Jaskółki z Monte Cassino
Przekład: Graziana Melillo i Bartosz Budzyński
Tytuł oryginału: Le rondini di Montecassino
Data wydania: 2010
Data premiery: 16 listopada 2010
ISBN: 978-83-7674-080-5
Format: 145x205
Oprawa: Miękka
Liczba stron: 354
Kategoria: Literatura faktu biografie i dzienniki
34.90 zł 24.43 zł
Monte Cassino, 1944. Przez cztery miesiące alianci próbują przełamać niemieckie linie. Na tym straszliwym froncie walczą nie tylko Amerykanie i Anglicy, ale również wojska z innych kontynentów, które wir wojny światowej wypluł w Ciociarii: Hindusi, Nepalczycy, mieszkańcy Maghrebu, a nawet batalion Maorysów z Nowej Zelandii. Są tu również Polacy, wojsko złożone z byłych zesłańców do gułagu, którzy walczą na obcej ziemi, by uwolnić się od Stalina i Hitlera. Część tej dziwnej grupy stanowi także tysiąc Żydów, którzy chwytają za broń. Pomiędzy ogniem obydwu armii znajdują się cywile. Kim byli ci ludzie, którzy pomimo zwycięstwa zmierzali ku losowi pokonanych? Jakie ślady pozostawił po sobie ogromny zamęt drugiej wojny światowej?
Helena Janeczek próbuje opowiedzieć na te pytania za pomocą fresku historii, który łącząc przeszłość z teraźniejszością, rodzi się dzięki inwencji oraz przeszukiwaniu zakamarków najbardziej osobistej pamięci. Wyjeżdżając taksówką z Mediolanu, spotykamy Johna Wilkinsa, sierżanta z Teksasu; Rapatę Sullivana, wnuka maoryskiego weterana; Edoarda i Ananda, dwóch chłopaków wychowanych w Rzymie, którzy jadą do Cassino dla ducha przygody, Irkę, która uciekła z getta oraz Milka, polskiego żołnierza żydowskiego pochodzenia, który zmarł w Mediolanie, nie opowiedziawszy dzieciom o doświadczeniu powstałym z okropieństw i odwagi.
Kapral Samuel Steinwurzel, 52 Batalion Strzelców Wileńskich,
5 Dywizja Kresowa, II Korpus Polski
Mediolan wrzesień-październik 2009
Lwów, wrzesień 1939 – Mediolan, styczeń 1965
MILITES V PEDESTRIS LIMITUM POLONIAE
LEGIONIS QUOS VIS EXULES FECIT
PER CARCERES CASTRA SIBERIAE PALUDES
PER DESERTAM MARIQUE POLONIAM PETENTES
HIC PER DIES SEPTEM PUGNAVERUNT DIII
VITAM DEDERUNT MDXXII VULNA ACCEPERUNT
Inskrypcja na pomniku Dywizji Kresowej, punkt 569, Cassino
„Samuel Steinwurzel, 1943”. Obok zdjęcia widać jedynie ten napis wystukany na maszynie do pisania. Napis i obrazek pływają na przestrzeni dużej kartki białego papieru, tak zwanego „champagne”, papieru listowego. Człowiek ze zdjęcia ma ciemną marynarkę, ciemne włosy zaczesane do tyłu, wygląd dorosłego mężczyzny w wieku, w którym dziś wyglądałby na chłopca i zostałby takim nazwany oraz uporządkowany wyraz, który podkreśla i jednocześnie zawiera w sobie długość nosa: twarz niemalże burżuazyjnego pierrota. Nigdy nie widziałam go tak poważnego – w takiej ceremonialnej powadze, która nadaje jego rysom mimowolnej melancholii – choć rozpoznaję go bez trudu.
– Samuel – mówię jego synowi – nie wiedziałam. Właśnie tak miał na imię?
– Tak tak. Wiesz, mówiono na niego Milek, ale tu…
„Tu” odnosi się do Włoch, gdzie musiano go zapytać: „ej ty, żołnierzu, jak masz na imię? Milek? Jak? Aha, Emilio!!! U nas mówi się Emilio, po włosku masz na imię Emilio”.
Mężczyzna ze zdjęcia jest początkiem wszystkiego. Mężczyzna ten stanowi źródło, które pozwoliło mi odkryć strumyki wypływające pomiędzy kontynentami i zlewające się w rzekę tych stron, podążać jej meandrami, aż do chwili, kiedy dociera do Valle del Liri i wpada do bitwy. Jednak później, jak to często ze źródłami bywa, zdawało się, że to pierwsze zaginęło, przepadło.
Dawno temu zapytałam mamę:
– Czy to prawda, że Emilio Steinwurzel dotarł do Włoch z Armią Andersa i walczył pod Monte Cassino?
– Nie, to był mój kuzyn Dolek. On był z Polakami. Emilio… cóż, on był z Lemberga, wiesz z Galicji.
– Jeśli pochodził ze Lwowa, to byłoby jeszcze bardziej prawdopodobne. Tamci żołnierze byli w większości z terenów wschodnich, byli ludźmi, których Rosjanie zesłali, a później uwolnili.
– Nie wiem. Nie – powtórzyła to z grymasem, który potwierdzał absolutną pustkę.
Moja mama wiedziała niewiele bądź nic o tym, co zdarzyło się w tamtej części Polski, a ja nie wiedziałam wtedy jeszcze nic ani o Irce, ani o braciach Szer. Nie mogę też wykluczyć, że nigdy bym się niczego nie dowiedziała, gdyby ona nie postawiła tego swojego nigdy nie poznanego kuzyna na miejscu przyjaciela rodziny, którego od dziecka widywałam w każde lato. Naturalnie rozumiałam, że jej pamięć stawała się coraz bardziej zawodna. Lecz nie znalazłszy żadnego poparcia we wspomnieniach, zaczęłam wątpić w moją. Kto mi powiedział, że Emilio był żołnierzem we Włoszech? Kiedy? Jak mogłam pamiętać o nim, o Monte Casino, o istnieniu polskiego wojska? Czyżby nazwa „Armia Andersa” utkwiła mi w głowie, kiedy nie wiedziałam jeszcze prawie nic o sprawach związanych z II wojną: ani o sprawach mojej rodziny, ani niczyich innych?
Wtedy zaczęłam stosować się do wskazówek mamy: zamieniałam jedną historię z drugą, szłam śladami braci Szer i oddzielałam ślady Emilio Steinwurzla, które jak się zdawało, dotarły razem z nim do sekcji żydowskiej cmentarza Musocco w Mediolanie. Kiedy kilka miesięcy później szukałam numeru telefonu jego syna, odnajdując go natychmiast i stwierdzając dzięki książce telefonicznej, że przeprowadził się do domu przy ulicy Bramante. Odczekałam całe lato, zanim zdecydowałam się zadzwonić. Powodem było tu zakłopotanie związane z daniem znaku życia komuś, z kim straciłam kontakty ponad dwadzieścia lat temu, a jeszcze bardziej strach przed tym, że już na początku mogłabym usłyszeć: – Nie, poplątało ci się, pomyliłaś się.
Kiedy wreszcie zadzwoniłam, Gianni Steinwurzel wykorzystywał całkowicie bezchmurny dzień: był na spacerze w górach. „Tak, pewnie”, odpowiedział mi na pytanie, czy jego ojciec dotarł do Włoch z generałem Andersem, zdyszanym, przerywanym głosem człowieka, który mówi, wspinając się na górę. Zanim dotarł na wysokość, gdzie skończył się zasięg, uzgodniliśmy, że zobaczymy się wieczorem któregoś dnia w przyszłym tygodniu.
Tak natychmiastowe potwierdzenie wspomnienia, które ja sama zdyskredytowałam, wydałoby mi się surrealnym szczęściem, gdyby słuchanie Gianniego, który szedł, rozmawiając przez telefon, nie przywołało mi natychmiast obrazu człowieka, jakiego znałam: syna, który przypominał ojca zarówno fizycznie, jak i w trudności z utrzymaniem nieruchomo chudych i długich nóg na kanapie czy pod stołem. Niespokojni ludzie, również w rysach twarzy – dość małe i owalne oblicza, wydłużone nosy – ludzie, którzy przypominali ludzi-ptaków Brunona Schulza, żydowskiego pisarza z Galicji, zastrzelonego przez esesmana na złość innemu esesmanowi, który miał go pod swoją protekcją. Widząc go ponownie, widząc także szafkę z ulicy Bramante z facjatą z brązowych, ubrudzonych ostatnio przez smog płytek, z których kilka przepadło lub zmieniło miejsce, mogłam połączyć go z tym wypaczonym, zaciemnionym wyobrażeniem. Jedyną nowością ostatnich dziesięcioleci jest nowa tablica z domofonami; na parterze nie ma nawet chińskich sklepów, które spoglądają szybami swoich wystaw na ulicę.
