Wilk na rzeź
Przekład: Martyna Plisenko
Tytuł oryginału: Wolf to the Slaughter
Data wydania: 2019
Data premiery: 29 stycznia 2019
ISBN: 978-83-7674-748-4
Format: 130x200
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 272
Kategoria:
34.90 zł 24.43 zł
– Musi się pan jeszcze wiele nauczyć – powiedział nadinspektor Wexford. – Nie jesteśmy tu po to, żeby rozwiązywać „sprawy”, lecz aby sprawiedliwości stało się zadość.
Anita Margolis przepadła. Mroczna i elegancka, o charakterze równie tajemniczym, jak jej niespodziewane zniknięcie. Jednak skoro nie ma ciała, ani też najwyraźniej przestępstwa, pozornie nie ma nad czym pracować. Dopóki do Wexforda nie trafia anonimowy list informujący, że w noc zniknięcia Anity została zabita „dziewczyna o imieniu Ann”.
Wexford i inspektor Burden zmuszeni są podjąć śledztwo na podstawie tej jednej, wątpliwej wskazówki. Wkrótce odkrywają, że Anita to zamożna, lekkomyślna i całkowicie pozbawiona moralności kobieta. Burden ma bardzo konkretną teorię na temat tego, co się jej przytrafiło.
Wexford natomiast ma własne podejrzenia.
Może jadą kogoś zabić.
Tak mogłaby pomyśleć policja, gdyby zatrzymali samochód jadący zbyt szybko po ciemniejącej drodze. Mężczyzna i dziewczyna musieliby wysiąść i wytłumaczyć, dlaczego mają ze sobą niebezpieczną broń. Wyjaśnienia składałby mężczyzna, bo dziewczyna nie byłaby w stanie im odpowiadać. W zapadającym zmierzchu, patrząc na krople deszczu spływające po szybie, pomyślała, że noszone przez nich płaszcze przeciwdeszczowe wyglądają jak gangsterskie przebrania, a obnażony nóż jak gotów do działania.
– Po co ci on? – zapytała, odzywając się po raz pierwszy, odkąd wyjechali z Kingsmarkham, a uliczne latarnie miasteczka zatonęły w mżawce. – Nosząc taki nóż, możesz sobie narobić kłopotów. – Głos miała nerwowy, choć to nie z powodu tego noża się denerwowała.
Włączył wycieraczki.
– Co, dziewczyna zaczęła się wygłupiać? – powiedział. – Zmieniła zdanie? Może powinienem zasiać w niej bojaźń bożą. – Przesunął paznokciem po ostrzu.
– Nie bardzo mi się to podoba – odparła dziewczyna i znowu nie miała na myśli wyłącznie noża.
– Może wolałabyś siedzieć w domu, do którego on powinien wrócić lada chwila? Jak dla mnie to cud, że w ogóle się przełamałaś, żeby skorzystać z jego samochodu.
Zamiast mu odpowiedzieć, powiedziała ostrożnie:
– Nie mogę spotkać się z tą kobietą, z tą Ruby. Posiedzę w samochodzie, a ty pójdziesz do drzwi.
– Tak jest, a ona wyjdzie od tyłu. W sobotę wszystko ustaliłem.
Stowerton początkowo wyglądało jak pomarańczowa mgła, skupisko świateł płynących przez opar. Wjechali do centrum miasteczka, gdzie wszystkie sklepy były pozamykane. Działała tylko pralnia samoobsługowa. Żony, które za dnia pracowały, siedziały przed maszynami, patrząc, jak pranie wiruje w ich czeluściach. W ostrym, białym świetle ich twarze wyglądały na zielonkawe, zmęczone. Znajdująca się przy skrzyżowaniu stacja benzynowa Cawthorne’a była ciemna, ale wiktoriański dom z tyłu jasno oświetlony, a z otwartych drzwi frontowych dobiegały dźwięki muzyki tanecznej. Słuchając tej muzyki, dziewczyna zaśmiała się miękko. Szepnęła coś do swojego towarzysza, ale ponieważ powiedziała coś tylko o Cawthorne’ach wydających przyjęcie, a nie o ich własnym przeznaczeniu i celu, jedynie obojętnie skinął głową.
– Która godzina? – zapytał.
Gdy skręcali w boczną uliczkę, zerknęła na kościelny zegar.
– Dochodzi ósma.
– Doskonale – stwierdził. Skrzywił się w stronę świateł i muzyki i uniósł palec w obelżywym geście. – To dla starego Cawthorne’a – powiedział. – Pewnie chciałby być teraz na moim miejscu.
Uliczki były szare i spłukane deszczem, i wszystkie wyglądały tak samo. Z chodników co cztery jardy wyrastały karłowate drzewka, a ich niezmordowane korzenie powodowały pękanie asfaltu. Przysadziste domy, ciągnące się całymi rzędami, były pozbawione garaży i prawie przed każdym stał samochód, do połowy na chodniku.
– Jesteśmy, Charteris Road. Osiemdziesiąt dwa jest na rogu. Dobrze, we frontowym pokoju pali się światło. Myślałem, że wywinie nam jakiś numer, zacznie się denerwować czy coś i wyjdzie. – Wsunął nóż do kieszeni, a dziewczyna patrzyła, jak ostrze ponownie chowa się w rękojeści. – Nie powinno mi się to podobać – powiedział.
– Mnie również nie – odpowiedziała dziewczyna cicho, ale z nutą podniecenia w głosie.
