Na moście pożegnań
Saga kresowa, tom 2
Data wydania: 2024
Data premiery: 26 marca 2024
ISBN: 978-83-67867-70-2
Format: 145/205
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 304
Kategoria: Literatura współczesna
47.90 zł 33.53 zł
Z marzeń zostaną tylko cienie.
Jest rok 1941, na tereny Kresów wkraczają Niemcy, początkowo witani przez mieszkańców Baranowicz jako wybawiciele od „czerwonej zarazy” jak nazywano Rosjan. Stefania cieszy się, że Janka wreszcie uwolniła się od zakochanego w niej rosyjskiego sołdata i teraz będzie bezpieczna. Odetchnęła również rodzina Żyda Schlechtera.
Jednak Niemcy szybko wprowadzają kolejne restrykcje. Zakładają getto, do którego, mimo pomocy Janki, trafia jej przyjaciółka Hania wraz z matką i bratem.
Między Janką a jej „fikcyjnym mężem” Stachem powoli rodzi się uczucie, na świat przychodzi ich syn. Wydaje się, że wojna zmierza ku końcowi, na Kresy wracają Sowieci. Życie „za drugiego Sowieta” jest spokojniejsze, ale rodziny rozdziela kolejna mobilizacja. Powołanie do wojska otrzymuje również Stach. Kobiety zostają same z małym dzieckiem. I właśnie wtedy dowiadują się o akcie podziału Polski, w wyniku którego mieszkają już nie w Polsce, ale na terenach ZSRR. Mają wybór, mogą pozostać u siebie i przyjąć obywatelstwo rosyjskie, bądź w ramach akcji ekspatriacyjnej wyjechać na Ziemie Odzyskane. Z ciężkim sercem decydują się na to drugie rozwiązanie.
Lato 1941
W powietrzu unosił się letni zaduch, było gorąco. Stefania jak zwykle narzekała, że czuje zapach bagna. W słoneczne niedzielne popołudnie siedziały z córką w domu, szczęśliwe, że dzisiaj nie muszą iść do pracy. Nie mogły, jak kiedyś, posiedzieć w sadzie ze szklanką kompotu. Bały się, że ktoś z sąsiadów doniesie, a nie chciały kłopotów. Praca w kołchozie była przymusem, chodziły na zmianę, odrabiały zlecone prace jak pańszczyznę. Nowa władza skrupulatnie kontrolowała obecność. Nikt nie pytał, jak się czują i czy mają siłę pracować. Nieraz deszcz kapał za kołnierz, wiało śniegiem, a trzeba było iść. Stanisław za każdym razem powtarzał:
– Wot tak skazał bidniak, kaniołku nadzioł, w kołchoz poszoł…
Wkładał swoją czapkę i szedł z musu, niechętnie, wlokąc się noga za nogą.
Stefania z Janką dostały przydział do obory, tam było trochę cieplej i miały mleko. Co prawda z udoju rozliczano je skrupulatnie, ale zawsze mogły napić się chociaż odrobinę. W kołchozie była też Tećka, ślubny prezent Janki. Nie chciały jej oddawać, tłumaczyły, że w domu potrzebna, mlekiem dzielą się z sąsiadami, ale nie było dyskusji. Porykująca rozpaczliwie Tećka została zabrana i stała się kołchozową krową. Czasami Stefanii udało się schować małą buteleczkę mleka i przynieść Julkowi. Janka nie wiedziała, jak matka to robi, że nigdy nikt niczego u niej nie znalazł. Jednak Stefania nie chciała o tym rozmawiać, tłumaczyła, że dla swojego dziecka zrobi dużo więcej niż tylko kradzież jednej małej buteleczki mleka. Czasem na tej odrobinie gotowali zacierki z burej mąki, dolewając do mleka bardzo dużo wody. Smakowała im ta biedazupa bardzo, ale i tak byli głodni. Julek schudł, rósł i dalej się jąkał. Stefania miała nadzieję, że jak minie wojna, to i jąkanie przejdzie. Chłopiec niechętnie się odzywał, wiejskie dzieciaki nazywały go Jątek i śmiały się z niego. Najlepszy przyjaciel, Henio Szlechter, nazywany Niuśkiem, nie śmiał się i nie dokuczał. Widywali się codziennie i tylko przy nim Julek miał odwagę mówić, a nawet śmiać się głośno.
