Kobiety Peterssenów
Data wydania: 2024
Data premiery: 2 lipca 2024
ISBN: 978-83-68135-03-9
Format: 145/205
Oprawa: Miękka
Liczba stron: 304
Kategoria: Literatura współczesna
47.90 zł 33.53 zł
Ta historia wydarzyła się naprawdę. Żyły nią wszystkie media. I choć zakończyła się szczęśliwie, to rany jakie pozostały nigdy się na zabliźnią.
Julita Kordecka należy do pokolenia milenialsów. Jest inteligentna, rzutka i niezależna. Ma określone cele i dąży do ich zrealizowania. Wszystko przebiega według planów, dopóki w jej życiu nie pojawia się Norweg, Jens Widar Peterssen. Nieoczekiwanie dla samej siebie Julita wikła się w związek ze starszym mężczyzną, zupełnie nie zważając ani na jego przeszłość, którą ten dość skrupulatnie przed nią skrywa, ani na jego pojawiające się od czasu do czasu niepokojące zachowania. Z dnia na dzień kobieta traci czujność. Na norweskiej wyspie, na której mieszka z Jensem, pozbawiona jest kontaktu z innymi. Jedyną osobą, która interesuje się losami Julity, jest tajemnicza Joruun…
1. 22 marca 2014 roku – dzień, kiedy go poznałam
Zielony to ładny kolor, ale ja go nie cierpię i kompletnie mi w nim nie do twarzy, chociaż podobno jestem stworzona do wszelkich zieleni. Może gdyby w ostateczności chodziło o jakąś alternatywną tonację, na przykład szmaragdową albo malachitową – te miały w sobie jakąś oryginalność, ale akurat te kompletnie do mnie nie pasowały. Jeśli już w grę wchodziłyby jakieś zielenie, to jedynie te, które określa się jako zgniłe lub zgaszone. One jeszcze jako tako się ze mną komponowały. Ale sądzę, że mam za jasną karnację i w otoczeniu tych barw moja twarz wydaje się bardziej nijaka, jeszcze bledsza, jakbym była anemiczką lub zasuszoną Irlandką. Tymczasem nie brakuje mi krągłości. Jestem zła na wylewające się z biustonosza piersi, na brzuch wyglądający, jakbym wciąż była po sutym posiłku, i tyłek wypukły jak u Jennifer Lopez. O nie, nie dajmy się zwieść temu porównaniu. Tyłek Jennifer jest wprawdzie wypukły, ale kształtny i zachwyca się nim cały świat, nic dziwnego, bo cała J. Lo jest piękna. Tymczasem ja taka nie jestem. On twierdzi, że kiedy tylko mu się objawiłam tam, w holu biurowca, stojąc przy recepcji, w której centralna ściana była z żywego mchu – chrobotka reniferowego, w jednej ręce trzymałam telefon i rozmawiałam pewnie, bez najmniejszego zająknięcia z kimś, kto jego zdaniem musiał czuć wobec mnie respekt, a drugą podpisywałam jakieś papiery, podsuwane mi w biegu przez Lindę, która od niedawna pracowała w firmie i na wszelki wypadek uśmiechała się usłużnie do wszystkich i do wszystkiego, doznał szoku. Szoku na miarę wstrząsu anafilaktycznego.
– Spodziewałbym się wszystkiego, ale nie tego, że właśnie dziś spotkam najpiękniejszą kobietę w Oslo.
Jakiś czas później powiedział mi, że miałam w sobie coś, co wtenczas wprawiło go w absolutne osłupienie, spowodowało, że poziom testosteronu w jego krwi niebezpiecznie wzrósł, był bliski eksplozji, graniczący z unicestwieniem.
*
Dałam się zaprosić na kawę do baru na najwyższym piętrze biurowca firmy MultiNor. Okazało się jednak, że lobby bar był zamknięty. Może chwilowo, ale on się wystraszył, że mu ucieknę, i zaproponował, byśmy usiedli w strefie chillout, a gdy już ochłonie po owym szoku, zajmie się kawą. Przez wielkie okno podziwiałam architektoniczne cuda dzielnicy Bjorvika, w górze przesuwały się leniwie altostratusy, wielkie i nadęte jak sterowce, poddające się bezwolnie tchnieniom wiatru pchającego gęste kłęby na zachód. Nie zanosiło się na deszcz.
W zasadzie nie myślałam o niczym, a już w najmniejszym stopniu nie byłam zafrapowana facetem, który zjawił się znikąd i po prostu uraczył mnie komplementami. Chciało mi się kawy.
