czas nic nie może się zmienić ani na gorsze, ani – niestety – na lepsze.
Czternaście dni. Tyle czasu potrzeba, aby Baśka poznała diagnozę, a Małgośka całkowicie zmieniła swój system wartości. Dokładnie tyle trzeba, aby obydwie zaczęły inaczej patrzeć na siebie nawzajem.
Oto wzruszająca opowieść o życiu wrażliwej kobiety, o ciągnącym się przez pokolenia niezrozumieniu między matką a córką, o przełamywaniu barier i pokonywaniu przeciwności losu.
Czternaście dni. Zdawać by się mogło, że to za krótko, by odnaleźć dawno zagubioną miłość…
A jednak!
Barbara, piątek
Czternaście dni to niewiele czasu, bardzo niewiele. To zaledwie połowa urlopu pracowniczego albo ferie zimowe w szkole. Zleci raz dwa. Przez tak krótki czas nic nie może się zmienić ani na gorsze, ani niestety na lepsze.
♦
Trzeba dać spokój rozmyślaniom i zacząć zbierać się do domu. Puste salaterki i tortownice już zajęły całą wielką reklamówkę. Najgorzej było zmieścić resztki sałatki z tuńczyka i ciasto. Któryś z panów mógłby być tak miły i je skonsumować. Przecież niemożliwe, że wszyscy się odchudzają.
– Może ktoś zje tą sałatkę, żebym nie musiała tego nosić.
Popatrzyłam na Wieśka. Chudy, stary, zasuszony.
Chyba nie wypada go prosić o taką przysługę. Zresztą, najpierw się oburzy, a potem i tak odmówi, nawet gdyby był bardzo głodny. Starszy pan z zasadami. Nie będzie się rzucał na resztki. Dopiero co przecież pytał czy mam serwetki. Dziwak. To przecież nie przyjęcie w wykwintnej restauracji, tylko biurowy poczęstunek z okazji imienin, czyli drobna wyżerka dla współpracowników, którzy nie przynieśli ze sobą śniadania, bo wiedzieli, że mają w swoim gronie solenizantkę. Wprawdzie był miły, ale najwyraźniej chciał, żebym sobie nie myślała, że dopięłam wszystko na ostatni guzik. W domyśle, on potrafi łby dopiąć wszystko znacznie lepiej.
Może Marek. Atleta, bicepsy napakowane do granic możliwości i przyzwoitości. Taki to pewnie nie lubi przejadać się sałatkami, jak już to zajada jakieś odżywki. Jako młodziak powinien mieć wilczy apetyt i rzucać się na wszystko, co można pochłonąć, ale bynajmniej nie było tego widać. Częstował się jak panienka na diecie. Chyba, że faktycznie jest na jakiejś diecie sterydowej, na rozrost mięśni.
Zostawał Krzysztof. No cóż, miał lekki brzuszek i wcale nielekką łysinę. Ponadto znaczną ilość zbędnej tkanki tłuszczowej w każdym miejscu. Wymarzony wprost konsument ciężkostrawnych sałatek z mnóstwem kalorii. Tylko że w stosunku do niego lepiej zachować dystans. Mógłby to niewłaściwie zrozumieć, a skoro nie zamierzam zacieśniać z nim znajomości, muszę się zachowywać tak, jakbym nie zamierzała, a nie wprost przeciwnie.
Trudno, o wyrzucaniu jedzenia nie ma nawet mowy, najwyżej ręce wyciągną mi się do ziemi i kręgosłup zacznie łupać. Piękny koniec imienin w pracy. Swoją drogą Krzysztof mógłby ten fakt zauważyć. Starałam się nigdy nie prosić go o przysługę, ale tym razem zrobię wyjątek.
– Podwieźć cię do domu? – Usłyszałam za plecami.
– Masz trochę tobołków. – Spojrzał na dwie reklamówki i torbę, które tworzyły na moim biurku solidny stosik.
No, domyślił się jednak. Wypadało przywołać na twarz uśmiech szczerej wdzięczności, ale pewnie wyszło mi jakieś nieokreślone skrzywienie. No cóż, jeżdżenie z Krzysztofem nie było wcale szczytem moich marzeń.
