Grzechy ojców
Przekład: Martyna Plisenko
Tytuł oryginału: A New Lease of Death
Data wydania: 2018
Data premiery: 2 października 2018
ISBN: 978-83-7674-726-2
Format: 130x200
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 288
Kategoria:
34.90 zł 24.43 zł
To była brutalna, okrutna zbrodnia, popełniona szesnaście lat temu…
Po tym, jak zmasakrowano toporem bezradną staruszkę w jej własnym domu, Herbert Painter, złota rączka pani Primero, został osądzony i skazany. Nadinspektor Wexford jest pewien, że powieszono właściwego człowieka. Jednak wielebny Archery ma wątpliwości… ponieważ jego syn zamierza poślubić piękną, błyskotliwą córkę Paintera. Pomału, krok po kroku, zaczyna odkrywać tajemnice z przeszłości i dochodzi do konkluzji, że czasami zbrodnia rodzi zbrodnię…
Mieszając się w życie świadków, którzy wiele lat temu byli przesłuchiwani w sprawie o morderstwo pani Primero, budzi coś więcej niż duchy przeszłości.
Zgodnie z prawami Królestwa Bożego chrześcijanin może zostać ukarany śmiercią za haniebną i dotkliwą obrazę.
Artykuł trzydziesty dziewiąty
Była piąta rano. Inspektor Burden widział więcej świtów niż większość ludzi, jednak w zasadzie nigdy mu to nie przeszkadzało, zwłaszcza latem. Lubił ten spokój, wygląd małego, wiejskiego miasteczka w stanie wyludnienia, twarde, niebieskie światło, które miało ten sam odcień i jasność co światło zmierzchu, ale bez jego melancholii.
Dwóch mężczyzn, którzy byli przesłuchiwani w sprawie bójki w jednej z kafejek w Kingsmarkham, przyznało się niezależnie i niemal jednocześnie ledwie piętnaście minut wcześniej. Teraz byli zamknięci w dwóch pustych, pobielonych celach na parterze tego rażącego nowoczesnością budynku policji. Burden stał przy oknie w biurze Wexforda, spoglądając na niebo, które miało ów szczególny, zielonkawy odcień akwamaryny. Przecięło je zwarte stado ptaków. Przypomniały Burdenowi czasy dzieciństwa, gdy, tak jak o świcie, wszystko wydawało się większe, czystsze i bardziej znaczące niż obecnie. Zmęczony i cierpiący lekkie mdłości otworzył okno, by pozbyć się dymu papierosowego i woni potu młodzików, którzy w środku lata nosili skórzane kurtki.
Z korytarza dobiegał do niego głos Wexforda, który witał się z pułkownikiem Griswoldem, szefem policji. Burden zastanawiał się, czy Griswold, który przyjechał tuż przed dziesiątą i wygłosił długą mowę na temat tępienia chuligaństwa, domyślił się, że on zajmował się tym przez całą noc. Tak to jest, pomyślał niesprawiedliwie, jak się wtrąca w nie swoje sprawy.
Brzęknęły ciężkie drzwi frontowe i samochód Griswolda odpalił. Burden patrzył, jak toczy się przez podjazd, mija wielkie, kamienne donice wypełnione różowymi pelargoniami i wyjeżdża na Kingsmarkham High Street. Komendant prowadził sam. Burden z aprobatą i niechętnym rozbawieniem zobaczył, że Griswold jedzie akurat jakieś dwadzieścia osiem mil na godzinę, aż dojechał do czarno-białego znaku oznaczającego koniec ograniczenia prędkości. Wtedy samochód nabrał prędkości i szybko zniknął z widoku na pustej, wiejskiej szosie, która prowadziła do Pomfret.
Odwrócił się, słysząc, że do środka wszedł Wexford. Ciężka, surowa twarz nadinspektora była nieco bardziej poszarzała niż normalnie, ale nie przejawiał innych oznak zmęczenia, a w jego oczach, ciemnych i twardych jak bazalt, widać było błysk triumfu. Był potężnym mężczyzną o mocnych rysach twarzy i głębokim, onieśmielającym głosie. Jego popielaty garnitur – jeden z wielu nisko zapinanych, dwurzędowych garniturów – dziś był bardziej niechlujny i pognieciony niż zazwyczaj.