*
Była dobra – mocna, zawiesista i esencjonalna. Po kilku łykach, właściwie już po dwóch, trzepnęło mnie, jakby ktoś strzelił mnie z defibrylatora. Otrząsnęłam się jak po ostrym bitter shocie, ale było mi dobrze. Czułam, jak krew w moich żyłach przyspiesza, mój organizm zdawał się wchodzić na pełne obroty.
On, wwiercając we mnie wzrok znad filiżanki z logo Black Coffee, powiedział:
– Kawa powinna być czarna jak piekło, mocna jak śmierć i słodka jak miłość.
Odpowiedziałam mu nieco obojętnym spojrzeniem, chciałam, by dostrzegł w nim ironię, by wiedział, że nie daję się złapać na takie tanie chwyty, że trzymam dystans. Jego wzrok wciąż tkwił we mnie jak wbity w deskę nóż, pewny i nieruchomy.
Chyba usłyszał moje myśli, bo dodał z cierpkim uśmiechem:
– Sam tego nie wymyśliłem. – Siorbnął głośno kawę. – Ponoć jakiś francuski polityk. – Znów upił łyk. – Przeczytałem to gdzieś i mi się spodobało.
Widziałam, jak jego język zwija się w różowy rulon, czubek się wydłuża, zakręca raz w jednym, raz w drugim kierunku wewnątrz filiżanki z grubego fajansu. Patrzyłam, jak z rozmysłem obwodzi ścianki, jak łakomie zlizuje osad i pozostawia naczynie nieskazitelnie białe, wymuskane niczym wnętrze konchy perłopława. Na moment nasze spojrzenia się spotkały, ale uciekłam wzrokiem gdzieś ponad jego ramię. On wciąż trzymał filiżankę przy ustach.
Poczułam ciepło spływające od czubka głowy w dół brzucha, a zaraz po nim lekki skurcz, jak podczas owulacji, i lepką wilgoć wsączającą się w bieliznę. Zacisnęłam silniej uda, czekając, aż fala odpłynie. Byłam wściekła na to nagłe podniecenia i kompletnie nie rozumiałam, dlaczego moje ciało zareagowało tak idiotycznie.
Ciężkie milczenie zawisło między nami. Siedziałam spięta, myśląc tylko o tym, czy na pluszowym beżowym pufie nie zostanie jakiś ślad. Gorączkowo szukałam jakichś słów, żeby tylko przerwać krepującą ciszę, ale nic mądrego nie chciało się uwić w mojej głowie, za nic nie potrafiłam sklecić najprostszego komunikatu. Wszystko, co pchało mi się na usta, było banalne i płytkie niczym kałuża na chodniku po przelotnym deszczu. Bąknęłam coś o tym, że muszę już lecieć,
Wtedy on odstawił tę pioruńską filiżankę, splótł palce i powiedział:
– To miłe, że dałaś się zaprosić. Na pewno jesteś bardzo zajęta, a ja zabieram twój cenny czas.
W wypowiedzianej przez niego frazie wybrzmiało poczucie winy. Było w tym coś znanego mi z przechowywanych w pamięci obrazków dzieciństwa, kiedy to przydarzyło mi się coś przykrego, nad czym nie zapanowałam, a co wyrządziło jakąś szkodę. Wpadałam wówczas w stupor, z szeroko otwartymi oczami i rozdziawioną buzią, rozkładałam ręce i wszystko we mnie krzyczało: „Naprawdę nie wiem, jak to się stało! Naprawdę nie wiem!”. W rzeczywistości nie sądzę, by w jakikolwiek sposób przejął się tym, czy mam czas, czy też go nie mam.
A mnie właśnie zabrakło słów. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Nigdy mi się to nie zdarzało.
Na jego palcu błysnął niewielki złoty sygnet. Jak u starego faceta, który jedwabnym fularem wsuniętym pod rozpięty kołnierzyk, żakardowym tużurkiem ze lśniącymi klapami pragnie podkreślić swoją klasową wyższość.
Nadal szukałam odpowiednich słów, aby podtrzymać rozmowę, ale tak naprawdę nie zależało mi na tym, by się dowiedzieć jak ma na imię ani co tu robi. Zdałam sobie sprawę, że dałam się zaprosić komuś, kto mnie w najmniejszym stopniu nie interesuje.
Zresztą w tym czasie mało kto mnie obchodził. Ludzie byli dla mnie tylko elementami, faktorami zdarzeń, o tyle istotnymi, o ile mieli wpływ na moje życie. Zawodowe życie. Bo to ono podówczas determinowało moje bycie w świecie.