Jednak w każde inne miejsce w okolicy Chińczycy już dotarli. Pierwsi przybyli tu w latach trzydziestych, a kiedy w dzieciństwie i okresie nastoletnim kroczyłam z moją mamą ulicą Paolo Sarpi’ego, przechodząc przed trzema czy czterema restauracjami z czerwonymi lampionami i wystawami sklepów z wyrobami skórzanymi, na których widniały napisy „Hu” albo „Wong”, dokonywałam wysiłku, by poczuć się jak w innym świecie. „Chinatown” było terminem, którego również Emilio Steinwurzel używał do opisu egzotycznych obszarów skoncentrowanych w linii niewiele dalej od jego domu. „Chinatown”, hiperbola dobra dla tych, którzy powtarzali, że „Milan l’e` un gran Milan ”, dobra jako domaganie się zasad, niemalże punkt honoru. Poza tym piękno ulicy Paolo Sarpi’ego było gdzie indziej. Ta ulica, wznosząca się łagodnie zaraz za płaszczyzną starego miasta, kilka kroków od ulicy Bastioni di Porta Volta, przypominała wielką, typową ulicę miasteczka, gdzie można znaleźć wszystko: prawdziwe tyrolskie kurtki z wełny gotowanej, sklepy z alkoholem, mleczarnie, magazyny z bielizną pościelową o ogromnym wyborze haftowanych ręcznie produktów z Florencji i jeden mały butik, który produkował ubrania i spódnice w kwiaty, mój osobisty, ulubiony cel. Na ulicy Paolo Sarpi’ego wszystko kosztowało mniej i miało dobrą jakość: dobrą, jaką mogą mieć towary wybrane bezpośrednio przez właściciela spędzającego cały dzień w swoim sklepie, który w wielu przypadkach można było ciągle nazywać warsztatem. Być może człowiek, który nazwał się Milkiem, czuł tu miłą, domową atmosferę. Cząstkę Lwowa z jego młodości, gdzie nie mógł wrócić, choć tutaj sklepy i warsztaty były przeważnie typowo mediolańskie, nie należały w większości do Żydów. Za to teraz Chinatown stało się naprawdę Chinatown wykraczającym poza ulicę Paolo Sarpi’ego, punktem dystrybucji chińskich towarów, które trafiały na stragany i do sklepów w iluś tam częściach Włoch. Na chodnikach roi się od Chińczyków, którzy zdejmują kartony z furgonetek i stawiają je przy pomocy podnośników przy wejściach do sklepów. Zbiorowisko tych wszystkich identycznych rzeczy wystawionych na widok jest tak mdlące, że zimą, kiedy towary udają, iż są z wełny, sprawiają, że człowiek czuje duszące gryzienie w gardle już na sam ich widok. Chodzi tu głównie o kwestię ilości: nawet gdyby były wszystkie z kaszmiru wyglądałyby jak martwe, niechciane szmaty.
Odkąd strefa się przeobraziła, wróciłam tam kilka razy, lecz nie przechodziłam nigdy ulicą Bramante. Nie miałam powodu, choć to moje omijanie nie było zupełnie przypadkowe. W każdym razie siła przyciągania nowego Chinatown, za wyjątkiem hurtowni, była dla mnie dużo większa, niż tęsknota za ulicą Paolo Sarpi’ego z dzieciństwa. Chiny dla Chińczyków w granicach włoskich ulic, a nawet tych ulic, które były dla mnie pierwszym punktem oparcia na planie Mediolanu, wzbudzały we mnie entuzjazm. Sprzedaż świeżego tofu, chińskie cukiernie, chińskie apteki i gabinety medyczne, chińskie agencje turystyczne, chińskie supermarkety, chińscy fryzjerzy, chińskie sklepy z produktami żelaznymi, restauracje i knajpy, do których chodzą tylko Chińczycy, włączone telewizory z chińskimi programami, pojedynczy klienci, którzy czekając, czytają chińskie gazety, chińskie dania wypisane na tablicy tylko po chińsku, chińskie restauracje, których nie znajdzie się poza granicami dzielnicy. Włosi, którzy pozostali w tej strefie, nie byli z takiego obrotu spraw zadowoleni, wysłali petycje do burmistrza, żeby zakończyć albo przynajmniej ograniczyć inwazję Chińczyków. Były nawet przypadki wyrównywania rachunków przez chłopaków ubranych jak raperzy ze zglobalizowanej młodzieży kryminalnej, byli zabici, ale ja za każdym razem, gdy tamtędy przechodziłam, nie miałam zupełnie obiekcji, by tam zamieszkać.
Aż do dnia, kiedy wróciłam na ulicę Bramante. Poszłam tam pieszo w upalnym wieczór na początku września, ciągnąc za sobą nową, czerwoną walizkę na kółkach, zakupioną w odnowionym sklepie na stacji Garibaldi, która zastąpiła zepsutą walizkę chińską za kilka groszy. Przechodziłam więc z moim zakupem marki włoskiej, choć przecież made in China, przed mięśniakami z happy hour z ulicy Como, a później przed tablicą upamiętniającą generała Ho Chi Minha na rogu budynku przy Pasubio. Musiałam przetoczyć się przez skrzyżowanie, gdzie stykają się ulice Bastioni di Porta Volta, Farini i Ceresio, skręcając ku wejściu cmentarza Cimitero Monumentale. Przestrzeń ta jest tak szeroka, że wygląda jak zakole rzeki wyznaczającej granice, przez które trzeba się przeprawić. Wchodziłam jak wiele razy na ulicę Paolo Sarpi’ego, pełną jeszcze krzątających się Chińczyków, którzy ruszali się w swoim świecie, jednak tym razem nie rozglądałam się w żadnym kierunku. Bramante była zawsze ciemną ulicą przecinającą żywotną i zaaferowaną Paolo Sarpi’ego. Była zawalona przemysłowymi ruderami, garażami i warsztatami, która wychodzi na ścianę cmentarza. Jednak przez chińskie magazyny, które rozbudowywały się tam, gdzie wcześniej było pusto, albo restaurację Serafino z ciężkimi, czerwonymi zasłonami i nazwą wypisaną na neonie, który najlepsze czasy miał już za sobą, stawała się ponura. Być może nie tyle ponura, co pogwałcona: pogwałcona w swoim smutku, jeszcze większym brudzie, który wysmarował budynki i schody, gdzie kiedyś mieszkał Emilio Steinwurzel, a teraz mieszka jego syn. Również do tej kamienicy z okresu boomu ekonomicznego nie byłam zbytnio przywiązana. Wspomnienia, które sprawiały, że szłam ze ściśniętym sercem, nie były moimi własnymi przeżyciami, lecz wspomnieniami o nim. Co pozostało z obecności polskiego Żyda na tym skrawku zaanektowanym przez Chiny, na tej mapie, która zaznacza ostatnie wielkie migracje, wymazując te dawniejsze i mniejsze? Przyszłość jest chińska, my należymy do przeszłości. Nawet spośród naszych ocalałych prawie wszyscy już nie żyją, nie ma kultywacji pamięci ani jednostkowej, ani zbiorowej, nie można nic zrobić.
Teraz przy ulicy Bramante jesteśmy tylko my, dzieci. Gianni Steinwurzel schodzi po mnie na dół, całuje szybko w policzki jak osobę, którą przyzwyczaił się witać w taki sposób. Odwraca się od razu do wejścia i idzie przede mną długimi, nieco asymetrycznymi krokami, ciągnąc moją czerwoną walizkę. Nie ma czasu, aby zrozumieć od kiedy się nie widzieliśmy, chociaż on przypomina to sobie później – od pogrzebu mojego ojca, który o ponad rok poprzedził pogrzeb jego ojca. Grudzień 1984 roku, dwadzieścia pięć lat temu.
Mimo to wydaje się, że wszystko pozostało mniej więcej niezmienione. Na framudze drzwi w dalszym ciągu brakuje mezuzy, której zresztą nigdy tam nie było. Nowy stół ustawiony na miejscu starych kanap jest jedyną znaczącą zmianą w całym domu. My też nie zmieniliśmy się bardziej, niż powinniśmy. Nie mamy okularów, ani nie wypadło nam zbyt wiele włosów, nie mamy ani zbyt wielu siwych, ani zmienionych damskim farbowaniem i strzyżeniem, nie przytyliśmy za bardzo. Naszych twarzy nie pokryły zmarszczki, nie zmieniliśmy jakoś radykalnie sposobu ubierania się, ani mówienia, a nawet opinii na temat świata i polityki. Gianni maskuje mały brzuszek klasyczną koszulą, lecz ma ją wsuniętą w parę jeansów. Ja przychodzę ubrana w parę wygodnych orientalnych spodni, jakie mniej więcej nosiłam trzydzieści lat temu. „Robisz się taka sama, jak twoja mama” jest jego jedynym komentarzem. On za to tylko upodabnia się do swojego ojca. Jak gdyby jedynym kierunkiem, w którym posuwają się zmiany, było kroczenie wstecz, w kierunku fizycznych śladów naszych rodziców. A to nasze odkrycie, że się tak mało postarzeliśmy to złudzenie młodości, które pozwala z łatwością określić lata, kiedy byliśmy młodzi, i które wydaje się wystarczająco silne, aby stać się prawdziwym, nie było niczym innym, jak kłamstwem maskującym fakt, iż siła, która trzymała nas w hibernacji, jest czymś innym: jest siłą bycia czyimiś dziećmi. Myśleliśmy, że zmierzamy poza punkt oderwania się od rodziców, a dzieje się na odwrót. Byliśmy dobrymi dziećmi dla swoich rodziców, zrobiliśmy wszystko to, czego od nas oczekiwano: przyzwoita praca, rodzina. Jednak zamiast odziedziczonych mebli, kryształów i sreber do ustawienia w domu, dostaliśmy jedynie niewidzialny spadek, który kształtuje nas od środka, kiedy jest późno, a ślady, za którymi zaczynamy podążać, są nieliczne i częściowo zatarte.
