Podwójne zaręczyny
Saga warszawska, tom 2
Data wydania: 2024
Data premiery: 2 lipca 2024
ISBN: 978-83-68135-02-2
Format: 145/205
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 320
Kategoria: Literatura współczesna
47.90 zł 33.53 zł
Saga warszawska – powieści, w których codzienność i życie towarzysko-rodzinne toczą się na tle wielkich wydarzeń XIX i XX wieku.
Magdalena Żarska, młodziutka i śliczna dama klasowa, nauczycielka w Instytucie Guwernantek, spotyka dziennikarza i wykładowcę polskiej literatury, Juliana Sucheckiego. On, syn browarnika, zwrócił na nią uwagę już wcześniej. Zamach na pannę Klementynę Tańską pomaga Julianowi przezwyciężyć wrodzoną nieśmiałość i zawrzeć znajomość z Madzią.
Romans rozkręca się powoli pomimo podejrzeń panny Żarskiej oraz planów matrymonialnych ojca Juliana, który ma zamiar ożenić go z córką swojego konkurenta w biznesie. Czy dane im będzie żyć długo i szczęśliwie w obliczu wybuchu powstania listopadowego?
Zapraszamy do stolicy w ostatnich latach przed wybuchem powstania listopadowego i w czasie jego trwania, gdzie właśnie buduje się Teatr Wielki, na ulicy Widok panowie odwiedzają ekskluzywny dom rozpusty, przy Daniłowiczowskiej zaczęło działać nowoczesne więzienie, a generał Paskiewicz prowadzi rosyjskie wojska do ataku na redutę Ordona.
Mgła przesłaniała wszystko. Snuła się swoimi szerokimi spódnicami przez Świętojerską, obłapiała pałac Krasińskich i wybudowany naprzeciw niego teatr, wciskała się w Długą. Mieszała z dymami zakładów metalowych braci Evansów, które urządzono w dawno już zrujnowanym kościele Świętego Jerzego. Zamontowano tu jedną z pierwszych w Warszawie maszyn parowych. Dym i mgła zgarniały w swoją wilgoć ciężki odór rynsztoka, nieświeży zapach kamienicznych bram, smród z szaletów stojących na podwórkach. Listopadowy mrok panoszył się wszędzie. Przez tuman z trudem przedzierało się światło nowych, ulepszonych latarni łojowych, powszechnie zwanych genewskimi, które niedawno zaczęto montować na ulicach. Nie pomagały nawet rewerbery , bo teraz pokryte były drobniusieńkimi kropelkami szarej od dymu wody. Zdawało się, że cały świat opuścił ręce w rezygnacji i przygnębiającej melancholii, ale nie była to prawda, bo właśnie drzwi Instytutu Wychowania Płci Żeńskiej, zwanego w skrócie Instytutem Guwernantek, mieszczącego się przy ulicy Świętojerskiej, otworzyły się i stanęła w nich panna Magdalena Żarska. Uśmiechnęła się radośnie do tego smutnego świata, prezentując mu dwa rozkoszne dołeczki w policzkach, rozejrzała wokół z trudnym do wyjaśnienia zachwytem w ciemnych oczach. Kosmyki włosów, wysuwające się spod skromnego kapelusika budki, pod wpływem wilgoci natychmiast energicznie zwinęły się w optymistyczne loczki. Madzia była szczęśliwa, bo w małej torebeczce w kształcie woreczka niosła całkiem pokaźną sumkę, którą przed chwilą wręczyła jej przełożona szkoły. Jej pensja! Pierwsze zarobione samodzielnie pieniądze! Całe siedemdziesiąt złotych! Majątek! Jakaż to radość tak iść i obmyślać, na co się je przeznaczy. Połowę tej sumy trzeba będzie dać pani Florentynie za mieszkanie i jedzenie, ale z resztą będzie mogła Magdusia zrobić, co jej się żywnie podoba. Państwu Żarskim wiele zawdzięczała. To oni od wczesnego dzieciństwa ją wychowywali. Jak nędznie wyglądałoby jej życie, gdyby nie pani Florentyna i jej mąż! Rozpadający się, biedny dwór w mazowieckiej wsi Bednary, rodzinny dom Magdusi, nie był dobrym miejscem na start do szczęśliwego życia. A dzięki swoim bogatszym krewnym może jutro, albo za parę dni, obie z panią Florentyną pójdą na Bielańską, gdzie mieści się największy w Warszawie sklep prowadzony przez wielkiego finansistę Fraenkla i Magda kupi sobie buciki? Takie piękne na niewysokim obcasiku z kwadratowymi noskami, ozdobione z wierzchu kokardką, a może kwiatkiem? Takie buciki kosztowały dwanaście złotych, ale wreszcie było ją na nie stać. Albo nową suknię. Teraz modne są takie z dużymi bufiastymi rękawami i ozdobnym kołnierzem przykrywającym całe ramiona.