W domu zaczęło być biednie, a one nie miały pomysłu na zarobek. Zbierane jesienią w sadzie jabłka musiały oddać, a z worka szybko ubywało potajemnie wykopanych ziemniaków. Udało im się go zatrzymać, bo ukryły go starannie w leśnej ziemiance. Wykopaną w lesie jamę Stanisław przygotował na wypadek burzy, teraz była tajnym schowkiem na jedzenie. Zrobił ją, kiedy piorun zabił mu narzeczoną, od tej pory bał się tak bardzo, że las ograniczał się dla niego tylko do tego miejsca. Grzyby, jagody, maliny i drewno zbierał jedynie wkoło schronu, żeby w razie grzmotów natychmiast się ukryć. Wykopał go sam, zabezpieczył i często korzystał. Raz nawet zdarzyło się, że wszyscy w nim spali, kiedy któryś z sąsiadów doniósł im, że będą polskie gospodarstwa palić. Bali się wtedy bardzo, nawet nie pytali kto i dlaczego ma im podpalać dom. Stefania, biegnąc z nimi do lasu, nie zabrała z sobą nic, żeby nie wzbudzać sąsiedzkiej ciekawości. Poszli tylko z koszem i zostali w lesie dwie noce. Spali przykryci słomą, którą Stach przezornie tam zostawił po żniwach. Na szczęście po powrocie zastali dom cały, niesplądrowany i niespalony.
Teraz w leśnej ziemiance trzymali baniaki z bimbrem, worek z ziemniakami i wszystko to, co głodni ruscy żołnierze rekwirowali, bo mogło im się przydać. Stach chodził tam z wiaderkiem co drugi dzień, przynosił po kilka ziemniaków, starannie przykrytych suchymi gałęziami i szyszkami. Nawet zwykłe kartofle były łakomym kąskiem dla wygłodniałych żołnierzy. Nie gardzili niczym, co nadawało się do jedzenia czy picia.
Stefania bała się, że przyjdzie taki moment, że już nie będzie jedzenia i umrą z głodu jak Ukraińcy parę lat wcześniej. O wielkim głodzie ludzie opowiadali straszne historie, śmierć głodowa była dla niej przerażająca. Zbierała w lesie bulwy, kłącza, suszyła je i ucierała, a potem robiła z nich podpłomyki na kuchennej płycie. Janka zamykała oczy, żuła gorzkie placki i wyobrażała sobie, że to ociekające miodem wiatruszki albo drożdżowe ołatki, obłożone słoniną.
Interes alkoholowy przynosił niewielkie pieniądze, ale coraz trudniej przychodziło im zdobywać to, co było niezbędne do jego produkcji. Nie mogli zrezygnować, bo zupełnie straciliby źródło dochodu. Całą produkcją zarządzał teraz Stach. Władek dowiedział się o ukazie wywózki i zdążył się ukryć. Najpierw pomieszkiwał w starej chałupie Stacha, potem ktoś mu powiedział, że leśni się organizują, pożegnał matkę i poszedł. Długo płakała, jeszcze wciąż zastanawiała się, czy walczy, jak mu tam w tym lesie. Pamiętała spanie w ziemiance i wiedziała, jak Władzio musi być ciężko. Do tego miał sztywne dwa palce, co praktycznie uniemożliwiało strzelanie. Jak więc sobie radził?
Stach pilnował bimbru, ale to one starały się o zboże. Przynosiły na zmianę z kołchozu garście jęczmienia, po kilka ziemniaków starannie ukrytych pod spódnicami. Wiedziały, że złe oczy patrzą, więc nie brały za wiele, ot po troszkę, ale prawie za każdym razem. Na początku miały wyrzuty sumienia, że kradną, przecież to nie ich.
Stach cierpliwie im tłumaczył:
– A myślicie, że oni mają takie myśli, jak piją mleko od Tećki? Albo żałują was, że wy głodne? Jestem pewny, że nie wy jedne okradacie kołchoz, nie dla zysku przecież, ale żeby jeść.
Rozgrzeszały się więc, ale księdzu nas spowiedzi szczerze o tym powiedziały. Dobrotliwy ksiądz mówił prawie to samo, co Stach, ale innymi słowami.
– Takie czasy, kradzież to kradzież, ale Bóg zrozumie matkę, co dzieci chce nakarmić, wybaczy. Żałuj za te grzechy.