Pierwszą rzeczą, jaką Gianni pokazuje mi zaraz po wejściu do domu, są dwa segregatory, które przygotował po wspomnianej już przez telefon podróży na Ukrainę, którą odbył przed rokiem. Ta pielgrzymka ku korzeniom rodziny ze strony ojca, do ziemi pradziadów, była dla niego nie tylko ważnym doświadczeniem, ale też zwyczajną gramatyką, stojącą teraz na rogu stołu, przy którym siedzimy. Wobec tego łatwiej jest mi od razu zapytać o jego ojca: czy zesłali go Rosjanie, jako że był ze Lwowa, był obywatelem okupowanych przez nich ziem?
– Nie, nie. Był żołnierzem. W czasie najazdu Niemiec służył w wojsku polskim, miał nawet jakiś stopień. Sierżant, młodszy sierżant, coś w tym rodzaju. Wzięli go do niewoli, a później wysłali na Syberię. Stamtąd udało mu się dołączyć do armii, która się formowała. Z nią dotarł później do Włoch.
Potakuję z entuzjazmem, patrzę na Gianni’ego w triumfalnym porozumieniu.
– Wiesz, że wszystko mi się zgadza: polscy jeńcy wojenni wysłani do łagru i tak dalej. Przepraszam, że tak o tym mówię, ale już od ponad roku badam tę historię.
Gianni wygląda na zadowolonego, że jego ojciec mieści się w tej rekonstrukcji historycznej – zarówno w mojej jak i ogólnej – i stuka palcem w jeden z segregatorów, by dać do zrozumienia, że w środku ma wszystko, dzięki czemu może się do niej przyczynić.
– Przejrzymy to teraz, czy później?
– Później. Ze spokojem. Może najpierw pójdziemy coś zjeść?
– Mam nadzieję, że znajdziesz tu coś, co ci się przyda – mówi mi już stojąc i wsuwając portfel do kieszeni spodni – bo mój ojciec nie powiedział mi ani jednego pieprzonego słowa, nawet mojej matce, jak się zdaje.
– A jak twoja mama?
– Jeśli chodzi o zdrowie, to nie najgorzej, ale wiesz…
Potakuję, kiedy jesteśmy już przy drzwiach wejściowych. Idziemy szybkim krokiem, pokonując ponownie tę samą drogę, którą tu przyszłam, by dojść do pizzerii poza terytorium Chińczyków, chociaż jak mówi Gianni, żadna z jego kobiet nie chce słyszeć o przeprowadzce gdzie indziej. Idzie z nami Cecilia, druga z trójki córek, jedyna, która została w Mediolanie z powodu egzaminów wstępnych na studia. Ona też jest dobrą córką, a ponieważ ma dokładnie tyle samo lat, co Edoardo i Anand, kiedy jemy pytam ją o maturę. Gianni uzupełnia stan mojej wiedzy o to, co stało się w ostatnich dziesięcioleciach, ale poświęca tyle samo czasu i znacznie więcej pasji podróży na Ukrainę, dając do zrozumienia, że idea zrodziła się podczas wcześniejszej wizyty w Izraelu, kiedy był w Yad Vashem i szukał w archiwach imion swoich zgładzonych krewnych.
– Musiała wpisać je ciocia, która tam mieszka.
Być może za sprawą mijania po raz trzeci ciągle otwartego sklepu z tofu wydaje mi się coraz mniej oczywistym, że nawet ktoś taki, jak Gianni Steinwurzel zabrał się za organizowanie tak zwanej „podróży pamięci”. Dyrektor zawsze w podróży, nadzorujący prace na placach budowy sieci wielkich sklepów, ojciec trójki dorosłych córek, który w weekend wchodzi na góry, zamiast rozkładać się na kanapie. Wszystko to pasuje do człowieka, jakim zawsze był: Steinwurzla, chcącego od razu doprowadzić do końca to, co zaczął robić, by przejść do następnej rzeczy, nigdy się nie zatrzymując. Również on poczuł potrzebę, by poświęcić swój czas – czas, który z definicji biegnie do przodu – poszukiwaniu przeszłości. Gianni Steinwurzel, który przetrząsa internet, zasiada przed komputerem Yad Vashem, odnajduje człowieka, który prześle mu z Polski plan miasta Lwowa sprzed ’39 roku, kontaktuje się z ukraińską opiekunką dla starszych z obszaru Vercelli, która może być jego tłumaczką podczas podróży. Później robi zdjęcie za zdjęciem starym wieśniaczkom, drewnianym domom, płytom nagrobkowym i znakom drogowym, chociaż, co dostrzegam później, robi to na swój sposób, zawsze w biegu, wyjdzie jak wyjdzie, przez co pewna liczba zdjęć jest rozmazana.
Kiedy idziemy ulicą Paolo Sarpi’ego, eksterytorialnymi Chinami otwartymi w dzień i w nocy, choć teraz już nie kręci się tu wiele osób – Chińczyków i nie tylko – wszystko to zaczyna wydawać mi się nie tylko mgliście dziwne, ale też w pewien sposób problematyczne. Jeśli nawet ktoś taki, jak Gianni Steinwurzel zabiera się za podróż wstecz w czasie, partia z Chińczykami jest przegrana już na starcie. Pamięć jest rzeczą świętą, ale również kulą u nogi. Naród, który rozdrabnia się w sto tysięcy świadectw audio i wideo, w trzy z sześciu milionów nazwisk (bo więcej nie dotarło nawet do centralnej bazy danych Yad Vashem) może być silny niczym chwast, lecz pozostanie zawsze zbieraniną rozrzuconych plemion, dzieci, dzieci, dzieci pojedynczych ocalałych. Chińczycy nie potrzebują pamięci i nie wydaje się, żeby cierpieli z powodu rozrzucenia po świecie. Im wystarczy, że jest ich dużo, są zdolni, pracowici i potrafią się przystosować, jednocześnie nie zmieniając ani trochę swojego chińskiego ja, pojmowanego jako rzecz równie zasadnicza, co fakt, że trawa jest zielona a słońce gorące. Również to – obok siły ekonomicznej i demograficznej, oddających przyszłość w ich ręce – stanowi poczucie przynależności, a być może nawet wolnego wyboru, który nie zaprząta sobie głowy liczeniem czy opowiadaniami.
Gdyby oni również upodobnili się do nas – nie tylko nas, Żydów, ale do nas, mieszkańców Starego Kontynentu, starego i obciążonego swoją przeszłością, bądź do nas, potomków wszelkich ludów, którzy z nowego kontynentu powracają do rodzinnych miasteczek i wsi przodków, albo przynajmniej płacą kartą kredytową za wątpliwe drzewa genealogiczne w internecie – co by się stało? Co stałoby się, gdyby obywatele pochodzenia chińskiego urodzeni na ziemi kalifornijskiej albo w okolicach ulicy Paolo Sarpi’ego chcieli wrócić, a każdy z nich chciał się dowiedzieć, od kogo pochodzi, żeby zrozumieć lepiej, kim się stał? To niemożliwe, przynajmniej częściowo. Gdyby nawet Chińczycy przybywający nielegalnie do Mediolanu byli odsyłani z powrotem zaraz po przyjeździe, nie znaleźliby już swojego domu, dzielnicy czy wioski. Po rewolucji również przeszłość stała się taka, jak w poprzednich wiekach pałac cesarski w centrum Pekinu: zakazana. Zakazana, podczas gdy Zakazane Miasto przemieniło się w muzeum i każdy, kto kupi bilet, może teraz przejść się po ogrodach i dworze cesarza. Jednak jeśli Chińczycy pozostają głównie przyszłością, być może są nią także dlatego, że mogą tu przyjechać, mogą rozsiać się po wszystkich kontynentach, mogą rozładowywać takie same kartony pełne identycznych butów i ubrań sportowych w każdym zakątku świata, a nie mogą jeszcze wejść do wielu części Zakazanego Miasta, tak ja nie mogą poruszać się swobodnie po zaułkach swoich historii. Gdyby pewnego dnia wielu z nich, jeden po drugim, zaczęło domagać się wejścia do setek tych zamkniętych dla publiczności, niebezpiecznych i nigdy nie odnowionych budynków, bądź do tych, gdzie mieści się siedziba główna Partii, być może mury, które otaczają ciągle imperium, zaczęłyby pękać.