Krępowało mnie. Zresztą nieważne, dobrze że się domyślił i zamierzał pomóc. Chociaż, no chyba głupio kombinuję, przecież właśnie chodzi o to, żeby miał jasność, że z powodu tych tobołków właśnie chcę się dać podwieźć, a tak poza tym nic nas nie łączy i łączyć nie będzie. Gorzej że nie miałam pojęcia jaka mina obowiązuje w tak skomplikowanej sytuacji.
– Może zatrzymamy się w jakiejś kawiarni. Przecież to twoje imieniny – zaczął jak tylko rozłożyłam siaty na tylnym siedzeniu i usiadłam koło niego.
Widziałam w jego oczach, że mu zależy i to było miłe, ale nic z tego. W żadne takie układy nie zamierzam się wplątywać już nigdy, żeby nie wiem co.
– Imieniny mam dopiero za dwa dni. – Próbowałam błysnąć humorem i luzem.
Odwrócił głowę i przygasł. Pewnie równie idiotycznego wytłumaczenia nie słyszał nawet od swojej byłej żony, która, jak mówił, zatrzymała się w rozwoju intelektualnym i emocjonalnym na etapie najwyżej piętnastu lat.
To „najwyżej” wypowiadał ze szczególną pasją. Podkreślał w ten sposób totalną niechęć, którą do niej czuł, chociaż od rozwodu minęło siedem lat. Bardzo dziwne. Po siedmiu latach mówił z taką pasją o swojej byłej. Hanka twierdziła, że pewnie cały czas ją kochał. Może miała rację. Jeśli po siedmiu latach mówi się o kimś z takim zaangażowaniem, muszą się z nim łączyć bardzo silne emocje.
Ryszard nie wywoływał u mnie takich emocji, a minęły dopiero trzy miesiące od naszego rozwodu. To dopiero była zagadka. Płomienne uczucie, które wygasało w mgnieniu oka, po prostu z godziny na godzinę. Parowało jak płytkie kałuże na chodnikach podczas upalnego, letniego dnia. Niesamowity proces. No bo czy miłość to woda? A przecież zaczęło się właśnie od miłości, zauroczenia, fascynacji. A Krzysztof? Co on mógłby wnieść w moje życie? Samotny od siedmiu lat, wcale nie intrygujący. Ot, miły i tyle. Lepsi od niego się nie sprawdzili, więc po nim nie ma się co spodziewać Bóg wie czego. Hanka powiedziała, że pewnie mi się wydawało, że tamci byli lepsi i żebym to sobie dokładnie przemyślała, ale ona nie lubiła ani mojego męża, ani mojego partnera. Trzy lata z Tomaszem, trzy lata z Ryszardem. To byłoby śmieszne, żeby po takich doświadczeniach angażować się na kolejne trzy lata, z czego dwa będą zapewne życiem na odległość i podświadomym czekaniem, aż się stanie coś, co nas rozdzieli.
Takim powolnym umieraniem związku. I to obrzydliwe poczucie bezradności, że nic nie umie się z tym zrobić i nawet nie wiadomo czy warto. A początki były fascynujące. Kurs BHP, duża sala, mnóstwo ludzi i nagle on za stołem prowadzącego. Zrobił na mnie ogromne wrażenie, trzeba przyznać, od pierwszego momentu. Przystojniak, z taką męską twarzą, pociętą bruzdami. Zadałam jedno pytanie, potem drugie. Nie mam pojęcia skąd mi się to wzięło. Nigdy na żadnym kursie nie należałam do tych, którzy pytali o coś czy polemizowali z prelegentem. Aż się ludzie zaczęli gapić, że jakaś fanka przepisów BHP się znalazła. Po trzecim pytaniu kierował w moją stronę co drugie spojrzenie. Przerwę na papierosa spędziliśmy razem, nie przed głównym wejściem z innymi palaczami, ale za rogiem budynku. Powiedział, że tam mniej wieje, spryciarz. Był uroczy, a teraz nawet nie jest mi szkoda, że go nie ma. Czy ktoś umiałby to jakoś wytłumaczyć? Co to się potrafi stać z ludźmi!? A przecież gdyby ta sytuacja się powtórzyła, gdyby znalazł się ktoś, kto zrobiłby na mnie takie piorunujące wrażenie, dałabym się wciągnąć bez zastanawiania. Chociażby po to, żeby potem mieć takie wspomnienia, do których można się uśmiechać, mimo że obiekt dawno jest poza zasięgiem.