Zaczynałam się niecierpliwić, przerzucałam nogi z prawej strony na lewą i nie kryjąc ostentacyjnej nudy, zerkałam na zegarek. Dostrzegł mój ruchowy niepokój.
– Pracuję tu, ale nigdy cię nie widziałem – powiedział. – Chociaż fakt, od kilku miesięcy przebywałem non stop w Polsce.
Wzruszyłam ramionami i skonstatowałam:
– Nic więc dziwnego, ja od paru tygodni jestem w Oslo.
Wymienialiśmy jakieś nic nieznaczących zdania o Oslo, o pogodzie i firmie, w której – jak się okazało – byliśmy oboje zatrudnieni, ale ponoć w sektorach na tyle odrębnych, że nie było wspólnej płaszczyzny, która powodowałaby, że mogliśmy się znać i widywać. Być może na jakichś branżowych eventach, ale ja nie uczestniczyłam w żadnych. Zawiązałam wprawdzie pewne przyjaźnie z ludźmi z branży, jednak jakiekolwiek spotkania zawsze odbywały się po pracy. Starałam się, by życie zawodowe nie przenikało do prywatnego i odwrotnie, choć na dobrą sprawę moje życie było szare, nudne i nijakie. Od dawna nic się w nim nie wydarzało, a przynajmniej nic takiego, co na przykład chciałabym zaznaczyć w kalendarzu na czerwono i pamiętać o tym przez najbliższy czas. Byłam jak w tej piosence Turnaua Naprawdę nie dzieje się nic – ugrzęźnięta w pustce, zamknięta w szklanej bańce, niekoniecznie zainteresowana tym, co na zewnątrz.
Nie zamierzałam mu opowiadać o sobie. Zwiniętą dłoń przytknęłam do ust i chrząknęłam. A potem powiedziałam cokolwiek, byle się odezwać i nie siedzieć jak ta guła, a jednocześnie zakończyć to spotkanie.
– Dziękuję za kawę. Miło było. Potrzebowałam chwili wytchnienia.
Wydukałam to zduszonym głosem. Byłam na siebie wściekła. Fakt, nigdy nie byłam przebojową tupeciarą, lecz nie zdarzyło mi się zachowywać jak ostatni wypłosz, cholerne lelum polelum, jak w tej chwili. Rosła we mnie wściekłość na samą siebie. Bo niby co miało być miłe? Szybka kawa pośród dwóch banalnych zdań? Może trzech. Nawet się sobie nie przedstawiliśmy.
On sięgnął po filiżankę, ale odstawił ją z powrotem, jakby przypomniał sobie, że przecież jest pusta, opróżnił ją do cna, oczyścił lepiej niż zmywarka Boscha. Porcelana zakołysała się na talerzyku, zadzwoniła, kłócąc zalegającą ciszę.
Widocznie się wystraszył, że zaraz sobie pójdę, bo nagle zaczął mówić o Oslo – jakie jest nowoczesne, jakie piękne, jak różnorodne i europejskie, zachwycał się z przesadą rosnącymi tu jak grzyby po deszczu biurowcami. Między wiersze co rusz wplatał jakieś smaczki o Norwegach, rzucał nazwiskami ludzi z firmy, których zupełnie nie kojarzyłam. Słuchałam bez zaangażowania, nie próbując ukryć ogarniającej mnie nudy.
Było coś dziwnego w tym naszym spotkaniu. Jak w jakimś filmie. Czeskim albo polskim. Nieraz oglądałam takie filmy, gdzie bohaterowie siedzą w jakimś miejscu i klepią trzy po trzy. Trudno było się zorientować, o co właściwie im chodzi. Potrzeba było czasu, a fabuła rozjaśniała się gdzieś dopiero przy końcu. Niekiedy dawałam im szansę i nie wyłączałam telewizora. Ale zazwyczaj nie miałam w sobie cierpliwości. Zawsze lubiłam, jak coś od początku jest klarowne. Często czytałam o danym filmie przed lub w trakcie seansu. Nie przeszkadzało mi, że dowiem się, jak się skończy. Nie przepadam za suspensami. Zaskoczenia wybijały mnie z toru. Byłam cholernie metodyczna. (Potem się nauczyłam, a w zasadzie byłam zmuszona do przeorganizowywania wielu spraw.)
Jego tyradę przerwał dźwięk mojego telefonu. Dzwonek był natarczywy i irytujący. Już dawno obiecałam sobie, że go zmienię. Ilekroć odzywał się gdzieś wśród ludzi, wywoływał na ich twarzach wyraz konsternacji. Teraz jednak wydał mi się zbawienny. Zerknęłam na ekran i odrzuciłam połączenie, ale zwróciłam się do niego:
– O! Już mnie poszukują! Muszę się zmywać.