Być może też z powodu tych, którzy dziś stoją w kolejce po tofu, pracują w kuchniach restauracji, z powodu tych młodych z podróbkami Ray-Banów, którzy palą, skuleni, w rogu ulicy Bramante, syn bądź córka przyjaciół rodziny wrócą kiedyś na czwarte piętro mediolańskiej kamienicy, by uporządkować własne papiery – pięć czy sześć dokumentów, kilka zdań wypowiedzianych przez zmarłego, który „nie powiedział mi ani jednego pieprzonego słowa” – by później wymieszać je z innymi – mapami, tabelami, źródłami, zeznaniami – i spróbować wydobyć z nich człowieka z fotografii z 1943 roku, Samuela Steinwurzla, Milka, żołnierza Wojska Polskiego, który wraz z nastaniem pokoju stanie się Emilio.
Samuel Steinwurzel urodził się 2 lipca 1914 roku w Radziechowie, dziś Radehiw, około siedemdziesiąt kilometrów na północny wschód od Lwowa, w kierunku Brodowa, gdzie w czerwcu 1941 roku czołgi Armii Czerwonej próbowała zatrzymać w ostatniej bitwie natarcie wojsk niemieckich. Już przed wojną mieszkali tam w większości Ukraińcy, a Żydzi byli najliczniejszą mniejszością, jednak wpływ miast pozostawał polski bądź austro-węgierski. W minionych stuleciach polski hrabia pobudował tam kościół katolicki, a na granicy własnych posiadłości pałac dla siebie. Jego następca oddał część ogrodów pod park publiczny. Do tego dochodziła szkoła podstawowa i gimnazjum, dwór, urząd miejski i publiczne łaźnie, ukraińska świątynia, synagoga oraz inne ceglane budynki stojące wokół rynku, na który wychodziły wystawy wielu żydowskich sklepów. Jednak w miarę, jak dzielnice zamieszkane przez różne grupy etniczne rozrastały się w kierunku odśrodkowym, domy stawały się drewniane, drogi gruntowe, a miasto przybierało charakter miasteczka, jaki zdaje się mieć po dziś dzień, co widzę na zdjęciach Gianniego Steinwurzla. Miasteczka kończyło się polami i pastwiskami, niedaleko płynęła rzeka, a wokół rozpościerały się lasy. Właśnie z powodu drzew rodzice Samuela Steinwurzla przeprowadzili się przed jego urodzinami do Radziechowa. Mojżesz i Fania Steinwurzel pochodzili z miejscowości położonej jeszcze dalej na wschód, jeszcze mniejszej, ukrytej wśród lasów. Hrycowola, a teraz Hrycewola – to nazwa w języku polskim, a obok transkrypcja obecnej nazwy w języku ukraińskim. Życie pośród kilku setek ukraińskich drwali, otoczonych lasem, było dla dziadka Samuela korzystne. Żydów było tam bardzo niewielu, więc w Hrycowoli Nechemia Steinwurzel stał się dla wszystkich Żydem, który sprzedaje drewno. Wreszcie dziesięciolecia po tym, jak Nechemia rozpoczął swój handel, las w Hrycowoli, mimo tego, że był źródłem dobrobytu i monopolu, przestał wystarczać jego synowi Mojżeszowi. By rozszerzyć działalność, należało przeprowadzić się do większego miasta, właśnie do Radziechowa, gdzie obok drewna jest też bezpośrednia droga do Lwowa. A ponieważ również tam interes kwitł, Mojżesz ostatecznie ośmiela się dokonać kolejnego skoku i przeprowadzić do stolicy województwa lwowskiego z żoną i synami.
„Steinwurzel Mojżesz, kup., Gliniańska 17”: można przeczytać na przedwojennym planie Lwowa, który przesłał Gianni’emu pewien Polak: „kup” oznacza „kupiec”. Jego ojciec, który dociera do miasta jeszcze jako małe dziecko, spędzi wszystkie przyszłe dni swojego życia w domu wychodzącym na wielką aleję poza centrum, która już jako droga prowincjonalna, prowadzi wśród pól na wschód, a więc w kierunku, z którego przybył Mojżesz Steinwurzel. To znak, że wybór mógł być związany przede wszystkim z wymogami logistycznymi handlu. W każdym razie mieszkanie rodziny, gdzie urodziła się córka – Hela – znajduje się w jeden z najnowszych, postawionych z konieczności kamienic, która w dalszym ciągu, sądząc po zdjęciach Gianni’ego, wygląda bardzo po burżuazyjnemu i solidnie. Dorastanie i nauka ojcowskiego zawodu są dla jedynego męskiego spadkobiercy nie tylko naturalnym celem, ale również rzeczą trywialną w tych warunkach. Chłopak mógł chodzić do szkoły, prawdopodobnie żydowskiej, która nie musiała być ortodoksyjna, bo nie potrzebowano syna, umiejącego jedynie wznosić modły. Jeśli mówię „prawdopodobnie”, robię to nie tylko dlatego, że było to normalnym wyborem większości polskich Żydów, których we Lwowie było całe mnóstwo, ale dlatego, że staram się rozegrać jak najlepiej partię tymi kartami, którymi dysponuję, przeczytać te kilka elementów, które posiadam. Wnuk Nechemii i syn Mojżesza miał na imię Samuel, a nie Emil, jak przyrodni brat Irki i jak będę sądziła później, kiedy poznam go jako Emilio. Nie został zarejestrowany jako Samuel, który ma na drugie Emil, albo odwrotnie, bądź też tylko jako Emil, ponieważ rabin nadałby mu tylko imię żydowskie – Samuel. Osiągnąwszy pozycję pozwalającą zamieszkać w szacownym sąsiedztwie poza dzielnicami żydowskimi, wielu pomyśli o ozdobieniu swojego awansu poprzez dodanie dzieciom jako podpory lżejszych, bardziej przyziemnych i mniej żydowskich imion. Czerpano z repertuaru greko-katolickiego, stopniowo ośmielano się nawet na imiona katolickie, wybierając często takie, jak Anna czy Józef, które godziły Stary i Nowy Testament, natomiast ze wstydliwości, dobrego smaku czy strachu przed deptaniem poczucia miłości ojcowskiej, ociągano się z imionami słowiańskimi bądź aż nazbyt słowiańskimi. Jak Władysław, za pomocą którego Albert Anders i Elżbieta Tauchert, gdy nie istniało jeszcze niepodległe państwo, przypieczętowali swoją przynależność do Polski, nadając je synowi, być może naznaczając nawet przeznaczenie przyszłego dowódcy. Jednak to, co niemieckiemu szlachcicowi wyglądało jak wolny gest patriotyzmu, w przypadku potomka żydowskiego było zupełnie czymś innym. Dlatego najmodniejszymi imionami dla chłopców z żydowskich rodzin, tych dopiero co nieznacznie zasymilowanych, uznawanych za najsilniejsze i nowoczesne, były – częściowo dlatego, że pozostawałby mniej więcej identyczne w jidysz – przede wszystkim imiona pochodzenia niemieckiego: Herman, Gustaw, Ludwik, Teodor, Artur, Edward, Henryk, Zygmunt, Emil, a nawet to, którego zdrobnienie brzmiało Dolek, czyli Adolf.
Jednak Steinwurzle byli ludźmi z niewieloma kaprysami, ludźmi podobnymi do materii, która dała im dobrobyt, a kiedy parali się wyprowadzaniem wozów z lasów i biedy Hrycowoli, nie marzyli, by zapomnieć o swojej przynależności. Tak oto imię męskiego spadkobiercy zapisane w urzędzie było i pozostanie imieniem biblijnego proroka.
Lecz Lwów był miastem wielkim, miastem polskim, polskim z tego względu, że jego nieustanny rozwój przynosił korzyści całemu narodowi, a prawie dwie trzecie jego mieszkańców było tej narodowości, chociaż Żydzi stanowili część trzecią. Zatem chłopak, mimo że zajmował się drewnem i chodził do żydowskiej szkoły, czuł, że coś z tego miasta do niego dociera. Do Samuela Steinwurzla dotarło imię Milek. Ponieważ w Polsce pełne imię istnieje jedynie dla notariusza albo urzędu, od tej chwili będzie Milkiem dla kolegów i nauczycieli, klientów, dostawców i robotników ojca, którym będzie musiał pomagać, kiedy będą go potrzebować, stanie się Milkiem dla całego zewnętrznego świata. Nawet w domu tak na niego mówią, kto wie, od jak dawna: Milek, a nie Szmulik. Imię Milek jest jeszcze przyjemniejsze, brzmi jak słowo pochodzenie słowiańskiego „miły”, jednak z Samuelem nie ma najmniejszego związku. Być może w rodzinie przestano również używać jidysz, do którego należy drugie przezwisko. W każdym razie jest to znak, że rodzina Steinwurzlów nie jest odporna na pragnienie stania się zwykłymi, szanowanymi obywatelami polskimi. Być może tylko tego – obchodząc się bez zbytnich burżuazyjnych pretensjonalności, jak wieczory w teatrze, niekoszerne delikatessen, lekcje tenisa i fortepianu, konkursy piękności dla dzieci – tak naprawdę chciałyby dla siebie ich dzieci: uznania za obywateli. Ze względu na podatki, jakie płacą, na ludzi, którym dają pracę, na samą pracę, która jest ważniejsza od wszystkiego, co też wpojono Milkowi. Na ducha przedsiębiorczości, dzięki któremu potrafili sprawić, by lasy Galicji przyczyniły się do rozwoju Polski. W ten sposób Milek, ze swoim miłym imieniem, w mieście Lwowie staje się w pewnym sensie Polakiem. Staje się Polakiem bardziej obok pomocników i magazynierów, mistrzów murarskich i stolarzy, niż w mieszanym towarzystwie, które przesiaduje w centrum, w habsburskich kawiarniach. Staje się Polakiem, nie przestając nigdy być dobrym żydowskim synem.
