Młokos i diabeł / Cierpienie złamanego serca.
Bruderszaft ze śmiercią, tom 1
Przekład: Piotr Hermanowski
Tytuł oryginału: Младенец и черт / Мука разбитого с
Data wydania: 2015
Data premiery: 1 grudnia 2015
ISBN: 978-83-7674-489-6
Format: 130x200
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 384
Kategoria: Kryminał, sensacja, thriller
39.90 zł 27.93 zł
Bruderszaft ze śmiercią to cykl dziesięciu historii utrzymanych w eksperymentalnej konwencji „powieści-filmu”, która ma na celu połączenie tekstu literackiego z wizualnością dzieła filmowego. Fabuła całości obraca się wokół rywalizacji pomiędzy wywiadami rosyjskim i niemieckim w czasie I wojny światowej. Wyborny humor i doskonale skonstruowana fabuła tylko potwierdzają kunszt pisarski Borisa Akunina!
Młokos i diabeł
Powieść przedstawia początki rywalizacji wywiadów rosyjskiego i niemieckiego w przededniu I wojny światowej. Doskonale wyszkolony niemiecki agent próbuje ukraść plany rosyjskich operacji wojskowych i wszystko wskazuje na to, że uda mu się przechytrzyć cały carski kontrwywiad. Na jego drodze stanie jednak przypadkowo wplątany w wywiadowczą aferę młody student z Saint Petersburga, Alosza.
Cierpienie złamanego serca
Listopad 1914. Wojna rozprzestrzenia się na całą Europę. Nawet w neutralnej Szwajcarii, daleko poza frontem, rozgrywają się wydarzenia mogące wpłynąć na wynik starć. Sierżant Aleksiej Romanow zostaje wysłany na tajną operację do szwajcarskiego kurortu San Placido, gdzie wraz z grupą agentów rosyjskiego kontrwywiadu próbuje zneutralizować „sprzedawcę tajemnic”.
Sztabsrotmistrz książę Kozłowski zapukał do drzwi gabinetu i tak załomotał obcasami po parkiecie, że aż pozłacana łyżeczka rozdzwoniła się w porcelanowej filiżance stojącej na biurku generała. Jego ekscelencja został przeniesiony do kontrwywiadu niedawno. Poprzednio służył w Departamencie Policji i nie zdążył jeszcze sprawić sobie wojskowego munduru, siedział więc w stroju cywilnego urzędnika. Generał był nie w sosie i po raz trzeci pił już dzisiaj czarną kawę, co nie jest korzystne ani dla żołądka, ani dla serca. Cóż jednak miał zrobić? Przez ten wystrzał w Sarajewie właściwie już od trzech dni nie zmrużył oka. Piękne dzięki za taki awans. W Departamencie Policji nawet z tymi ekspropriatorami i agitatorami praca była o wiele spokojniejsza.
— Książę, a po co panu ostrogi? — marszcząc się, zapytał jego ekscelencja (na domiar złego zaczęła mu dokuczać migrena). — Przecież nie służy pan w kawalerii.
Kozłowski nawet okiem nie mrugnął. Widział, że przełożony nie jest w najlepszym humorze, ale wąs mu nie drgnął nawet o milimetr. Jeszcze kiedy był kadetem, przyjął dwie niepodważalne zasady: nie znęcać się nad młodszymi i nie merdać ogonem przed przełożonymi. Od razu przystąpił do rzeczy.
— Mamy go, wasza ekscelencjo! Miałem rację! Porucznik gwardii Riabcew jest wrogim agentem. Czy go podesłali, czy podkupili, na razie nie wiemy, ale to nie ma teraz żadnego znaczenia. Ważne jest natomiast, że dzisiaj wieczorem ma konspiracyjne spotkanie, najprawdopodobniej z rezydentem!
Naczelnik starł z twarzy zrzędliwą minę i oczka mu się zaświeciły. Zaproponował zupełnie innym już tonem:
— Proszę usiąść, książę, to jakoś tak niezręcznie. Niech się pan nie krępuje, książę, proszę zapalić. Mówi pan, że ma się spotkać z rezydentem?
Generał nazbyt często tytułował swojego podwładnego, używając jego arystokratycznego tytułu. To tak przyjemnie, kiedy podlega ci prawdziwy potomek Ruryka i można mu tak po prostu powiedzieć: „Niech się pan nie krępuje, książę” albo „To skandal, książę”.
Sztabsrotmistrz, wysuwając sztywną w kolanie prawą nogę, wyjął z biuwaru papierową teczkę. Jego chuda twarz z bohaterskimi, podobnymi do pik wąsami była beznamiętna, ale palce drżały z podniecenia. W ciągu wszystkich tych oszalałych dni niemal co godzinę wydzwaniano do kontrwywiadu z Zarządu Kwatermistrzostwa, z gabinetu szefa Sztabu Generalnego czy ministra wojny. Wszyscy żądali tego samego: natychmiast wykryć i unieszkodliwić siatkę szpiegowską domniemanego wroga. O wykonaniu zameldować do dwudziestej zero zero, do szóstej zero zero, do południa…
A niby jak tu tak znienacka ją wykryć?