Przez deszcz wcześnie zapadł mrok i w samochodzie było ciemno, zbyt ciemno, żeby widzieć twarze. Ich dłonie się spotkały, gdy oboje sięgnęli po małą, złotą zapalniczkę. W świetle jej płomyka ujrzała, że jego mroczne rysy lśnią. Wstrzymała oddech.
– Jesteś cudna – powiedział. – Boże, jesteś piękna.
Dotknął jej gardła, przesuwając palcami ku zagłębieniu między kośćmi obojczyków. Przez chwilę siedzieli, patrząc na siebie, ogień z zapalniczki rzucał na ich twarze miękkie cienie. Potem on zgasił płomyk i otworzył drzwi. Obróciła w dłoniach złotą kostkę, mrużąc oczy, by przeczytać inskrypcję: „Dla Ann, która rozświetla moje życie”.
Latarnia na rogu rzucała jasną plamę światła od krawężnika do furtki. Wkroczył w nią, a jego cień stał się czarny i ostry w tym wieczorze rozmytych konturów. Dom, do którego podszedł, był biedny i surowy, a ogródek od frontu za mały na trawnik. Była to po prostu ziemia obramowana kamieniami, jak nagrobek.
Stał na stopniu odrobinę na lewo od drzwi frontowych, tak by kobieta, która otworzy drzwi na jego pukanie, nie zobaczyła więcej, niż powinna, na przykład tyłu zielonego auta połyskującego w świetle latarni. Czekał niecierpliwie, postukując obcasem. Z parapetów okiennych, jak szklane koraliki, zwieszały się krople deszczu.
Gdy w środku usłyszał ruch, stanął sztywno i odchrząknął. Pojedyncza, szlifowana szybka w drzwiach nagle się rozjarzyła. Potem, gdy kliknęła zasuwa, w tym okienku pojawiła się pomarszczona, wymalowana twarz, poważna, lecz wylękniona, z szopą rudych włosów. Wsadził ręce do kieszeni, w prawej wyczuł gładką, wypolerowaną rękojeść i miał nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze.
***
Gdy sprawy potoczyły się źle, okropnie źle, miał upiorne poczucie fatum albo nieuchronności. W końcu by do tego doszło, prędzej czy później, w taki czy inny sposób. Coś nie wyszło i teraz próbował zahamować krwawienie własnym szalikiem.
– Lekarza… – jęczała ciągle. – Lekarza albo do szpitala.
Tego nie chciał, nie, jeśli mógłby tego uniknąć. Nóż miał z powrotem w kieszeni i chciał tylko wrócić na powietrze, poczuć deszcz na twarzy i wsiąść do samochodu.
Oboje mieli na twarzach strach przed śmiercią i nie mógł się zmusić, żeby spojrzeć jej w oczy, wytrzeszczone i czerwone, jakby krew odbijała się w źrenicach. W dół ścieżki, podtrzymywali się wzajemnie, wlokąc przez podobny do grobu kawałek ziemi, pijani paniką. Otworzył drzwi auta i osunęła się na siedzenie.
– Podnieś się – powiedział. – Zbierz się do kupy. Musimy się stąd wynosić. – Jego głos nie przypominał już głosu śmierci. Samochód szarpnął i potoczył się po jezdni. Jej ręce dygotały, a oddech się rwał.
– Nic ci nie będzie. To był drobiazg, takie maleńkie ostrze…
– Jak to się stało? Dlaczego? Dlaczego?
– Ta baba, ta Ruby… Teraz już za późno.
Za późno. Odbitka ostatnich słów. Gdy mijali dom Cawthorne’ów, dobiegła ich muzyka, nie pieśń żałobna, ale do tańca. Otworzyły się frontowe drzwi i na kałuże padł snop żółtego światła. Samochód minął sklepy. Wraz z końcem zabudowań skończyły się też lampy uliczne. Przestało padać, ale okolica była spowita oparami. Droga biegła w tunelu drzew, z których cicho kapała woda; wielkie, mokre usta, które wciągnęły samochód na swój śliski język.
W strumieniu światła, omijając kałuże, pojawili się wchodzący goście. Przywitała ich muzyka, gorąca, sucha muzyka, w ostrym kontraście do nocy. Na zewnątrz wyszedł młody mężczyzna z kieliszkiem w dłoni. Był radosny i pełen joie de vivre, jednak już wyczerpany możliwościami tego przyjęcia. Odezwał się do pijaka w zaparkowanym samochodzie, ale ten go zignorował. Dokończył drinka i postawił kieliszek na dystrybutorze ropy. Nie było z kim pogadać, poza starszą babką o ostrych rysach twarzy, idącą do domu, jak zgadywał, bo puby właśnie się zamykały. Pozdrowił ją, deklamując głośno:
– „Ach, korzystaj z tego, co jeszcze masz, / Zanim jak wszyscy trafisz w piach!”
Uśmiechnęła się do niego.
– Zgadza się, skarbeńku – powiedziała. – Baw się dobrze.
Ledwie był w stanie prowadzić. Nie w tej chwili. Poza tym, żeby mógł wyjechać swoim samochodem, trzeba by przestawić sześć innych, których właściciele byli w środku i świetnie się bawili. Zatem ruszył piechotą, zadowolony i z nikłą nadzieją, że spotka kogoś szczególnego.
Znowu zaczęło padać. Podobało mu się uczucie chłodu na rozgrzanej twarzy. Otworzyła się przed nim droga na Kingsmarkham. Ruszył nią radośnie, ani trochę niezmęczony. Daleko przed sobą, jakby w gardzieli tej mokrej paszczy, widział światła stojącego samochodu.
– „Cóż to za lampa wreszcie poprowadzi – powiedział na głos – swe drobne dziatki, błądzące w ciemności?”
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.