Takiego go sobie wyobrażam, kiedy w wieku dwudziestu pięciu lat zostaje powołany do Wojska Polskiego, kiedy idzie najpierw od magazynu, by pożegnać pracowników, którzy pozostali pomimo mobilizacji. Żegna się również z drzewami Galicji, która już nigdy nie będzie polska. Później kieruje swoje kroki do domu, by pożegnać mamę i siostrę, które napychają go zapasami i wycierając łzy, mówią bezsensowne rzeczy, jak „pamiętaj, uważaj”. Na końcu żegna się z ojcem, który obejmując go mocno mamrocze, że ma coś do roboty, że nawet w takim dniu, jak ten drzewo i praca nie czekają. Milek wychodzi z kamienicy przy Gliniańskiej 17 i wyjeżdża dzień później, czy też jeszcze tego samego dnia, kiedy Polska zostaje zaatakowana przez Niemcy, a następnie przez Sowietów. Nie wiadomo, gdzie go skierowano, prawdopodobnie do pułku stacjonującego na wschodzie, biorąc pod uwagę fakt, że udało mu się do niego dotrzeć, a żołnierze, którzy niedługo go pokonają, przyjdą z Armią Czerwoną. Jedna tylko rzecz jest pewna: Milek Steinwurzel dostaje się do niewoli , broniąc niepodległości Rzeczypospolitej Polskiej i zostaje przeniesiony na ziemie rosyjskich zwycięzców.
Następnie, pomiędzy wrześniem a październikiem 1939 roku, rozpoczyna się dla niego okres niewoli, o której nic nie wiadomo. Rozpoczyna się ciemny i bezładny rozdział, gdzie jedyne światło – załamujące się, cętkowane promienie, niczym światło sączące się przez drzewa – opadnie znowu w głąb lasu. Lasu katyńskiego, niedaleko miasta Smoleńska, gdzie Niemcy znajdą to, czego Polacy szukają odkąd porozumienie ze Stalinem miało dać im wszystkim wolność.
Siedząc już na Łubiance, generał Anders od pewnego polskiego kapitana, który trafia na krótko do jego celi, otrzymuje informację o obozach, gdzie trzymani są polscy oficerowie: Kozielsk, Starobielsk i Ostaszków. Jednak kiedy już jako dowódca kursuje pomiędzy Moskwą, a swoją kwaterą generalną w Buzułuku na Uralu i nie widzi, by oficerowie nadchodzili, pytanie o ich los staje się dręczące. 16 sierpnia 1941 roku, podczas pierwszego spotkania na temat organizacji Armii, dostaje od władz sowieckich alarmującą odpowiedź. Wszystkich jeńców wojennych powinno być „20.000 szeregowych, Griazowcu ponad 1000 oficerów. Co się stało z resztą?”, zastanawia się. „Kwiat naszego wojska znajdował się w Starobielsku i w Kozielsku. Ale gdzie obecnie przebywają?”. Wobec takiego obrotu spraw należało dokonać wysiłku i poszukać ich. Zadanie zostaje powierzone kapitanowi Józefowi Czapskiemu, malarzowi i pisarzowi, więźniowi jednego z obozów. Tak oto, bez żadnej pewnej wieści oprócz tego, że w dalszym ciągu ich nie ma, nadchodzi czas spotkania ze Stalinem 2 grudnia 1941 roku.
SIKORSKI: Poleciłem sprawdzić, czy nie ma ich w kraju, z którym mamy stałą łączność. Okazało się, że nie ma tam żadnego z nich, podobnie jak w obozach naszych jeńców w Niemczech. Ci ludzie znajdują się tutaj. Nikt z nich nie wrócił.
STALIN: To niemożliwe. Oni uciekli.
ANDERS: Dokądże mogli uciec?
STALIN: No, choćby do Mandżurii.
Choć nie ma już złudzeń, nie zostają zaniechane próżne poszukiwania, wysiłki, by sporządzić listy osób brakujących na apelu, listy, które się ciągle wydłużają, kiedy do ośrodków docierają zesłane osobno wraz z rodzinami żony zaginionych oficerów.
Kiedy 13 kwietnia 1943 roku Radio Berlin podaje wiadomość o odnalezieniu tysięcy ciał w katyńskim lesie, Anders i jego żołnierze są już na Bliskim Wschodzie. Z Berlina Joseph Goebbels śledził z bardzo żywym zainteresowaniem prace nad ekshumacją wszystkich tych polskich jeńców, których, jak odnotuje 9 kwietnia w swoim dzienniku, „bolszewicy »trzasnęli« tu po prostu (…) i zaryli w grobach masowych… i oto ukazuje się nam straszliwe spustoszenie ludzkiej duszy”.
Zdanie to jest zdumiewające, podobnie jak następujący po nim komentarz, według którego świat wreszcie będzie mógł zrozumieć, co mogłoby go spotkać, gdyby doszło do zwycięstwa bolszewików, choć on być może już tak nie zdumiewa. W pierwszym zdaniu wstrząsa całkowity brak politycznego horyzontu, jego bezbronna szczerość lub to, co według autora dziennika nią jest, mimo że minister propagandy pozostaje takim nawet w tych osobistych zapiskach. „I oto ukazuje się nam straszliwe spustoszenie ludzkiej duszy”. Ludzkiej duszy. Potworność.
Czyżby Joseph Goebbels zapomniał, że następnego dnia po inwazji na Polskę Hitler przestrzegł swoich najbardziej zaufanych ludzi, że „Zniszczenie Polski jest naszym pierwszym zadaniem. Celem musi być nie dotarcie do jakiejś oznaczonej linii, lecz zniszczenie żywej siły”? Nie wiedział, że w chwili pisania tych słów miliony Polaków zostało wysłanych do Niemiec na przymusowe roboty? Że nieskończenie więcej osób – polskich chrześcijan i Żydów – niż tych z szacunków katyńskich zostało już zabitych w ich obozach koncentracyjnych i zagłady? Jedyna wina tych ludzi polegała na reprezentowaniu wartości w podbitym narodzie najlepszych, jak w przypadku oficerów zmasakrowanych przez Rosjan. Że to oni celowo wyeliminowali profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego i Lwowskiego? Że zdewastowano albo zamknięto uniwersytety, licea, biblioteki, a w szkołach podstawowych polskie dzieci miały, według Himmlera, „uczyć się liczyć do pięciuset, podpisywać i poznawać boskie prawo słuchania Niemców. Nie sądzę, żeby umiejętność czytania była pożądana”? Czyżby minister nie zgadzał się z doktryną klasyfikującą Polaków i ogólnie Słowian jako Untermenschen, podludzi? Nie pamiętał o „Generalplan Ost”, który przewidywał masowe deportacje Polaków za Ural i na Syberię, by zwolnić przestrzeń życiową dla aryjczyków, kiedy ziemie te będą należeć do Niemców?
Pewnie, można powiedzieć, że Niemcy nie dokonali nigdy rzezi oficerów. Jednak Goebbels oburza się, że wśród straconych znajdowali się księża, jak gdyby oni sami nie zmasakrowali kleru katolickiego, wysyłając kapłanów do obozów koncentracyjnych lub zabijając ich na miejscu. Nie, nie widzi żadnego podobieństwa. Potworność jest zawsze potwornością innych.
Jednak dzień po podaniu wiadomości przez radio, pisze już w dużo innym humorze:
Teraz w wielkim stylu użyjemy odkrycia 12 000 polskich oficerów zamordowanych przez GRU dla propagandy antybolszewickiej. Przyprowadziliśmy na miejsce neutralnych dziennikarzy i polskich intelektualistów. Führer dał niemieckiej prasie pozwolenie na wydanie dramatycznego komunikatu. Wydaję instrukcje, by wykorzystano w najlepszych sposób ten propagandowy materiał. Będziemy mogli tym żyć przez kilka ładnych tygodni.
Niemcy, a z jeszcze bardziej desperackim wigorem Polacy wzywają komisję Czerwonego Krzyża, co jest wystarczającym powodem dla Związku Sowieckiego, by zerwać stosunki dyplomatyczne z Rządem RP na uchodźstwie w Londynie. Polska zostaje ponownie wywrócona do góry nogami na skutek działań, w pewien sposób spekulacyjnych, podjętych przez mocarstwa, które dokonały jej rozbioru. Komisja przybędzie, jednak Czerwony Krzyż cofnie jej ostatecznie pełnomocnictwo w wyniku sowieckich nacisków. Pośród dwunastu lekarzy różnej narodowości, którzy udają się na miejsce pod koniec kwietnia, Vincenzo Marię Palmieri’ego z Neapolu można rozpoznać na filmach „Wochenschau” po czarnym kapeluszu o szerokim rondzie, płaszczu szytym na miarę i włoskiej elegancji młodego anatomopatologa zmagającego się z tym miejscem i okolicznościami. Wróciwszy do ojczyzny, Palmieri sporządza memorandum z dochodzenia, które zostanie opublikowane już w lipcu.