Żałowały szczerze. Że czas taki nastał, że nie mogą inaczej, że nie mają już prawie nic i muszą kraść. Wiosnę jakoś udało się przeżyć, kiedy już łąki się zazieleniły, zrobiło się ciut lepiej. Były wdzięczne Filomenie za wszystko, czego nauczyła Stefanię. Młode pokrzywy, lebioda, mniszek – to wszystko można było zjeść. Stefania robiła zielone zupy, które chociaż na chwilę syciły żołądek. Szczawiowa z dzikiego szczawiu była gorzkawa, ale pyszna. Po dodaniu do niej odrobiny jajka i połowy ziemniaka stawała się prawdziwym przysmakiem. W domu nigdy nie jadło się wystawnie, jedzenie było dość proste, ale smaczne, i nigdy go nie brakowało. Teraz niestety głód pukał do każdych drzwi. Ludzie ze wsi zaczęli polować. Zastawiali wnyki, budowali pułapki, w które czasem łapał się jakiś zając bądź sarna. Stach niestety tego nie umiał. Bimber robił dobry, ale zabijanie zwierząt było zupełnie nie dla niego. Wolał w zakamarkach lasu sadzić kartofle, po kilka sztuk w jednym miejscu, niż poderżnąć gardło bezbronnemu zwierzęciu. I za jedno, i za drugie można było dostać kulę w łeb albo w najlepszym razie stracić zęby. Niejeden we wsi już się o tym przekonał, jak próbował z sarną do domu wrócić. Ruski patrol specjalnie chodził brzegiem lasu, żeby kłusowników łapać. Zabierali to, co mogli, a potem zamęczyli, jak byli za mało pijani. Niedopici tortury wymyślali straszne, żeby mieć rozrywkę; staremu Tońkowi z końca wsi kazali swojego syna powiesić. Tak długo męczyli starego, bili i po kawałku skórę mu zrywali, że w końcu założył synowi postronek. Zaraz potem sam się obok powiesił, po omacku, bo wcześniej wyłupili mu oczy. Gdy już wystarczająco się napili, zabierali, co się dało, i puszczali wolno. Na koniec zawsze przyłożyli kłusownikowi kolbą karabinu w szczękę, tak mocno że z przodu niewiele zębów zostawało. Ludzie woleli głodować, niż się narażać.
One też bały się bardzo, starały się jak najmniej pokazywać we wsi. Poprzedniego lata dostały urzędowe pismo, że mają obowiązkowo przyjąć rosyjski paszport. Dla Stefanii było nie do pomyślenia, że może zrzec się polskiego obywatelstwa. Znowu chodziła nocami, gubiła włosy, obgryzała do krwi paznokcie i nie wiedziała co robić. Z jednej strony musiała chronić Julka, ale z drugiej jej patriotyzm nie pozwalał napluć na narodowe wartości i wyrzec się ich. O Jankę mniej się martwiła, w końcu dziewczyna miała już swój rozum i sama mogła podjąć decyzję.
Janka w tej sprawie naradzała się z mężem. Myślała podobnie jak matka, nie chciała być obywatelką Rosji, ale Stach przekonywał:
– Janka, może to tylko na chwilę. Weźmy dla świętego spokoju.
– A potem okaże się, że nie wrócimy już do Polski, tylko gdzieś nas powiozą, bośmy Ruscy? Nie zgadzam się.
– Może zrozumieją, że taki przymus był? Szczególny czas, to szczególne decyzje.
– Nie zgadzam się, ale ty rób, co chcesz.
– Zrobię wszystko, żeby was chronić, Jania. Mężem twoim jestem, to jak mam robić to, co chcę?
Uśmiechnęła się do niego serdecznie. Nie kochała go. Był dobry, miły, opiekuńczy i potrzebny, ale nie czuła, że go kocha. A jednak nie wyobrażała sobie, jak mogłyby przetrwać bez niego.
Nie byli całkiem prawdziwym małżeństwem. Pop pobłogosławił, urzędowy papier podpisali, ale żyli oddzielnie. Janka wciąż u matki, a Stach w warsztacie Ludwika. Po wojnie, jak mówili, będą własne sprawy prostować. W tych okolicznościach Janka nie czuła się zobowiązana do lojalności, niech Stach podejmuje swoje decyzje, ona miała swoje zdanie.