To było najlepsze szkolenie BHP, w jakim uczestniczyłam.
Wprawdzie nie pamiętałam z niego ani słowa, ale na drugi dzień mieliśmy się spotkać w kawiarni. Euforia zaczęła się zaraz po tym spotkaniu, trwała potem po jego wprowadzeniu się do mnie, potem jeszcze mniej więcej rok, ale chyba niecały i potem było już tylko gorzej. Taki zjazd po stromym stoku w dół, na łeb na szyję.
Krzysztof nie robił piorunującego wrażenia, a nawet żadnego wrażenia. Gdyby nie ten barani wzrok, którym raz po raz próbował odczytać mój nastrój, nadawałby się na kolegę, takiego serdecznego kumpla, z którym można pogadać i pomilczeć. Teraz też się nie odzywał, bo zauważył, że humor mi nie dopisuje. Zatrzymał samochód na parkingu, nie podjechał pod klatkę schodową. Obraził się? No tak, w końcu wyświadczał mi przysługę i należało chociaż odwdzięczyć się miłą rozmową, a nie milczeniem i uśmiechaniem się do wspomnień, związanych w dodatku z innym facetem. No trudno, nic mu na to nie poradzę. Ostatecznie następną przejażdżkę z nim mam w planach dopiero za rok albo i nie. Zrobię mniej sałatek i nie będę musiała niczego targać z powrotem do domu.
– Dzięki serdeczne. – Udało mi się jednak przywołać na twarz uśmiech wdzięczności. W końcu musiał nieźle nadłożyć drogi, mieszkał zupełnie w innym miejscu miasta i miał zdecydowanie nie po drodze. Nie mogłam zachowywać się jak troglodyta.
– Nie ma za co – odpowiedział sztywno.
Nie patrzyłam na niego, bo walczyłam z reklamówkami i z ich zawartością, ale sądząc po głosie, nie miał miłego wyrazu twarzy. Nie pierwszy to i nie ostatni pewnie raz dochodziło do takiej sytuacji, ale to przecież nie moja wina. Nie miałam czasu i głowy dla kogoś takiego jak on.
♦
– Cześć – powiedziałam do córki.
Odpowiedziało mi ostentacyjne trzaśnięcie drzwiami do jej pokoju. Nie raczyła nawet zaszczycić mnie spojrzeniem.
Jestem pewna, że siedziała w kuchni i zerwała się z krzesła na odgłos kręcenia kluczem w zamku, żeby się ze mną nie spotkać, żeby nawet nie przebywać ze mną we wspólnej przestrzeni. Tak jakbym jej kazała siedzieć w swoim pokoju. A to ona wzniosła bariery pomiędzy nami i z dnia na dzień okopywała się coraz bardziej. Powoli zaczęłam się zastanawiać, jak długo jeszcze to wytrzymam. Rozumiem, że mogłaby odczuwać niechęć, rozumiem bunt – w końcu to ten wiek, ale nie mogę zrozumieć, dlaczego odczuwa do mnie taką nienawiść. Z dnia na dzień jest gorzej. Ciarki mnie przechodzą, kiedy twarz wykrzywia jej się w zawziętej wrogości. Coraz częściej zdarza się, że stoję osłupiała i pytałam samą siebie, gdzie są granice?
Raz śniło mi się, że przyszła w nocy do mojego łóżka z nożem w ręku, takim kuchennym, nawet nie największym i usiłowała wbić mi go w szyję, ale nie mogła trafić.
Popłakała się ze złości, a ja usiłowałam ją pogłaskać po głowie, żeby pocieszyć. Kiedy się obudziłam, głaskałam poduszkę. A potem w kuchni odruchowo otworzyłam szufladę, w której leżały noże. Były wszystkie. Zamknęłam szufladę w panice, że fiksuję.