Na zakończenie prac Komisja wydaje ekspertyzę, której wnioski w oryginalnym brzmieniu przytaczam.
„Powodem śmierci jest wyłącznie strzał z broni palnej w tył głowy.
„Z dowodów pojawiających się w listach, dziennikach i gazetach znalezionych przy ciałach, wynika, że egzekucje przeprowadzano w marcu i kwietniu 1940 roku.
„W zupełnej zgodzie z tymi wnioskami są dowody rzeczowe opisane w relacji i znalezione w masowych grobach oraz przy pojedynczych ciałach polskich oficerów”.
Dodaję, że te wnioski zostały przyjęte i podpisane jednogłośnie oraz że w dyskusji przygotowawczej nie doszło do żadnych rozbieżności pomiędzy członkami Komisji.
Jednak Churchill i Roosevelt nie chcą narażać na niebezpieczeństwo stosunków ze Stalinem z powodu kilku tysięcy martwych Polaków. Znajdują najbardziej akceptowalne sposoby, by zrobić dobrą minę do złej gry. W porównaniu z masowymi grobami w Katyniu fakt, że Armia Czerwona zajęła w styczniu 1944 roku Ukrainę, ma bezsprzecznie znaczenie pierwszorzędne. Zresztą – być może powiedzieli sobie przywódcy wolnego świata – my znamy te nasze ptaszki: czy zrobili to jedni, czy drudzy – tak naprawdę obydwie strony były do tego zdolne – możemy uważać za szczegół.
Tak oto nadchodzi okres powojenny, kiedy w Neapolu pewien profesor ryzykuje swoją karierę akademicką z powodu orzeczeń wydanych po badaniu ciał, orzeczeń, które teraz robią z niego reakcyjnego faszystę. Kiedy w 1955 roku pewien Polak, były zesłaniec i były żołnierz generała Andersa, osiadłszy od niedawna w Neapolu, prosi go o spotkanie, Vincenzo Maria Palmieri odpowiada z grzecznością, że choć „rozumie doskonale” jego zainteresowanie, „wolałby jednak nie odgrzebywać grobów z Katynia, nie wywoływać bolesnych duchów przeszłości”. Mijają kolejne dziesięciolecia i tym razem to Palmieri chce spotkać się z polskim kombatantem.
Czego on teraz ode mnie chce? – zastanawia się Gustaw Herling-Grudziński, idąc na spotkanie pewnego styczniowego dnia 1978 roku, kiedy pada, a wiatr dmucha „tak silnie, że dotarłem do starej uniwersyteckiej dzielnicy niemalże lecąc, przyczepiony do nabrzmiałego od wiatru parasola, jak w Emerycie Brunona Schulza”. Wiedząc, ku czemu zmierza, zaułki wywołują w nim decumanusa – „pustkę i samotność, jaka może być zrozumiana tylko przez osobę, które wyemigrowała do zupełnie obcego miasta, zaakceptowanego powierzchownie, znienawidzonego dogłębnie. Dziś rano miałem wrażenie, że szedłem na polski cmentarz, podobne do ściśniętego gardła, które mam za każdym razem na widok klasztoru na Monte Cassino, kiedy jadę autostradą do Rzymu”.
Jednak emerytowany dyrektor Instytutu Medycyny Sądowej nie chce wyznać „tajemnic oczu, z których nagle płyną łzy i straszliwej potrzeby zamknięcia wszystkiego w słowach wypowiedzianych przed człowiekiem, który czuje tę sprawę”. Zwyczajnie bierze z półki pudełko pełne zdjęć i opanowanym głosem, trochę tylko wzruszonym, komentuje.
– Fetor, straszliwy fetor, którego nigdy nie zapomnę. Ciężko było pracować, chociaż ciała zakonserwowały się dobrze w suchej ziemi. W kieszeniach mundurów zachowały się nawet dowody osobiste, listy, skrawki gazet, fotografie rodzinne. Proszę przyjrzeć się tym zdjęciom, to głowy w bloku ziemi, przypominają podłużne płaskorzeźby na facjacie odkopanego czasu…”.
Profesor Palmieri jest spokojny, ponieważ czuje się wsparty przez prawdę i jest przekonany, że „pewnego dnia Rosjanie będą musieli się do tego przyznać”.
Jednak kiedy to się stanie, profesor od dawna nie będzie żył. Dopiero wraz z jawnością z lat Gorbaczowa – głasnost, preludium upadku imperium – strona sowiecka przyznaje się do winy. Zostają wskazani bezpośredni winni: Beria i Stalin, pada również dokładna liczba ofiar. Jest ich ponad dwadzieścia tysięcy, a wśród nich są i żołnierze, i cywile nie tylko przetrzymywani w obozach jenieckich, ale również w więzieniach. Zostali zabici w lasach i w różnych więzieniach Rosji i Ukrainy. Odkopano ich w miejscach nigdy wcześniej nie wspominanych. Są to – a raczej byli – jeśli chodzi o większość, czyli oficerów, nie tylko ludzie przygotowani do kierowania wojskiem, ale też automatyczna śmietanka polskich elity. Bowiem wszyscy po ukończeniu uniwersytetu i odbyciu służby wojskowej zostali powoływani do Wojska Polskiego w randze oficerskiej, podobnie jak będzie miało to miejsce w armii Andersa, gdzie dr Adolf Szer dostanie stopień kapitana. Mimo że przedwojenna Polska opuszczała żydowskich lekarzy wszelkiego rodzaju, pomimo numerus clausus rozciągniętego aż do numerus nullus, w masowych grobach Katynia i innych miejscach masakry znaleźli się oni w liczbie, której nie można pominąć.
Dlatego też, gdyby wszyscy kuzyni mojej mamy, którzy skończyli uniwersytet w Montpellier, zostali zesłani do Związku Sowieckiego nie jako uchodźcy, jako lecz żołnierze, groziłoby im uprzedzenie losu ich brata, Józka, który zostanie zamordowany w Auschwitz. Być może ich paradoksalne szczęście polegało na tym, że w momencie wybuchu wojny mieszkali tak blisko najechanej granicy, iż przyjęcie wezwania pod broń było tak bardzo niemożliwe, jak bardzo możliwa była decyzja o natychmiastowej ucieczce przed Niemcami. Kto wie, ile oszukanych śmierci zawiera każda historia o ocaleniu, czy to realnych, czy też tylko prawdopodobnych.
Śmierć, której uniknął Samuel Steinwurzel, jest za to zapisana w jego certyfikacie demobilizacji z Polskich Sił Zbrojnych, wydanym 18.4.1947 w Predappio, który Gianni pokazał mi wraz z innymi dokumentami. Mówią o niej dwa hasła: „3. Ranga:… St. Kpr. Aspir.” i „13. Zawód w cywilu i/lub wykształcenie:… Rzeczoznawca, technik technologii drewna”. Ciekawe, czy Milek nie poszedł na studia z powodu braku większych uzdolnień, czy za sprawą ojcowskiej woli, by zdobył użyteczny dyplom i pozostał jak najwcześniej u jego boku. Faktem jest, że dzięki temu ocalał.
To jednak odnosi się wyłącznie do masakry oficerów. Natomiast koleje życia jeńców wojennych niższych stopniem to już inna historia, mętna i rządzona przypadkiem. Być może dlatego jest tak bardzo niejasna, że katyński skandal ze swoją negowaną prawdą zepchnął w cień losy pozostałych żołnierzy. W każdym razie, odpowiedź udzielona w sierpniu 1941 roku generałowi Andersowi na pytanie o prawie dwadzieścia tysięcy żołnierzy trzymanych w niewoli, nie wydaje się być kłamstwem, przynajmniej nie na płaszczyźnie formalnej. A pozostali? Oni również zaginęli, ulotnili się, kto wie, gdzie trafili. Polacy wiedzą, że na początku wojny pewna liczba pojmanych została wypuszczona prawie natychmiast, a innych, zwłaszcza mieszkających w zachodniej strefie okupacji, wydano Niemcom. Gdyby żołnierz Steinwurzel zmieścił się w którejś z tych dwóch grup, znalazłby się w Polsce w potrzasku.
Jednak Milek trafia do trzeciej, licznej grupy ludzi, którzy po zwolnieniu z niewoli wojennej, zostali ponownie aresztowani przez NKWD. W przypadku więźniów politycznych nie stosuje się Konwencji Genewskiej, więc można ich wysłać gdzie się tylko chce, a nie ma wątpliwości, że walka przeciwko Armii Czerwonej jest działalnością kontrrewolucyjną. Tak oto również Samuel Steinwurzel wymyka się zagładzie Żydów, dzięki zsyłce na Syberię.