– Może się kiedyś zdzwonimy? – zaproponował.
Wyciągnęłam wizytownik z torebki, palcem lekko pchnęłam w jego kierunku zadrukowany moimi danymi kartonik.
– To moja wizytówka, proszę.
Odczekał kilka sekund i schylił się po nią. Przez jego twarz przemknął niewyraźny uśmiech. Długo wczytywał się w drobny tłoczony druk. „Julita Kordecka. Key Account Manager”.
– Julita Kordecka – przeczytał powoli, jakby wyartykułowanie mojego imienia i nazwiska sprawiało mu trudność.
– Jens. – Uścisnął moją dłoń. – Jens Widar Peterssen. Pozwolę sobie zadzwonić.
Wstaliśmy z pewnym ociąganiem. Chyba obydwoje odczuwaliśmy dziwność tej sytuacji. Nie chciałam, by szedł za mną, wolałam mieć go obok siebie. Wciąż czułam się niepewnie z wilgocią między udami. Obciągnęłam spódnicę, poprawiłam żakiet. Było gorąco, biały T-shirt pod marynarką lepił mi się do ciała.
Kierowaliśmy się ku wyjściu. Jego spojrzenie przykleiło się do moich pleców. Ja szukałam wzrokiem toalety. Na szczęście była tuż obok strefy ciszy. Skrzywiłam usta w grymasie i wybąkałam coś pomiędzy „do widzenia” a jakimś nieartykułowanym bełkotem.
On nachylił się i powiedział mi wprost do ucha:
– Jesteś wyjątkowo interesującą kobietą. Wyjątkowo – powtórzył to słowo z naciskiem.
Zarumieniłam się jak nastolatka.
– Nie lubię tych wszystkich plastikowych lal – dodał. (Chociaż po latach zapomniał o mojej wyjątkowości i mówił do mnie „ty ruda suko”).
Zanim zniknęłam za drzwiami toalety, rzucił jeszcze:
– Powinnaś ubierać się na zielono.
*
Koniec końców zaczęłam nosić te cholerne zielenie. Wmawiałam sobie, że nie dla niego, ale ponieważ podobno zielony jest kolorem nadziei.
*
W nocy z dwudziestego drugiego na dwudziesty trzeci marca miałam niesamowicie erotyczny sen. Wszelkie fantazje – te, do których się przyznawałam i kreowałam w głowie całkiem świadomie, jak i te, które podsuwały mi przeróżne życiowe sytuacje – naraz doszły do głosu. Byłam w tym śnie zdolna do takich ewolucji, których w realnym życiu z prostych, przyziemnych względów za nic bym nie wykonała – byłam zbyt oporna na ruch, na wszelkie gimnastyki, na mocowanie się z własnym ciałem. Leniwym i gnuśnym. A tu nagle byłam giętka niczym Nadia Comaneci, w której jako młoda dziewczyna zakochana była moja mama, a której zdjęcia znalazłam kiedyś wklejone do brulionu w lśniącej, sztywnej okładce, obok aktorek i piosenkarek Liz Taylor, Zsuzsy Concz i Roberty Flack. (Był czas, że matka miała ambicje, by zapisać mnie na zajęcia gimnastki artystycznej, ale po pierwszym nieudanym skoku przez skrzynię, na której utknęłam, obijając sobie boleśnie krocze, dała spokój i zaprowadziła mnie do domu kultury na zajęcia z ceramiki.)
No więc w tym śnie moje ciało było giętkie i zwarte, sprężyste i bezwzględnie mi posłuszne. Żadnej niesubordynacji. Zsynchronizowane z umysłem, poddane emocjom i pożądaniu. Absolutnie wyzwolone. Facet poruszał się po nim bez kuchy, jakbym była mapą z zaznaczonymi pinezkami punktami. Każdy jego dotyk, każde muśnięcie językiem było precyzyjnie celowane. Czysta wirtuozeria.
Obudziła mnie rozkoszna błogość. W rękach trzymałam zmiętą pościel. Byłam rozedrgana i mokra. Oddychałam szybko, niespokojnie. Odrzuciłam kołdrę. Owionęło mnie chłodne powietrze. Dotykałam swego ciała powoli, z rozmysłem i nadzieją, że uda mi się podtrzymać ową rozkosz. Chciałam przywołać w myślach twarz mężczyzny ze snu, ale nie potrafiłam. Chyba nie miał twarzy. Byłam jednak pewna, że jeśli ją miał, była to twarz Jensa Widara Peterssena.