Nie miałam pojęcia, co robić. Hanka doradzała, żeby nie zwracać córce uwagi na to jej idiotyczne zachowanie, bo to pogorszy sprawę, ale chyba nie miała racji. Nawet na pewno nie miała racji, bo z dnia na dzień było coraz gorzej. Małgośka stawała się coraz bardziej ordynarna i prowokacyjna, a ja uparcie starałam się zachować zdrowy rozsądek i dystans, a także równowagę psychiczną, żeby nie zwariować, i żeby się nie poddać.
Teraz siedziałam w kuchni i kombinowałam w jaki sposób i kiedy z nią porozmawiać. Chodziło o najbliższe dwa tygodnie, czternaście dni, a może trochę mniej lub trochę więcej. Dziś, jutro, a najpóźniej w niedzielę musiałam z nią o tym porozmawiać. Chociaż rozmowa to za dużo powiedziane. Właściwie chodziło o przekazanie informacji. Krótkiej, zwięzłej, takiej, że można by ją z powodzeniem napisać na kartce. Jednak wariant kartkowy odpadał. Nie byłam nieodpowiedzialną małolatą, żeby się tak zachowywać. Jak jest poważna sprawa, trzeba o niej umieć powiedzieć. To oznaczało, że będę musiała wejść do jej pokoju, do którego zabraniała mi wchodzić, wytrzymać jej wściekłe spojrzenie, pominąć milczeniem jej krzyki i powiedzieć to, co mam do powiedzenia. Na samą myśl drżały mi ręce.
Wypakowałam sałatkę i wstawiłam na półkę do lodówki.
Nie wiadomo czy Małgorzata raczy ją zjeść, ale przecież nie zapytam, bo i tak mi nie odpowie. Muszę postawić i jak zniknie to znaczy, że zjadła. Uśmiechnęłam się do siebie na myśl o tak bezsensownym rozumowaniu. Potem zapaliłam papierosa na rozluźnienie, odetchnęłam głęboko trzy razy i ruszyłam do pokoju córki. Mam w nosie czekanie na sprzyjający moment – on i tak nigdy nie nadchodzi. Lepiej załatwić to dziś i mieć z głowy.
Niech się dzieje, co chce.
Małgorzata, piątek
Matka chyba zwariowała do reszty. Półki w lodówce były tak poprzesuwane, żeby na dolnej zmieścił się największy dar jaki mieliśmy w domu. Co to miało być? Jakiś kolejny patologiczny plan oszczędnościowy? Gotowanie na pół miesiąca? Żeby zużyć mniej gazu albo może wody do mycia, czy nie wiem czego tam jeszcze? To robiło się już naprawdę nie do wytrzymania. Wyciągnęłam ten gar. Był po brzegi wypełniony krupnikiem. Do tej pory gotowała na dwa, góra na trzy dni, ale to była wyżerka na tydzień dla kilku osób. Jeśli ona myśli, że będę wcinać tą samą zupę przez dwa tygodnie, bardzo grubo się myli. Odlałam dwie łyżki wazowe do małego rondelka i postawiłam na gazie. Kusiło mnie, żeby zostawić gar na blacie jako protest przeciwko takiej głupocie. Niech się skwasi.
To ją może nauczy rozumu. Wiedziałam, że i tak mi nic nie powie, a jeśli nawet, to co z tego. Od dłuższego czasu to ja wychodziłam zwycięsko ze wszystkich naszych potyczek słownych, więc mogłam tylko się cieszyć jeśli ona by zaczęła. Najprawdopodobniej jednak sprawę przemilczy, w końcu nie odzywałyśmy się do siebie ani słowem ponad „niezbędną potrzebę”. Tak ustaliłyśmy jakiś tydzień po odejściu taty. Zawsze umiałam udowodnić, że „niezbędna potrzeba” nie wystąpiła i nie musiała się do mnie odzywać, a skoro się odezwała to znaczy, że nie przestrzegała umowy.
No dobra, niech jej będzie, mogę wstawić ten gar z powrotem do lodówki. I tak się w końcu skwasi, nawet w lodówce. Niech wie, że nie jestem wredna, i że jak się mnie nie czepia, ja sama też nie zamierzam zaczynać.