Zesłano go na Syberię, lecz nie wiadomo, gdzie i kiedy. Syberia, o której ledwie co wspomniał swojej żonie, nie dodając nic więcej, nie jest miejscem w sensie geograficznym. Syberia jest więzieniem, mrozem, przymusową pracą. Syberia jest gułagiem.
Polacy – cywile i żołnierze – którzy docierają do armii, przychodzą zewsząd: z budowy dróg i kolei na Ukrainie, z okręgu archangielskiego, z samej Syberii, a nawet z kopalni Kołymy. Z tych ostatnich powraca „grupa 171 mężczyzn, która wreszcie 8 lipca 1942, w rok niemal po układzie opuściła Kołymę. Byli to ludzie rzeczywiście cudem przywróceni do życia. Prawie wszyscy mieli amputowane palce u nóg i rąk i potworne plamy na ciele od szkorbutu”.
Generał Anders rozmawia prawie ze wszystkimi, zbiera ich historie, a z czasem udaje mu się uzyskać od ludzi bez palców sześćdziesiąt dwa pisemne raporty. Dzięki temu cytuje ich fragmenty w swojej książce, podając tylko pierwszą literę imion świadków, „dla dobra rodzin pozostałych w Polsce”, lecz z precyzyjnym odniesieniem do liczby, w jakiej zostały one zachowane w archiwach.
Co pomyślał czytelnik w Londynie czy w Mediolanie, natykając się w 1949 czy 1950 roku na tę książkę, która przez dziesięciolecia stanowiła pierwsze świadectwo, jakie dotarło na Zachód? Nie trudno wyobrazić sobie typowego nabywcę Bez ostatniego rozdziału: konserwatysta, antykomunista, zainteresowany historią polityczną i wojskową, być może nawet weteran. Sympatyzuje z biednymi Polakami, rozumie doskonale nienawiść dowódcy do uzurpatorów swojej ziemi, za wolność której przelał na próżno nie tylko swoją krew. Nienawiść, która przebija wszędzie pomiędzy wierszami. Należy otworzyć oczy na znaczenie komunizmu, jednak kiedy przesadza, przesadza nie na żarty. Może generał naczytał się za dużo Dantego, w końcu bez wątpienia chodzi tu o człowieka dobrze wykształconego.
Widziałem jeden takie miejsce w Magadanie. Cały osobny obóz był zamieszkany przez kaleki bez rąk i nóg. Ślepych nie widziałem. Wszyscy zostali kalekami wskutek odmrożeń, których nabawili się w kopalniach. I oni nie byli na łaskawym chlebie, lecz pracowali przy wyrabianiu koszyków i szyciu worków. Nawet kaleki bez obu rąk wykonywali prace przy przetaczaniu nogami ogromnych kloców drzewa. Inni bez nóg rąbali drzewo na opał. Najosobliwszy był widok tych inwalidów pełzających piątkami do bani (łaźni).
Samuel Steinwurzel nie trafił do Kołymy, jest też nadzieja, że nie był w najstraszliwszych kompleksach północnego krańca Syberii. Jednak będąc mężczyzną postawnym, figurując jako członek wrogiego wojska, podając się być może nawet za syna kapitalisty na przesłuchaniach NKWD, na których tortury były rutyną, ciężko było mu uniknąć jednego z tych łagrów. Jedynym zbawieniem mógł okazać się po raz kolejny dyplom znawcy drewna. Wielka machina zwana gułagiem, z całym tym arktycznym lasem do wyrąbania i przekształcenia, bardzo potrzebowała ekspertów i osób z kwalifikacjami. Mimo to decyzji policji politycznej nie wiązała niestety logika produkcyjna i przemysłowa. W każdym razie, jeśli w swoich pierwszych latach w łagrze Milek mógł czerpać korzyść z doświadczenia przy pracy z drewnem, podziękował pewnie swojemu ojcu Mojżeszowi i wszystkim przodkom.
Istnieje poszlaka, która pozwala wydedukować, że nie internowano go gdzieś na końcu świata, lecz został solidnie osadzony w systemie gułag, gdzie rozkaz o wypuszczeniu Polaków dotarł i został wykonany praktycznie natychmiast. „Data zaciągu do Wojska Polskiego poza granicami Kraju”, znaleziona na certyfikacie demobilizacji: 15.9.1941.
Dokładnie dzień wcześniej generał Anders odbywa swoją pierwszą wizytę w obozie w Tocku, gdzie z niecierpliwością czekają na niego pierwsi żołnierze z 5 Dywizji, do której zostanie wcielony żołnierz Steinwurzel.
Małe namioty położone wśród lasów. (…) Do końca życia nie zapomnę ich wyglądu. Ogromna część bez butów i bez koszul. Wszyscy właściwie w łachmanach, częściowo w strzępach starych mundurów polskich, wychudli jak szkielety. Większość pokryta wrzodami wskutek noszenia starych mundurów polskich, wychudli jak szkielety. Większość pokryta wrzodami wskutek awitaminozy. (…) Pierwszy i daj Boże ostatni raz w życiu przyjąłem defiladę żołnierzy bez butów.
Kto wie, czy Milek widział tę defiladę, zbyt jeszcze wyczerpany po podróży, by zdać sobie sprawę, że te stojące na baczność szkielety z drewnianymi strzelbami staną się jego towarzyszami broni? W każdym razie ponownie znalazł się pośród lasów, gdzie mróz jest straszliwy i brakuje wszystkiego: gwoździ, ciężarówek, motyk i łopat, mydła, pieców do żołnierskich namiotów. Nie nadchodzą wystarczające racje ani dla ludzi, ani dla biednych, wymęczonych koni, na co były generał jednej z brygad kawalerii narzeka Stalinowi. Znowu jedyną rzeczą, dostępną w nadmiarze są wszy, które doprowadzają do pierwszych epidemii tyfusu.
Jednak pomimo głodu, mrozu i chorób Samuel Steinwurzel po raz kolejny ma szczęście.
Wraz z upływem czasu coraz trudniej jest Żydowi zostać przyjętym w szeregi Armii. Na początku, czyli w okresie, kiedy przybywa Milek, jest ich bardzo wielu, stanowią mniej więcej połowę wszystkich zaciągniętych. To wydaje się dziwne, niesłychane dla pozostałych ludzi obozujących w lesie, dlatego też namioty wypełnia niepokój i niechęć. Nie potrafili zdać sobie sprawy, że jedną trzecią wszystkich zesłanych Polaków stanowili Żydzi, lecz pamiętali doskonale wszystkich tych, którzy sławili Armię Czerwoną. Co mamy zrobić z tymi ludźmi, którzy rzucili się w ramiona Sowietów? – zastanawiają się. – Co to za Wojsko Polskie, gdzie Żydzi stają się większością?
Również władze wojskowe i polityczne są poirytowane i zaniepokojone. Rozumie to dwóch polskich Żydów, Henryk Ehrlich i Wiktor Alter, którzy pośpieszają bronić sprawy swoich bliźnich u generała Andersa. Są socjalistami, członkami Drugiej Międzynarodówki, a przede wszystkich przywódcami Bundu, Żydowskiego Związku Robotniczego, walczącego z jednej strony z komunistami, a z drugiej z syjonistami. Znaczy to, że są polskimi patriotami i jako takich potraktował ich Związek Sowiecki. Pochwycono ich, kiedy próbowali przekroczyć granicę z Litwą, skazano na śmierć jako szpiegów, a później zamieniono karę na dziesięć lat Gułagu. Amnestia dotarła do nich, kiedy czekali w więzieniu na egzekucję. Teraz chcieliby przekonać dowódcę, że Żydzi będą walczyć za Polskę jak wszyscy pozostali, a nawet jeszcze bardziej: kto, jeśli nie Żydzi może bardziej pragnąć pokonania prześladowców rodzin, kto bardziej od Żydów pragnie zobaczyć krewnych ponownie na wolności, kto byłby bardziej skłonny przelać krew własną i wroga, by dokonać zemsty? Być może wiedzą, że ryzykują, zwłaszcza kiedy pytają o wieści o zaginionych oficerach, ale czują, że organizacje socjalistyczne i związkowe, żydowskie i nieżydowskie odwróciły się do nich plecami, zwłaszcza te amerykańskie. 1 grudnia 1941 roku, w dniu poprzedzającym konferencję polsko-sowiecką, zostają ponownie aresztowani. Wiadomość o tym wywołuje chór protestów, petycje do Stalina podpisują nawet Albert Einstein i żona prezydenta Roosevelta, lecz o ich losie świat dowie się dopiero dwa lata później. Zaraz po wyzwoleniu Stalingradu, co jest dowodem w oczach świata, że Rosjanie zwyciężają wojnę kosztem wyrzeczeń i w warunkach, których nie mógłby znieść żaden inny kraj, komunikat prasowy informuje, że Henryk Ehrlich i Wiktor Alter byli szpiegami Hitlera i zostali straceni. Nie posłuży niczemu oburzenie za granicą i nazwanie ich nowymi Sacco i Vanzetti’m. Ehrlich mógł popełnić samobójstwo w celi, a Alter został zabity dwa dni po szycie Sikorski-Stalin.