U Szlechterów nie było inaczej, próbowali handlować, robili skarpety, swetry, coś tam czasem uszyli, ale nie wystarczało im na nic. Liczyli ziemniaki, jedli mało i nieregularnie. Marii najbardziej brakowało cygaretek. Przed wojną paliła damskie waniliowe papierosy w długiej lufce, w powietrzu unosił się wtedy tajemniczy zapach wielkiego świata. Teraz miała ruską machorkę. W tajemnicy skręcała papierosy z gazetowego papieru. Pomagało na nerwy i była mniej głodna. Miała ostatnie dwie cygaretki, odłożone na ten moment, kiedy wreszcie skończy się wojna. Wtedy naleją sobie z Aaronem koniaku, ona zapali swoją cygaretkę i wreszcie poczuje się wolna. A potem zrobią przyjęcie. Będą jeść, pić, znowu jeść… Była wdzięczna Stefanii za przepis na zieloną zupę, jedli ją ze smakiem. Już zapomnieli o wspaniałościach, które potrafiła przygotować Ryfka, przygarnięta przez nich sierota. Kuchnia Ryfki była znana w okolicy, a teraz Ryfka pomagała siekać lebiodę, żeby w ogóle było co do garnka włożyć. Opowiadała przy tym rozmarzonym głosem, co przygotują na uroczystą powojenną kolację.
Szlechterowie na początku liczyli dni, potem tygodnie, spekulowali o końcu wojny. Uważali, że to nie potrwa długo, ale sytuacja polityczna nie normowała się, nic nie było do końca jasne. Władza rosyjska nie była przeciwna Żydom, szczególnie tym bardziej wpływowym. Największy problem mieli Polacy. Szlechterowie starali się pomagać Stefanii, wciąż zlecali jej robienie skarpet. choć nie było na nie odbiorców.
Stefania doskonale o tym wiedziała. W końcu powiedziała Marii wprost:
– Proszę cię, nie dawaj mi więcej wełny, przecież wiem, że nie macie zbytu na skarpety. Jakoś muszę sobie sama radzić.
– Teraz nie mamy, ale jak się zrobi chłodniej, może znowu handel ruszy.
– Wątpię, ludzie oszczędzają, na czym mogą. Kto teraz dba o ciepło? Najważniejsze to mieć pełny brzuch, taki czas. Sami macie niewiele.
Maria nie przyznawała się przyjaciółce, że u nich też nielekko. Po zamianie waluty ze złotówek na ruble stracili właściwie całą gotówkę, która im została. Reszta, ulokowana w różnych bankach, była praktycznie nieosiągalna. A już zupełną katastrofą okazała się wiadomość przyniesiona pięknego czerwcowego poranka w zaklejonej kopercie z pieczęcią. Marii nie zdziwiło, że posłaniec wcisnął jej coś w rękę i kazał podpisać, nie zamieniwszy z nią ani słowa.
– Przekażę mężowi – powiedziała, ale strach ścisnął ją za gardło, miała złe przeczucia.
Aaron pracował w szwalni, prawie pustej, od dawna nie miał już pomocników. Ciągle coś przekładał, przesuwał, pruł, sam sobie wymyślał zajęcie, bo przeszkadzało mu poczucie bezużyteczności.
Maria weszła bez słowa i podała mu papier.
Aaron usiadł na jedynym krześle, które tu zostało. Zanim otworzył, poprosił:
– Maniu, daj papierosa.
W pierwszym odruchu chciała zaprotestować, że przecież ona nie pali. Ale pomyślała, że to zupełnie bez sensu. Mąż udawał, że nie widuje jej z papierosem, nie znaczy jednak, że stracił węch. Okropny zapach czuć było od niej z daleka.
– Zaraz przyniosę.
Wróciła po chwili z dwoma skrętami, mało zgrabnymi, skręconymi niewprawnie. Zapalili wspólnie i siedzieli w milczeniu. Kiedy wypalili prawie do końca, Szlechter zdusił niedopałek.
– No to pora na wyrok.
Otworzył kopertę i zaczął czytać.
Maria patrzyła mu w oczy i czekała, myślała tylko o tym, gdzie ich wysiedlą. Przypomniała jej się przedwojenna loteria w baranowickim parku. Grała orkiestra, jedli lody, dzieci miały w rękach balony. Wszyscy byli podekscytowani, kto wygra świniaka i zabierze go na sznurku do domu, narażając się na niewybredne żarty zazdrośników. Kto wygra rower a kto obejdzie się smakiem. Teraz też mieli loterię, kupony życia, które przyjdzie im dźwigać. Kołyma, Workuta, Sybir, kto wie, co dzisiaj przyniesie im los?