Zrobiłam się ustępliwa po wczorajszym dniu. Gdyby matka potrafiła zaakceptować moją przeprowadzkę do taty, pewnie byłybyśmy najlepszymi kumpelami. Ale uparła się i nic do niej nie trafi a. Szkoda o tym myśleć, i tak został niecały rok. Fajnie to tata ujął wczoraj na urodzinach Jolki:
– Skarbie, jedenaście miesięcy przesiedzi się nawet na gwoździach, a twoja matka nie jest gorsza od gwoździa.
– No nie wiem – powiedziałam i puściłam do niego oko, a Jolka zaczęła się śmiać. – Może wynegocjowałabym z nią na przykład miesiąc u ciebie i miesiąc u niej, żebym mieszkała tak na przemian.
Tata popatrzył na Jolkę, a Jolka nagle spoważniała.
Chyba zastanawiali się, czy to mogłoby się udać, a ja wpatrywałam się w nich, czekając na decyzję.
– To nie przejdzie – westchnął ciężko tato.
– Nie przejdzie – powtórzyła Jolka jak echo.
– Matka na to nie pójdzie, bo się zaparła i chce mi zrobić na złość. – Tato powiedział to prawie ze łzami w oczach.
– A ona lubi robić na złość – dodała Jolka. – Taki charakter.
Wiem, że mieli rację. Znałam przecież swoją matkę nie od dziś, ale szkoda, że tato nie chciał nawet spróbować z nią porozmawiać, tylko od razu założył, że się nie uda. W końcu minęło już kilka miesięcy od ich rozstania i może matka przestała być taka zła na niego. Poza tym ja robiłam przez ten czas wszystko co w ludzkiej mocy, żeby sama chciała się mnie pozbyć z domu. Tato przecież o tym wiedział. Opowiadałam mu o każdej kłótni i śmiał się szczerze. Dlaczego tak uparcie nie chciał sprawdzić jakie efekty udało mi się osiągnąć? Dlaczego oboje ciągle powtarzali o tych jedenastu miesiącach czekania?
– Bardzo chcielibyśmy wziąć cię do siebie, ale nic się nie da zrobić. Najlepiej spójrz na to z innej strony. – Złapał mnie za rękę. – Już za jedenaście miesięcy będziesz z nami mieszkać, a nie że jeszcze jedenaście miesięcy z matką.
No tak. To była jedyna rzecz, która trzymała mnie przy życiu. Z takimi myślami wracałam do domu i tego zamierzałam się trzymać. Za jedenaście miesięcy będę już mieszkać w nowej rodzinie, nie w takiej oskubanej dwuosobowej, ale w pełnej, normalnej. W końcu to niecały rok, jakoś da się przeżyć.
– Ale weź też pod uwagę, że może się tak zdarzyć, że nic z tego nie będzie. – Jola popatrzyła mi w oczy z troską.
– Żebyś potem nie była rozczarowana.
– Dlaczego miałoby nie wyjść? – Wzruszyłam ramionami.
– Musi wyjść. Skoro trzy osoby czegoś chcą, czyli tato, ty, no i ja, to jedna osoba, czyli matka, nie może tego zablokować. Jest za słaba.
Jolka kiwnęła głową, a potem, żeby rozładować nastrój, zaproponowała oglądanie nowych ciuszków dla ich maleństwa. Zgromadzili już tego całe stosy. Samych śliniaczków było osiem.
– Jakie to wszystko śliczne. – Przytulałam się do ubranek i już kochałam swojego przyszywanego braciszka, który za miesiąc miał się pojawić na świecie.
W pokoju, który za niecały rok miał być i moim pokojem stało łóżeczko, wózek i nosidełko, a regał wypełniony był niezbędnikiem dla malucha. Coś wspaniałego.
To maleństwo jeszcze się nie urodziło, a dostawało od rodziców wszystko, co w ogóle jest możliwe. Szereg rzeczy jest zapewne zbędnych, może nawet nakupili za dużo, ale przecież nie to jest najważniejsze, tylko to, że tak bardzo je kochają.