– Prawda w oczy kole – odezwał się – jak powiedziała staruszka do męża, zanim wydłubała mu oko.
Burden ze stoickim spokojem przyjmował takie wulgaryzmy. Wiedział, że były obliczone na to, by go zniesmaczyć; zawsze się udawało. Wąskie usta ułożył w krzywy uśmiech. Wexford podał mu niebieską kopertę. Burden ucieszył się z możliwości ukrycia swojego zakłopotania.
– Właśnie dostałem to od Griswolda – powiedział Wexford. – O piątej rano. Kompletny brak wyczucia czasu.
Burden spojrzał na znaczek z Essex.
– Sir, czy to ten człowiek, o którym mówił wcześniej?
– Cóż, Mike, z zasady nie dostaję listów pochwalnych ze starego, dobrego świata, nie? To od wielebnego pana Archery’ego, który skorzystał ze swoich wpływów. – Opadł na jedno z dosyć lichych krzeseł, które jak zwykle zaskrzypiało protestująco. Wexford miał do tych krzeseł ambiwalentny stosunek, tak jak do wszystkich agresywnie nowoczesnych mebli w swoim biurze. Błyszcząca, pokryta kaflami podłoga, prostokąt nylonowego dywanu, krzesła z gładkimi chromowanymi nogami, bladożółte weneckie żaluzje – wszystko to w ocenie Wexforda nie było „praktyczne”, były to tylko łapacze kurzu i fikuśne graty. A jednocześnie, gdzieś w głębi duszy, odczuwał ogromną dumę. Spełniały swoją rolę. Robiły wrażenie na przychodzących tutaj obcych, takich jak autor tego listu, który Wexford wyciągał właśnie z koperty.
Napisany był na dość grubym, niebieskim papierze. Z boleśnie autentycznym akcentem wyższych sfer nadinspektor powiedział afektowanie:
– Mój drogi, możemy się zwrócić do komendanta policji Mid-Sussex. Byliśmy razem w Oksfordzie, nie wiedział pan? – Wykrzywił twarz w swego rodzaju złym uśmiechu. – Niech to wszyscy diabli. Nie cierpię takich rzeczy.
– A byli?
– Co byli?
– Byli razem w Oksfordzie?
– Pojęcia nie mam. Coś w tym stylu. Może byli w Eton. Griswold powiedział tylko tyle: „Teraz, gdy zwinęliśmy tych przestępców, chciałbym, żeby pan rzucił okiem na list od mojego bardzo dobrego przyjaciela, pana Archery’ego. Wspaniały gość, jeden z najlepszych. To dla pana. Chciałbym, by udzielił mu pan wszelkiej możliwej pomocy. Dotarło do mnie, że ma to coś wspólnego z tym draniem Painterem”.
– A kto to jest?
– Łobuz, który jakieś piętnaście czy szesnaście lat temu dostał za swoje – lakonicznie odparł Wexford. – No to zobaczmy, co ten pastor ma do powiedzenia.
Burden zaglądał mu przez ramię. List napisany został w probostwie św. Kolumba, Thringford, Essex. Grecki zapis litery „e” wzbudził w nim lekką niechęć. Wexford czytał na głos.
– „Szanowny Panie, żywię nadzieję, iż wybaczy mi pan, że zabieram jego cenny czas…” Nie za bardzo mam wybór, nie? „Uważam tę sprawę za raczej pilną. Pułkownik Griswold, komendant…” Bla bla bla i tak dalej… „Był tak miły i powiedział mi, że jest pan człowiekiem, który być może byłby w stanie pomóc mi z tym problemem, zatem po konsultacji z nim pozwalam sobie pisać do Pana”. – Wexford chrząknął i poluzował wygnieciony popielaty krawat. – Muszę powiedzieć, że cholernie kluczy, zanim przejdzie do rzeczy. Ach, proszę bardzo. „Pamięta pan sprawę Herberta Arthura Paintera…” No raczej. „Jak rozumiem, to pan ją prowadził. Z tego względu zwracam się najpierw do pana, zanim, w dużej mierze wbrew swojej woli, zacznę zadawać pytania, do zadania których jestem zobowiązany”.
– Zobowiązany?