Elegancka suknia kojarzyła się Magdusi z panną Klementyną Tańską, wykładowczynią nauk moralnych w jej szkole. Była to osoba niezwykle dystyngowana. Dziewczyna westchnęła głęboko z podziwu nad tą kobietą, jednak zachwyt ten, podszyty był z lekka zazdrością. Choć nie, nie zazdrością. Panna Klementyna choć taka dzielna, mądra, niestety nie miała chyba szans na zwykłe kobiece szczęście. Jej sylwetkę oszpecała wysunięta do góry lewa łopatka, niewielki garb. Biedna! Cień współczucia przemknął przez twarz Magdalenki. Skręciła w Długą. Zwykle była to gwarna ulica, na której siedzibę miały rozliczne hotele, ekskluzywne sklepy, kawiarnie, ale dziś z racji paskudnej listopadowej pogody i tego, że cała Warszawa odwiedzała o tej porze groby swoich zmarłych, było tu pustawo. Ledwie jakaś służąca wychyliła się z mgły, biegnąc truchcikiem, albo posłaniec sunął gdzieś wielkimi susami, czasem przejechała dorożka ciągnięta leniwie przez zmęczoną szkapę.
Trzeba było iść ostrożnie, bo bruk w wielu miejscach był uszkodzony. Ulicę Długą niekiedy nazywano Szeroką. I jedna, i druga nazwa pasowała do niej wyśmienicie. Teraz na tej szerokiej i długiej ulicy splątane pasma mgły wyglądały jak kądziel olbrzymów z opowieści babki Magdusi. Podobno przędły z niej nici kobiety potopione przez wodników i siedzące przy kołowrotkach na dnie rzeki. Ich zzieleniałe od wilgoci włosy czasem widać było w zakolach starej Wisły. Dreszcz przeszedł Magdę od wspomnienia tej baśni. Wyjęła rękę z mufki i wymacała pod płaszczykiem swój największy skarb, woreczek z niesamowitą masą pieniędzy. Tym razem poczuła się zagrożona. Usilnie starała się przebić wzrokiem przez mgłę. Na próżno. Wtedy przypomniała jej się jeszcze inna gadka, którą słyszała od starej przekupki na Rynku. Podobno kościół Świętego Jerzego, ten właśnie, w którym teraz swoją żelazną fabrykę mieli bracia Evansowie, został wzniesiony na miejscu kapliczki ufundowanej przez napadniętego przez zbójców karczmarza. To święty pomógł mu wtedy ocalić życie i majątek. Kto pomoże w razie czego Magdusi?! Przyspieszyła kroku. Goniły ją wspomnienia różnych maszkar, o których opowiadano sobie w kuchni jej rodzinnego dworu. Najwięcej strachu wzbudzał Bezkost, potworny wampir, który przypominał wór napełniony krwią ofiar. Ponieważ nie miał kości, mógł przecisnąć się przez każdą najmniejszą nawet szparkę. Albo Ćmok, wielki, skrzydlaty z pazurzastymi łapami. A na dodatek naprawdę, a nie we wspomnieniach, zamajaczyła Madzi we mgle jakaś sylwetka. Ktoś szedł przed nią, ale tak bezszelestnie, jak zjawa, czy jakiś duch. Czy to możliwe, żeby odgłos kroków tak doskonale tłumiła wata mgły?
– Ha, ha, ha! – Madzia spróbowała się zaśmiać w ten mroczny opar ze swoich dziecinnych wspomnień, ale wtedy stado wron z głośnym krakaniem zerwało się z pobliskiego drzewa i pofrunęło w ciemność. Przerażona ruszyła biegiem w stronę Leszna. Tam niedaleko mieszkała. Już dobiegła, już skręcała w swoją ulicę, kiedy usłyszała jakiś tętent i krzyk woźnicy. Konie poniosły! Gnały przed siebie przerażone i stangret nie potrafił ich zatrzymać. Magda wskoczyła do najbliższej bramy, w ostatniej chwili uciekając przed pędzącą bryczką. Wyjrzała na ulicę i struchlała ze strachu. Powóz potrącił tę postać, którą widziała poprzednio. Ten ktoś nie zdążył schronić się w bramie, jak zrobiła to Magda, czy też został wepchnięty pod rozpędzone konie? To było nieprawdopodobne, ale wydawało się jej, że widziała ten moment. Ktoś wyłonił się z mgły i pchnął tę kobietę. Bo to była kobieta, tego Madzia była pewna. Tylko czy na pewno pchnął? Czy tylko tak się jej wydawało w tym mroku i mgle? Podbiegła do leżącej na ulicy postaci. Biedaczka już się próbowała zebrać, usiadła i tak znieruchomiała przez moment całkowicie oszołomiona.
– Matko Boska! – Magdusia sama nie wiedziała, czy jest bardziej przestraszona, czy zdumiona. – Panna Tańska!