To zupełnie inaczej niż u mnie w domu. Zasada numer jeden – oszczędzać, zasada numer dwa – ograniczać się do absolutnie niezbędnych rzeczy, czyli oszczędzać, zasada numer trzy – nie mieć żadnych zachcianek wymagających wydawania pieniędzy, czyli oszczędzać. Ujmując to skrótowo, oszczędzać zawsze, na wszystkim, ile tylko się da. Szkoda, że człowiek musi jeść i oddychać, bo pewnie zasady numer cztery i pięć brzmiałyby: nie jeść i nie oddychać. Matka nie nadawała się do życia w normalnym świecie, powinna zamieszkać w pustelni, skoro wystarczało jej zaspokajanie podstawowych potrzeb.
Jolka była tylko dziesięć lat starsza ode mnie i mogłaby być jednocześnie moją mamą i starszą siostrą. Po prostu idealna sytuacja. A tato, wprawdzie przyszywany, ale mogły pozazdrościć mi takiego taty wszystkie koleżanki w szkole. Te trzy lata z nim w domu to było jedno pasmo szczęścia.
– Co tam u damy mojego serca? – pytał ze śmiechem i zdarzało się, że po tych słowach miał jakąś niespodziankę, którą oczywiście matka zaraz usiłowała zepsuć. – Proponuję wyjście do kawiarni.
– Byliśmy w tamtym tygodniu, a wiesz, że z pieniędzmi krucho – marudziła.
– Na małą lampkę wina tylko, a dla naszej księżniczki Małgorzaty proponuję lody – wyjaśniał.
Lubił być uparty. Wprawdzie czasami odpuszczał, ale też czasami upierał się i wychodziliśmy tylko we dwoje. Te wypady bez matki były najfajniejsze, bo nie kończyło się nigdy na lampce i lodach, a poza tym pozwalał czasem wypić łyk alkoholu ze swojego kieliszka. No czasem dwa łyki. I potem skręcaliśmy do Biedronki po miętową gumę do żucia.
– Żeby nasz Cerber niczego nie wyczuł – argumentował.
– Jak to było, kiedy ciebie nie było? – pytałam go, kiedy szumiało mi w głowie od wina, a jeszcze bardziej od tych naszych wspólnych tajemnic.
Kiedy ma się piętnaście czy szesnaście lat tyle wystarczy, żeby można było latać w chmurach i z pogardą patrzeć na wszystko, co nie potrafi oderwać się od ziemi. Matka właśnie tego nie potrafiła i sprowadzała nas z obłoków w dół, do rzeczywistości, która rozczarowuje.
Nie, żeby miała pretensje po naszym powrocie lub robiła złośliwe uwagi. Nie wypominała ani późnej godziny, ani śmiechów i trzaskania drzwiami, ale spojrzeniem, brakiem humoru i powagą usiłowała nas zmrozić. A my nie dawaliśmy się i to było świetne. Tato umiał zagadać, obrócić sytuację w żart, a nawet wciągnąć matkę w nasz nastrój.
– Basiu, tylko ciebie tam brakowało, żeby było naprawdę wspaniale. – Obejmował mamę w talii i pociągał do tańca, nawet jak już była w pidżamie. Patrzyłam na to z pewnym rodzajem zazdrości. Wtedy nie potrafiła mu się oprzeć. Dlaczego teraz nie negocjował z nią mojej przeprowadzki? Nawet nie próbował.
A odkąd zamieszkał z Jolką nie powiedział ani razu, że jestem damą jego serca. Zmienił się? Matka kiedyś powiedziała, że mężczyźni się zmieniają i to jest zawsze zaskakujące i bolesne. Ale czy ona w ogóle zna się na mężczyznach?
Rozmyślania przerwało mi otwieranie drzwi wejściowych.
Matka przyszła co najmniej dwadzieścia minut wcześniej niż normalnie. Zwolniła się z pracy, czy co?
Taksówki na pewno nie wzięła, za duże z niej skąpiradło.