W schemacie organizacyjnym Sztabu Generalnego widnieje co prawda Wydział Kontrwywiadu, ale kontrwywiad jako taki właściwie nie istnieje. Jedno wielkie papierowe złudzenie. Od tylu lat wszyscy nastawiali się na wielką wojnę z Niemcami i Austriakami, szykowali się do niej, sposobili, a i tak przegapili. Jak to zwykle u nas bywa.
Każdy sensowny oficer, jeśli przewrotne koleje losu rzuciły go do kontrwywiadu, usiłował przy pierwszej nadarzającej się sposobności wybłagać przeniesienie do pułku liniowego. Dłużej zagrzewali tam miejsca sami nierozgarnięci albo kalecy — w rodzaju Kozłowskiego. Ale i on został łowcą szpiegów dopiero co, trafił tu całkiem niedawno. Zapału jak na razie książę miał o wiele więcej niż doświadczenia.
A wróg szykował się do wojny metodami naukowymi, po niemiecku, zasadniczo. Dopiero teraz zaczęło to wszystko wychodzić na jaw.
W gabinecie sztabsrotmistrza zalegały sterty gazet, wśród których było też sporo pożółkłych płacht sprzed co najmniej dziesięciu lat. W każdym numerze na czerwono podkreślone zostały kuszące ogłoszenia: „Do 15 tysięcy rocznego dochodu mogą uzyskać jako przedstawiciele zagranicznej firmy pp. oficerowie, urzędnicy i osoby obracające się w wyższych sferach. Oferty z krótką biografią proszę przysyłać na adres: L. Schlezinger, Berlin 18”. „800 panien i wdów z posagiem pragnie wyjść za mąż. Narzeczony nie musi być zasobny. Pisać: L. Schlezinger, Berlin 18”. I inne w tym guście. A jeśli chodzi o adres, to ustalono już ponad wszelką wątpliwość, że mieści się tam punkt kontaktowy niemieckiego wywiadu! Ilu „p. oficerów, urzędników i osób obracających się w wyższych sferach” dało się złapać na tę przynętę? Bierz się, chłopie, do roboty i ustal to do dwudziestej zero zero.
W drugiej teczce książę Kozłowski zgromadził spis niemieckich i austriackich poddanych zajmujących ważne stanowiska w rosyjskim przemyśle zbrojeniowym. Wystarczy wziąć tylko Stocznię Putiłowską, gdzie wyposaża się pancerniki. Dyrektorzy — Herr Paul i Herr Orlovsky, szef wydziału budowy okrętów wojennych — Schilling, szef wielkiego doku — Raumer, szef małego doku — Fent. I wszędzie to samo!
Na razie to tylko ci, którzy są na widoku. A o ilu nie mamy żadnego pojęcia? W samym Petersburgu mieszka osiemdziesiąt tysięcy wyznawców luteranizmu. W większości to oczywiście uczciwi ludzie kochający swoją rosyjską ojczyznę. Ale co to jest „większość”, kiedy mowa o szpiegostwie?
Teraz, kiedy w całym tym mrowisku zaczął się ruch, kiedy zatrudniono ludzi, wyasygnowano środki, wyposażono w specjalne pełnomocnictwa, każdego dnia ujawniane są coraz to nowe świadectwa niemieckiej przezorności. Okazało się, że cała ziemia ruska jest wręcz usiana teutońskimi smoczymi kłami. Aż się w głowie kręci. Pocieszające wydaje się tylko to, jak nieustannie powtarzał jego ekscelencja, że koledzy z wywiadu są w ogóle w czarnej dziurze i wszyscy łupią ich jeszcze gorzej niż nas.
Wszystko, co można było zrobić w ciągu czterech dni, zostało zrobione. Od razu 28 czerwca, dwie godziny po otrzymaniu fatalnej wiadomości z Sarajewa, został wydany rozkaz nieprzerwanej inwigilacji austriackich i niemieckich agentów oraz całego kręgu ich wspołpracowników. Błyskawicznie zorganizowano (w tym już osobista zasługa sztabsrotmistrza) poufne dochodzenie obejmujące wszystkich oficerów, którzy mieli dostęp do tajnych informacji i dokumentów: sprawdzano ich tryb życia, znajomości, podejrzane przyzwyczajenia, wyjazdy do wód — do Baden-Baden czy Marienbadu.
Zarządzono obserwację tych, którzy wydawali się podejrzani, i nie trzeba było długo czekać na rezultaty tej akcji. Sukces nie był oczywiście wyłączną zasługą tajniaków. Po prostu agenci wroga rozwinęli w przededniu wojny szczególnie aktywną działalność, powyłazili ze swoich nor jak krety przed burzą.
— A co to za jeden ten porucznik Riabcew? — zapytał generał, chciwie zaglądając do podsuniętej przez Kozłowskiego teczki.
A oto co wiadomo o poruczniku. Służy jako młodszy referent w tajnej kancelarii Korpusu Gwardyjskiego. Żadnego majątku nie posiada, a żyje jak bogacz. W kwietniu przegrał w karty siedem tysięcy — i nic, zapłacił. To wtedy zaczęliśmy się mu przyglądać — na wszelki wypadek.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.