– Tak pisze ten facet. Nie mówi dlaczego. Reszta to pochlebstwa, i że może jutro przyjechać i spotkać się ze mną – nie, dzisiaj. Ma dzwonić dziś rano, ale „spodziewa się, że zechcę się z nim spotkać”. – Nadinspektor wyjrzał przez okno, gdzie ponad York Street wznosiło się słońce, i powiedział, po swojemu przekręcając cytat: – Pewnie śpi w tej chwili na Polach Elizejskich pełnych zimnej baraniny, czy gdzie tam sypiają pastorzy.
– O co tu w ogóle chodzi?
– Boże, Mike, to chyba oczywiste? Niech pan nie wierzy w te pierdoły, że niby „jest zobowiązany wbrew swojej woli”. Nie sądzę, żeby dużo zarabiał. Pomiędzy poranną mszą a spotkaniem Koła Biblijnego pewnie pisze kryminały. Musi być zdesperowany, skoro uważa, że zdobędzie czytelników, wskrzeszając Paintera.
– Chyba pamiętam tę sprawę – z zadumą powiedział Burden. – Właśnie skończyłem szkołę…
– I zainspirowała pana do wyboru ścieżki kariery, tak? – zakpił Wexford. – „Synu, kim zostaniesz w przyszłości?” „Tato, będę detektywem”.
Burden był prawą ręką Wexforda od pięciu lat i zdążył się uodpornić na jego prowokacje. Wiedział, że był dla niego swego rodzaju zaworem bezpieczeństwa, obiektem żartów, na którym Wexford mógł dać upust swojemu brutalnemu i czasami szokującemu poczuciu humoru. Mieszkańców tego niewielkiego miasteczka, których Wexford bezkrytycznie określał jako „naszych klientów”, poza przypadkami, gdy dopuścili się przestępstwa, lepiej było oszczędzać. Burden był pod ręką, by skanalizować wściekłość swojego szefa, jego kpiny i sarkazm. Teraz służył jako gąbka wchłaniająca szyderstwa odnoszące się do Griswolda i jego przyjaciela.
Popatrzył przenikliwie na Wexforda. Po męczącym, frustrującym dniu i nocy ten list był kroplą, która przepełniła kielich. Wexford spiął się z irytacji, zmarszczki miał głębsze niż zwykle, całe jego ciało drżało ze złości skierowanej przeciwko głupcom. To napięcie musiało się rozładować.
– Cała ta sprawa z Painterem – przebiegle powiedział Burden, wślizgując się w rolę terapeuty – wywołała sporo plotek, prawda? Śledziłem ją w gazetach, bo to była duża lokalna sensacja. Nie pamiętam, czym poza tym się wyróżniała.
Wexford wsadził list z powrotem do koperty i włożył ją do szuflady. Ruchy miał precyzyjne i starannie kontrolowane. Jedno niewłaściwe słowo, pomyślał Burden, a podarłby go na kawałki, cisnął je na podłogę i zostawił na pastwę ekipy sprzątającej. W tych okolicznościach jego słowa najwyraźniej okazały się właściwe, bo Wexford odezwał się ostrym, zimnym głosem:
– Dla mnie była ważna.
– Bo to pan ją prowadził?
– Bo to była pierwsza sprawa morderstwa, którą prowadziłem samodzielnie. Była ważna dla Paintera, bo doprowadziła go na szubienicę, i śmiem twierdzić, że była też ważna dla wdowy po nim. Przypuszczam, że nieco to nią wstrząsnęło, przynajmniej na tyle, na ile cokolwiek mogło wstrząsnąć tą dziewczyną.
Burden nieco nerwowo patrzył na niego, jak wpatrywał się w dziurę w cytrynowożółtej, skórzanej tapicerce siedziska krzesła, którą papierosem wypalił jakiś przesłuchiwany. Czekał na wybuch.
– Nie wybiera się pan do domu? – zamiast tego obojętnie zapytał Wexford.
– Już nie warto – odparł Burden, tłumiąc ziewnięcie. – Poza tym moja żona wyjechała nad morze.
Jako pantoflarz odkrył, że przy nieobecności Jean i dzieci dom jest jak kostnica. Ta strona jego charakteru w połączeniu z relatywną młodością, flegmatyczną naturą i niejaką pruderią dawała Wexfordowi wiele możliwości dowcipów i złośliwostek. Ale Wexford powiedział tylko:
– Zapomniałem.