Przez przedpokój przeszłam bez słowa i schowałam się w swoim pokoju. Na jej „cześć” nie zamierzałam odpowiadać, bo miałyśmy się nie odzywać do siebie ponad „niezbędną potrzebę”. A powitania nie były „niezbędną potrzebą”. Mogła nie przychodzić wcześniej, jeśli nie chciała narażać się na tego typu spotkania. Jakby przyszła o normalnej godzinie, siedziałabym już w swoim pokoju. Nie miałam zwyczaju jej prowokować, nie byłam jakąś awanturnicą, nawet nie chciało mi się wchodzić jej w drogę. Poza tym mnie też ta sytuacja męczyła, ale nie mogłam inaczej. Chciałam ograniczyć kontakty z nią do minimum. Musiałam przemyśleć, co zrobić ze sobą jutro. W niedzielę będą jej imieniny i zapewne w sobotę przyjdą koleżanki. Wiedziałam, że są zorientowane w naszych relacjach. Zauważałam to w ich spojrzeniach, w ofi cjalnym zwracaniu się do mnie. Nie miałam ochoty słuchać ich śmiechów, a jeszcze mniej przyciszonych głosów, kiedy będą użalać się nad matką, że ma tak potworną córkę. Musiałam zniknąć na ten czas z domu. Pójście do ojca zupełnie nie wypaliło. Jolka ma wprawdzie urodziny, ale zaprosiła mnie na wczoraj.
– Rodzinę zapraszam w czwartek – powiedziała i co miałam zrobić, przyszłam w czwartek.
Byłam przekonana, że jak przyjdzie rodzina to cała i poznam jej rodziców, brata z żoną i dziećmi i siostrę z narzeczonym. Nawet mogłabym się zająć jej bratankami, bo te maluchy ledwo chodzą i ledwo mówią, takie akurat do trzymania na kolanach. A okazało się, że wczoraj przyszłam tylko ja, a reszta pojawi się w sobotę. Poczułam się trochę zdezorientowana.
– Tak rzadko się widujemy – tłumaczyła Jolka, kiedy powiedziałam, że mogę przyjść także w sobotę. – Kiedy jest dużo ludzi nie można spokojnie pogadać.
– Bliższa rodzina dzisiaj, dalsza w sobotę – dodał tato. Przekonali mnie i nawet sprawili tym wyjaśnieniem przyjemność. Poczułam, że mam normalną pełną rodzinę, chociaż trochę szkoda, że na imprezie nie byliśmy wszyscy razem. Nie musieli zemną świętować osobno. Nie domagałam się takich względów. Poza tym bardzo potrzebowałam podziać się gdzieś w sobotę i właśnie u nich byłoby mi najlepiej. Powinnam do nich zadzwonić i pogadać. Chętnie zajmę się maluchami albo mogę pomóc w przygotowaniach, nawet od samego rana. Nie mogłam u nich mieszkać, ale mogłam wychodzić z domu na całe dnie i wtedy siedzieć u nich. To były te plusy nieodzywania się od matki. Nie pytała dokąd idę i kiedy wrócę. Nie robiła też wymówek, jeśli przepadałam na wiele godzin. Wystarczało, że o dziesiątej byłam w domu. Śmieszna godzina, ale trudno. O dziesiątej jej koleżanek na pewno już nie będzie. Idealna sytuacja. Wybrałam numer.
– Joluś, o której zaczynacie imprezę w sobotę? Chcę ci pomóc szykować – zaczęłam. Jolka milczała dobrą chwilę, aż zapytałam czy słyszała.
– Kochanie, ale my wyjeżdżamy, a w samochodzie nie będzie dla ciebie miejsca.
– Aha – powiedziałam, bo tylko tyle udało mi się z siebie wydusić.
– Jedziemy za miasto, dwadzieścia kilometrów i zostajemy na noc.
Pomyślałam, że mogłabym czymś dojechać, przecież to nie może być miejsce odcięte od jakiejkolwiek komunikacji, ale nie powiedziałam tego. Trudno, poszukam sobie innej mety.
Właśnie odłożyłam telefon, gdy otworzyły się drzwi.
– Chyba sobie żartujesz… – Zdumienie wzięło górę nad złością, więc nawet nie krzyknęłam. – To tak wygląda przestrzeganie przez ciebie zasad? Ustaliłyśmy, że nie będziesz wchodzić do mojego pokoju.
