„Maria”, Maria… / Żadnych świętości.
Bruderszaft ze śmiercią, tom 4
Przekład: Piotr Fast
Tytuł oryginału: "Мария", Мария / Ничего святого
Data wydania: 2017
Data premiery: 23 października 2017
ISBN: 978-83-7674-651-7
Format: 130x200
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 360
Kategoria: Kryminał, sensacja, thriller
39.90 zł 27.93 zł
Czwarta odsłona cyklu Bruderszaft ze śmiercią to kolejne dwie mini-powieści, utrzymane w eksperymentalnej konwencji „powieści-filmu”, która ma na celu połączenie tekstu literackiego z wizualnością dzieła filmowego.
„Maria”, Maria… to przewrotna, pełna zwrotów akcji opowieść, która rzuca światło na tajemnicę zniszczenia słynnego krążownika. Bohaterem dywersyjnej operacji jest oczywiście Josef von Teofels, niemiecki oficer wywiadu, major, działający potajemnie w Rosji.
Opowieść Żadnych świętości ukazuje Rzeszę Niemiecką na skraju upadku, wyczerpaną walką na dwa fronty. Pośród wojennego chaosu rodzi się spisek dotyczący zamachu na życie rosyjskiego cara Mikołaja II.
Wyborny humor i doskonale skonstruowana fabuła tylko potwierdzają kunszt pisarski Borisa Akunina!
Randez-vous zostało wyznaczone na wpół do pierwszej w Księgarni Żeglarskiej, w Alei Admiralicji. Zgodnie z profesjonalnym nawykiem Josef von Teofels zastosował zwykłe środki ostrożności. Najpierw dwukrotnie przejechał obok dwiema różnymi dorożkami, potem przesiedział pół godziny z gazetą w Parku Aleksandrowskim, obok Przewalskiego i wielbłąda, z daleka obserwując wejście do księgarni i wchodzących tam ludzi. Nie zauważył nic podejrzanego.
Wszystko było jak należy, miejsce spotkania zostało wybrane bardzo rozsądnie. Agenci rosyjskiego kontrwywiadu nie mieli się właściwie gdzie ukryć. Chyba że w środku.
Na dziesięć minut przed umówioną godziną, udając klienta, do księgarni wszedł jeden ze współpracowników piotrogrodzkiej siatki agenturalnej o pseudonimie „Niuchacz”. Miał sprawdzić wszystkie trzy sale i niby to przez pomyłkę zajrzeć do wszystkich pomieszczeń na zapleczu. Jak stwierdzi, że jest czysto, wychodząc na ulicę, upuści i podniesie melonik. Co też uczynił.
Wszystko w porządku. Można iść.
Zepp doczytał w „Nowym Czasie” zajmujący artykulik o powszechnej trzeźwości narodu rosyjskiego, będącej rezultatem prohibicji. Niespiesznie odłożył gazetę, przeciągnął się. Jak smakosz napawał się czekającą go przyjemnością.
Przez ostatnie dwa miesiące Teofels był poddany tak zwanej hibernacji — a mówiąc zwyczajnie, po prostu zbijał bąki: pracował jako buchalter w stoczni remontowej w Twierdzy Szwedzkiej w Helsinkach, która to twierdza nie miała żadnego znaczenia strategicznego. W takiej dziurze jeden z najważniejszych asów wywiadu niemieckiego nie miał zupełnie nic do roboty. Za sprawą bezczynności i ciężkiego fińskiego jedzenia Zepp przytył pięć kilogramów.
Podczas wojny nikt specjalistom tej klasy nie organizuje wakacji bez przyczyny. Majora od dawna szykowano do jakiegoś szczególnie ważnego zadania, ale przedtem postanowiono poddać go kwarantannie. Albo może tam u nich, na górze, nie wszystko jeszcze zdążyli przygotować.