Także generał Anders podnosi na swój sposób kwestię żydowską. Na konferencji prawie natychmiast ubolewa, że Żydzi zostali wypuszczeni jako pierwsi, po nich Ukraińcy, a dopiero na końcu Polacy, w dodatku mniej wartościowi. Nieziemskim wysiłkiem musiało być dla jego charakteru znalezienie dyplomatycznych terminów, by powiedzieć, że Rosjanie specjalnie wepchnęli mu najmniej użytecznych ludzi, a więc kiepski materiał na formowanie dobrego wojska. Tu musi się powstrzymać i przemilczeć przypuszczenie, że za zalaniem ich armii elementem żydowskim może stać jeszcze bardziej złośliwa intencja. Jednak później, kiedy podaje liczbę swoich żołnierzy – sto pięćdziesiąt tysięcy, być może więcej – obawiając się, że usłyszy, iż osiągnął już limit, wraca do tematu.
ANDERS: (…) w tym jest także sporo elementu żydowskiego, który w wojsku służyć nie chce.
STALIN: Żydzi to kiepscy wojacy.
SIKORSKI: Wielu wśród Żydów, którzy się zgłosili to spekulanci lub karani za przemyt, nigdy z nich nie będzie dobrych żołnierzy. Tych w wojsku polskim nie potrzebuję.
ANDERS: 250 Żydów zdezerterowało z Buzułuka na fałszywą wiadomość o bombardowaniu Kujbyszewa. Przeszło 60 zdezerterowało z 5. dywizji w przeddzień zapowiedzianego żołnierzom rozdania broni.
STALIN: Tak, Żydzi to marni wojacy.
Milka nie ma wśród tych, którzy uciekli. Wziął broń, która wreszcie zastąpiła drewniane strzelby i jak wszyscy ludzie z 5 Dywizji zaczął szkolenie, być może z lepszym już morale, choć warunki, fizyczne i środowiskowe, pozostają takie, jakie są. Polskie władze podniosły już ten problem, lecz muszą stawić czoła jeszcze drażliwszej kwestii.
Kiedy dzień później spotykają się ze Stalinem, bardzo trudno jest im zatamować dziurę, która otworzyła się w chwili porozumienia i podnieść siłą zgoła inny problem. Dlaczego w aktualnym momencie i w sposób systematyczny nie wypuszcza się Polaków, którzy należą do mniejszości narodowych.
ANDERS: (…) Natomiast zawiadomiono nas oficjalnie, że Białorusinów, Ukraińców i Żydów zwalniać się nie będzie, a wszakże oni byli i faktycznie nie przestali być obywatelami polskimi, boście unieważnili wszystkie umowy z Niemcami.
STALIN: Co wam po Białorusinach, Ukraińcach i Żydach. Wam są potrzebni Polacy, to najlepsi żołnierze.
Tym razem również Sikorski jest uważniejszy, nie wystawia się na ciosy, wręcz przeciwnie, próbuje od razu powiązać kwestię obywateli z terytoriami, z których pochodzą. Później rozmowa schodzi też na Białorusinów, a przede wszystkim na Ukraińców, których należałoby trzymać w ryzach, ponieważ są przyjaciółmi Niemców, a więc z powrotem na ruchome piaski.
„Nie chodzi mi o Ukraińców, ale o terytorium”, ucina krótko szef Rządu RP na uchodźstwie.
Nie można iść na kompromis w sprawie prawa każdego człowieka do przyłączenia się do armii, ponieważ uznanie granic Polski pokrywa się z uznaniem jej obywateli. Obywatele wyrwani Rzeczypospolitej Polskiej z granic, w jakich istniała do 1939 roku, przedstawiają prawo powiązane z ziemią, są ius soli z krwi i kości.
Jednak Rosjanie zrobią dokładnie to, czego Polacy się stopniowo dowiadują i obawiają. Będą traktować Żydów, Białorusinów i Ukraińców coraz bardziej jako Sowietów. Definitywne zatwierdzenie przychodzi późno, kiedy armia Andersa przeszła już pod dowództwo brytyjskie. Jednak do końca pobytu w Związku Sowieckim Polacy mają dylemat. Stopniowo, wraz z postępem Armii Czerwonej, Sowieci są coraz mniej zainteresowani utrzymywaniem w każdym sensie niezależnego wojska narodowego. Gdyby to zależało od nich, byłoby lepiej, jeśli wojsko to by zniknęło. Anders i ludzie pod jego rozkazami są świadkami stałego kurczenia się ilości racji, które trzeba dzielić jeszcze z kobietami i dziećmi, co czyni fizycznie niemożliwym niezastosowanie się do rosyjskich nakazów. Ze stu pięćdziesięciu tysięcy żołnierzy, o których Anders mówi w grudniu, mniej niż połowa trafia do ostatnich punktów zbiórki, a zaledwie czterdzieści pięć tysięcy dostanie zgodę na przenosiny do Iranu. Grupa stawała się coraz mniejsza, nie było wiadomo, gdzie znajdowali się ci oficerowie, którzy, jak sądzono, musieli przebywać w łagrach, niektórzy nawet w Kołymie. Do tego dochodziła nieskończona liczba Polaków, być może milion, a może nawet więcej: nie wiadomo, ilu z nich błąkało się po stepach, próbując dotrzeć do armii. Czy jeżeli przyjdą, trzeba będzie im odmówić?
Ani konstytucja polska, ani sowiecka nie przyznają nierówności wśród obywateli. Jednak to, co się w rzeczywistości dzieje, jest zgoła inne. Po części dlatego, że siły zbrojne coraz bardziej się usztywniały, częściowo, ponieważ Sowieci zagarnęli mniejszości, oraz dlatego, że w gruncie rzeczy pasowało to również Polakom. Faktem jest, że sami zaczęli dokonywać selekcji etnicznej.
Im więcej mija czasu, tym trudniej jest Żydom, Białorusinom i Ukraińcom wstąpić do armii. Znajduje się nawet wiele sposobów na to, by wydalić sporą część z tych, którzy się już zaciągnęli. Przede wszystkim Żydów: choćby dlatego, że było ich dużo.
Kiedy bracia Szer stawiają się na wojskowym badaniu w Uzbekistanie, ze wszystkich dyplomów, które teoretycznie wystarczyłyby, aby zostali zamordowani w Katyniu, tylko jeden przydaje się do zdobycia munduru z białym orłem, które Brytyjczycy rozdają na drugim brzegu Morza Kaspijskiego, rozciągając prawo do obywatelstwa również na cywilów. Może i Żydzi są złymi żołnierzami, ale są dobrymi lekarzami. Jeśli ktoś na wojnie nie jest dobry ani w strzelaniu, ani w kierowaniu czołgiem, a przede wszystkim jego miłość do ojczyzny wydaje się wątpliwa, są mniej więcej dwie profesje, które decydują o wyborze: lekarz i inżynier.
Człowiek, który jako pierwszy wchodzi do biura rekrutacji do armii Andersa w Taszkiencie i przedstawia się jako dr Adolf Szer – urodzony w Będzinie, studia medyczne w Montpellier we Francji, praktykujący już jednak przed wojną – nawet na badaniu u oficera, który niechętnie przepuszcza Żydów, musiał być poza wszelką wątpliwością.
Pomimo wycieńczenia organizmu, okazuje się mieć solidną budowę fizyczną, prostokątną twarz o lekko zakrzywionym, bardzo męskim, całkowicie żydowskim nosie, co wskazuje na dobry charakter. Na pytanie, skąd przybywa, odpowiada trzeźwo, świetnym polskim bez akcentu jidysz, że został zesłany do okręgu archangielskiego, do zwykłego łagru, gdzie służył jako obozowy lekarz.
– Nie jest łatwo wykonywać zawód w takich warunkach, ale można się dużo nauczyć.
– Z pewnością. Czy mógłby mi pan podać nazwisko kogoś, kogo pan leczył, osoby, która mogła dostać się do naszych szeregów?
Dolek ma mnóstwo referencji, referencji od Polaków. Mówi, że niektóre z tych osób są z nimi, dopiero co przeszły badanie albo na nie czekają. Lecz komisja jest już przekonana.
– To nie jest jakiś doktorek… – komentuje jeden z oficerów, kiedy Dolek jest już za drzwiami, mówiąc półgłosem, żeby nie usłyszał go rosyjski inspektor.
– To prawda, jeden z tych Żydów, co nigdy byś nie powiedział, że…
Rejestrują go z kategorią „A” i wcielają w stopniu oficerskim, który mu się należy. Wtedy przepuszczają również jasnowłosą bratową z przyrodnim bratem-sierotą oraz męża, który jest za to Żydem z bezużytecznym dyplomem.
Być może fakt, że cała grupa braci Szer, nawet z Benno, który dotarł później, została przyjęta w szeregi Armii, wynika z naglącej potrzeby posiadania w swoich szeregach lekarzy, którą Polacy mieli w tamtym okresie. Pierwszą przysługę ojczyźnie dr Szer musi oddać natychmiast, jeżdżąc pomiędzy obozowiskami i szpitalami rozsianymi od Taszkientu po Samarkandę.
Książka “Jaskółki zMonte Casino” –
Książka bardzo wzruszająca treścią, oddająca prawdę przeżyć żołnierzy walczących o wolność