Matka stała z kamienną twarzą. Widać było, że nie zamierza się przejąć żadnym moim słowem i to wkurzyło mnie jeszcze bardziej.
– Najpierw się na coś umawiamy, tak? Ale potem okazuje się, że to obowiązuje tylko mnie! – Nakręcałam się i było mi z tym dobrze, bo mogłam wyrzucić z siebie całą złość. – Miałaś nie wchodzić do mojego pokoju!
– Muszę ci powiedzieć coś bardzo ważnego – powiedziała beznamiętnie.
– Mogłaś to napisać na kartce, tak? Umiem czytać i jeśli kartka będzie leżała w widocznym miejscu, na pewno ją przeczytam – zasyczałam. Czułam, że twarz mam czerwoną ze złości, ale przecież nie była to moja wina. To ona zrobiła coś niedopuszczalnego. – A teraz proszę cię, wyjdź.
– W poniedziałek idę do szpitala…
– Mogłaś to napisać! – wrzasnęłam, bo ta niewzruszona poza matki działała na mnie jak czerwona płachta na byka.
– To może potrwać około dwóch tygodni – kontynuowała nie zrażona i tego było już za wiele.
Zerwałam się z kanapy.
– Skoro nie rozumiesz co się do ciebie mówi, ja wyjdę.
Pognałam do łazienki. Miałam ochotę coś rozwalić, żeby usłyszała jak bardzo mnie wkurzyła. Tak się nie robi, nie łamie się ustaleń ot tak po prostu. Tak bezczelnie i z zimną krwią. To była kpina!
Złapałam butelkę z szamponem i wzięłam zamach.
Jak będzie musiała kupić nowe lustro to się może czegoś nauczy. Powstrzymało mnie jednak odbicie własnej twarzy.
Oczy zwężone w szparki patrzyły dziko jakby miały kogoś zabić. Co ona ze mnie robiła? Kompletną wariatkę, awanturnicę. Odstawiłam szampon. I tak nie rozbiłabym nim lustra, bo butelka była plastikowa. Szkoda było się wysilać. Odetchnęłam głęboko. Nie dam się jej. Nie będzie robiła ze mnie takiego nieobliczalnego zwierzęcia. Oblałam policzki zimną wodą. Ręce trzęsły mi się jeszcze wtedy, gdy odwieszałam ręcznik.
– Zrobię siedem słoików krupniku, każdy starczy ci na dwa dni, będą stały w szafce. Jutro zrobię trochę kotletów, włożę je do zamrażalnika… – mówiła do mnie spokojnie zza drzwi.
Robiła to specjalnie, miała satysfakcję, że w tej sytuacji muszę jej wysłuchać. Perfidna i złośliwa baba. Złapałam za kran, żeby lecąca woda zagłuszyła jej ględzenie. Ale nie, to nie był mądry pomysł. Nie będę tu siedzieć zamknięta jak w klatce, ubezwłasnowolniona, zmuszona do słuchania jej gadki, skoro miała się przecież do mnie nie odzywać ponad „niezbędną potrzebę”. Robiła mi teraz straszne świństwo, bo nie przestrzegała umowy. Jakbym była nikim.
Przekręciłam zamek i z całej siły otworzyłam drzwi.
Gdyby nie stała z boku, na pewno zmiotłoby ją na ścianę.
Wpadłam do siebie w trzech szalonych susach. Pierwsza myśl to zabarykadować się, żeby nie weszła. Ale czym? Z łatwiejszych do ruszenia sprzętów miałam tylko krzesło. Trudno, marna to barykada, ale liczyły się przede wszystkim intencje. Przez szklane drzwi będzie ją dobrze widać. Nagle tknęła mnie gwałtowna myśl. Złapałam za klamkę i otworzyłam drzwi.
– Nie waż się więcej wchodzić do mojego pokoju! – wykrzyczałam do pustego korytarza i trzasnęłam drzwiami z całej siły, a potem, już na spokojnie, podstawiłam pod klamkę krzesło.
– Bo przytrafi ci się nieszczęście – dodałam w myślach.
– Bo nie ręczę za siebie.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.