Teofels — dobrze to o sobie wiedział — miał jedną jedyną, jednak istotną dla wywiadowcy wadę: brakowało mu cierpliwości. Jego żywy jak rtęć temperament potrzebował nieustannego ruchu, krew marzyła o podwyższonym pulsie, mózg domagał się stresu, nerwy — napięcia. Nie nadawał się do głębinowego zalegania wymagającego wagi ciężkiej, a na tym opiera się wywiad strategiczny. Całymi latami nic nie robić, jedynie budując sieć kontaktów i gromadząc informacje — tego by nie potrafił, po prosty by zwiądł. Jednak dowództwo wiedziało, kogo i do czego należy wykorzystywać. Generał Zimmermann, szef zarządu wywiadowczo-dywersyjnego, w czasie wolnym od służby zajmował się stolarką, dlatego też w specyficzny sposób klasyfikował swoich agentów. Rezydentów przeznaczonych do zadań strategicznych nazywał „piłami tarczowymi”, drobnych wykonawców — „dłutkami”, specjalistów do „sprzątania”, w zależności od stopnia delikatności zadania — „heblami” albo „pilnikami”, „wkrętom” zlecano operacje w rodzaju szantażu albo werbunku, „śrubokrętom” — rozwiązywanie analitycznych łamigłówek. I tak dalej, i tak dalej — zestaw narzędzi dawał gwarancję obsłużenia każdego przypadku.
Zepp wiedział, że u szefa figuruje jako Spaltaxt, „topór”, ale nie obrażał się na tę mało romantyczną charakterystykę swoich możliwości. Toporem szybko i równiutko rozłupuje się twardy pień. Stalowe ostrze zalśni jak błyskawica, chrup — i kloc rozpada się na dwie równe połówki.
Pospieszne wezwanie z obrzydłego Sveaborga na konspiracyjne spotkanie do stolicy oznaczało, że dłużące się oczekiwanie minęło. Nastał czas topora.
Ciekawe, co oni tam wymyślili…
Czym mogę służyć? — rzucił w jego stronę ekspedient.
Przybysz ze Sveaborga zupełnie nie wyglądał na buchaltera. Ze względu na konieczność konspiracji oraz by wyglądać bardziej stosownie w stołecznym światku, Teofels przeobraził się podczas podróży z prowincjonalnego gryzipiórka w stołecznego franta — hiszpańska bródka, złote binokle, jedwabny cylinder, jasne palto, angielskie sztyblety.
— Chciałbym, gołąbeczku, do działu kahtoghafii — wyrzekł po profesorsku, grasejując jak wielki pan.
Od razu było widać, że to solidny klient. Może jakaś gwiazda rodzimej kartografii albo nawet członek Towarzystwa Geograficznego.
— Pan pozwoli, zaprowadzę…
W księgarni było prawie pusto. Tylko kilku oficerów marynarki i jakichś urzędników wypatrywało czegoś na półkach albo grzebało w bibliograficznej kartotece. Była to znakomita księgarnia, najlepsza w Rosji, ale przecież, co zrozumiałe, nie dla szerokiej klienteli.
Niuchacz wykonał swoją robotę jak należy. Wprawne oko majora od razu sklasyfikowało wszystkich: nie było wśród nich żadnych przebierańców. Czysto. Można spokojnie czekać na łącznika. Jeśli przyprowadził ze sobą ogon, na placu rozlegnie się klakson samochodu — wszystko zostało starannie zaplanowane. Należy wtedy po prostu wymknąć się tylnym wyjściem: z działu kartografii przez maleńkie brązowe drzwi, potem korytarzem, dwa zakręty: w lewo i w prawo, przebieżka przez podwórko i przechodnią bramą na ulicę Grochową.
Wszystkie ściany w pomieszczeniu, do którego sprzedawca zaprowadził mówiącego z francuska dżentelmena, były obwieszone mapami. Na stołach leżały ogromne plansze, na półkach stały atlasy.
— Ma pan „Atlas Mohski” Efhona, ostatnie wydanie?
Zepp wiedział, że mają. Ostatni.
— Mamy jeden egzemplarz. Niestety, ktoś go teraz ogląda — o, tamten pan.
To był nieprzyjemny zbieg okoliczności. Niezadowolony Teofels spojrzał w kierunku, który delikatnym ruchem podbródka wskazywał ekspedient.
Jakiś człowiek, odwrócony do nich szerokimi plecami, oglądał grubą księgę solidnego formatu.
Tego rodzaju przypadek był mało prawdopodobny. To pewnie łącznik. Jednak jak tu wszedł niezauważony? Tego szarego palta z diagonalu i mieszczańskiego kapelusza Zepp ze swojego punktu obserwacyjnego nie widział. Ale przecież, żeby wykluczyć głupie zbiegi okoliczności, ludzie wymyślili hasła.
— Zechce pan poczekać? A może obejrzy pan coś innego? — gruchał do niego sprzedawca.