Burden był dobry w swojej robocie. Ten brzydki, potężny mężczyzna szanował go za to. Choć Wexford mógłby z niego szydzić, to doceniał fakt posiadania zastępcy, który w nieco ponury sposób był przystojny i podobał się kobietom. Mając przed sobą tę ascetyczną twarz, rozjaśnioną współczuciem, które Wexford nazywał „miękkością”, były bardziej skłonne otworzyć serce niż podczas rozmowy z majestatycznym, pięćdziesięciopięcioletnim zawodnikiem wagi ciężkiej. Jednakże nie miał silnej osobowości i zwierzchnik go przyćmiewał. Teraz, żeby skanalizować to gwałtowne ożywienie, miał zamiar narazić się na reprymendę za głupotę.
Zaryzykował.
– Jeśli zamierza pan wykłócać się z tym Archerym o głupoty, to może lepiej przypomnijmy sobie fakty?
– My?
– Cóż, sir, w takim razie pan. Pewnie po takim czasie to i owo umknęło panu z pamięci.
Wybuchowi towarzyszył skrywany śmiech.
– Boże Wszechmogący! Naprawdę pan sądzi, że nie wiem, o co panu chodzi? Jeśli będę chciał pogadać z psychiatrą, to zatrudnię zawodowca. – Zamilkł, a śmiech zmienił się w skrzywioną minę. – W porządku. To może mi pomóc… – Ale Burden nie zamierzał popełnić błędu i odprężyć się przedwcześnie. – To znaczy, żeby uporządkować fakty dla cholernego pana Archery’ego – warknął Wexford. – Ale wie pan, tam nie ma żadnej zagadki, żadnych sprytnych małych wybiegów. Painter to zrobił. – Palcem wskazał na okno. Rozległe niebo Sussex zaciągało się różem i złotem, kleksami łagodnego, kremowego różu, jak kroplami akwareli. – To pewne jak wschód słońca – powiedział. – Nigdy nie było żadnych wątpliwości. Herbert Arthur Painter zabił swoją dziewięćdziesięcioletnią pracodawczynię, waląc ją w głowę siekierą, a zrobił to dla dwustu funtów. Był brutalnym, zaciekłym kretynem. Niedawno czytałem w gazecie, że Rosjanie takich aspołecznych ludzi nazywają „nieludźmi”, i to idealnie go opisuje. Osobliwa postać do opisywania przez pastora.
– O ile go opisuje.
– Przekonamy się – powiedział Wexford.
Gerreth –
Na ogół nie przepadam za „odwróconymi” kryminałami. Tak nazywam książki, w których tożsamość sprawcy jest od początku znana, a fabuła opiera się na szukaniu sposobu bezspornego udowodnienia zabójcy, że to właśnie on dokonał mordu.
Dlatego do książki „Grzechy ojców” Ruth Rendell podeszłam nieufnie, spodziewając się wspomnianych wyżej rozwiązań fabularnych. Tymczasem nic podobnego! Owszem, od początku wiadomo, kto jest sprawcą, ale człowiek ten już został ujęty i skazany, a wszelkie działania inspektora Wexforta i pastora Archery’ego zmierzają do udowodnienia, że osadzony wcale tej zbrodni nie popełnił.
Jak to zazwyczaj bywa w typowych angielskich kryminałach, akcja snuje się tutaj dość wolno, nie powala tempem, i moim zdaniem jest to wielki plus powieści. Dzięki temu czytelnik ma czas na przeanalizowanie problemów bohaterów i na wchłonięcie ogromu emocji, a tych autorka doprawdy nie pożałowała czytelnikom.
Cały czas przechodziłam od jednej hipotezy do drugiej. Winny, niewinny, zbił, nie zabił… Za każdym razem, gdy już byłam pewna swojego zdania, autorka dorzucała jakiś szczegół, który wywracał moją teorię do góry nogami. Takiego zakończenia, jakie zaserwowała mi Ruth Rendell, kompletnie się nie spodziewałam i po prostu wbiło mnie ono w fotel. To coś, co wielbiciele kryminalnych historii lubią najbardziej.
Jeśli oczekujecie po lekturze czegoś więcej niż tylko morza krwi i opisów cierpień ofiar, ta książka jest dla Was. Ten „inteligentny” kryminał, zmuszający czytelnika do myślenia, jest świetną książką i polecam go gorąco.