— Zapytam, może ten dżentelmen pozwoli mi… Dziękuję panu, młody człowieku…
Sprzedawca ukłonił się, ale nie odszedł. Najwyraźniej chciał się upewnić, czy nie dojdzie do jakiegoś nieporozumienia między pretendentami do nabycia jedynego egzemplarza atlasu.
— Nie będzie panu przeszkadzać, jeśli też rzucę okiem? Przez hamię…
Mężczyzna nie zareagował.
— Nie rozumie po rosyjsku. To jakiś Francuz czy Belg — wyjaśnił sprzedawca i zwrócił się do mężczyzny w palcie z diagonalu: — Mil pardon, se mesje wiu wuar osi se liwr. Sa wu ne deranż pa?
Mężczyzna odwrócił się i uniósł kapelusz, błyskając monoklem.
— Pas du tout. S’il vous plaît, monsieuer.
Uspokojony sprzedawca oddalił się wreszcie. Nie doszło do konfliktu. Obaj klienci byli ludźmi kulturalnymi. Zepp, żeby dojść do siebie, potrzebował całej sekundy — to bardzo długo jak na człowieka z tak fenomenalnym refleksem.
Hasło okazało się niepotrzebne.
— Ekscelencjo?!
Boże jedyny, generał major Zimmermann (zwany popularnie Monoklem) we własnej osobie! W samym środku stolicy wrogiego państwa to jakby… To jakby natknąć się nagle na owieczkę spokojnie przechadzającą się w samym środku stada wilków. Albo na wilka pasącego się pośród owieczek.
Oszołomiony major, plącząc się w tej metaforze, bąknął coś całkiem głupiego:
— Nie widziałem, jak pan wszedł…
— Dziękuję. — Szef wyglądał na usatysfakcjonowanego. — Widać nie wszystko jeszcze zapomniałem.
— Ale… po co pan tak ryzykuje?! Spodziewałem się zwykłego łącznika!
W sztabie, siedząc na krześle na wprost biurka Monokla, albo wręcz stojąc na baczność, Teofels nigdy nie ośmieliłby się zadawać mu jakichkolwiek pytań, ale na tyłach wroga ogromny dystans, jaki dzielił generała od majora, był niemal niewyczuwalny.
I ekscelencja też odpowiedział zupełnie inaczej, niż zrobiłby to w Berlinie albo w sztabie naczelnego dowództwa. Odezwał się tonem nieoficjalnym, znamionującym, można by rzec, coś w rodzaju skrępowania:
— Dość już miałem tego siedzenia w sztabie. Chciałem się trochę rozerwać. I przy okazji przeprowadzić inspekcję rezydentury. Przecież dawniej byłem takim samym „toporem” jak pan. Niech pana Bóg broni, Teofels, przed wielką karierą…
Westchnął ciężko i Zepp przypomniał sobie, że Zimmermann też pracował kiedyś „w polu”, i to na dodatek w jakichś egzotycznych krajach — w Afryce czy w Chinach. Nawet mu się go zrobiło żal. Przecież nie jest jeszcze taki stary. Kiśnie w tym swoim sztabie.
— A jak pana aresztują? Nawet boję się o tym myśleć.
Monokl prychnął tylko.
— Po pierwsze, mam szwajcarski paszport dyplomatyczny. Po drugie, ampułkę w zębie… — Obejrzał się, bo do księgarni, śmiejąc się z czegoś głośno, weszło dwóch marynarzy ze straży przybrzeżnej. Przeszedł z niemieckiego na francuski: — A w ogóle to nie pana sprawa. — Palec w białej rękawiczce zatrzymał się na jakimś punkcie na mapie: — Pana sprawa to udać się w to miejsce i wykonać zlecone zadanie.
Rzuciwszy spojrzenie na mapę, Zepp zapytał:
— Do Sewastopola? To nowe zadanie ma coś wspólnego z marynarką? Dlatego kisiłem się w tej stoczni remontowej?
Strażnicy zatrzymali się przy mapie Oceanu Lodowatego, czegoś na niej wypatrywali i rozmawiali z ożywieniem. Słychać było fragmenty zdań: „nowy port w Murmańsku”, „konwój”, „eskadra ścigaczy”. Najwyraźniej młodzi ludzie zostali odkomenderowani na służbę na północy. Jeden z nich, słysząc prowadzoną po francusku rozmowę, zasalutował do marynarskiej czapki bez daszka:
— Vivat, France! Vivat, Verdun!
Monokl ukłonił się ceremonialnie:
— Vive la Russie!
Chwycił swego rozmówcę za ramię i skierował go do wyjścia.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.