Powiew ciepłego wiatru
Spacer Aleją Róż t. 5
Data wydania: 2021
Data premiery: 6 lipca 2021
ISBN: 978-83-66989-21-4
Format: 130x200
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron:
Kategoria: Literatura współczesna
44.90 zł 31.43 zł
W powieści Powiew ciepłego wiatru Edyta Świętek po raz ostatni zabiera czytelników na Spacer Aleją Róż. Tym razem udajemy się na przechadzkę trwającą od końca lat 70 po upadek władzy ludowej. Obywatele zmagają się z uciążliwościami stanu wojennego. W najmłodszej dzielnicy Krakowa regularnie dochodzi do brutalnych starć mieszkańców z jednostkami ZOMO. Rodziny Szymczaków i Pawłowskich płacą wysoką cenę za pragnienie wolności, lecz ich nadzieje i walka w końcu znajdują oczekiwany finał. Pod koniec 1989 roku z alei Róż znika znienawidzony pomnik Lenina, a młodzi ludzie po raz ostatni wciągają w płuca powietrze przesycone gazem łzawiącym. Na tle historycznych wydarzeń płynie codzienne życie obfitujące w zaskakujące wydarzenia. Miłość i nienawiść, narodziny oraz śmierć splatają się mocno ze sobą, tworząc wiarygodny obraz przeciętnej polskiej rodziny.
Jak bohaterowie powieści przetrwają kolejne zawirowania historii? Kto poniesie krwawą ofiarę za marzenia o wolności? Czy w końcu nastanie dla nich czas szczęścia i spokoju?
Lektura piątej części sagi przywiodła mnie w czasy mojego dzieciństwa. Żywność na kartki, wyroby czekoladopodobne, oddziały ZOMO oraz mieszaninę strachu i buntu Polaków wobec otaczającej ich rzeczywistości – pamiętam jak przez mgłę, ale dzięki tej książce wspomnienia te odżyły we mnie na nowo. Smak tamtych czasów plus barwnie opisane skomplikowane losy wielopokoleniowych rodzin Pawłowskich i Szymczaków wystarczą, by zachęcić do sięgnięcia po tę książkę. Polecam ją Państwa uwadze.
Magdalena Kumorek, aktorka
Właśnie o takim zakończeniu sagi marzyłam! Piąty tom stanowi doskonałe uzupełnienie całości, a jego ostatnie sceny sprawiają, że saga zostaje w głowie długo po odłożeniu lektury na półkę. To jeden z najważniejszych i najlepszych cykli ostatnich lat.
Magdalena Majcher, pisarka
Rok 1977
– Zośka! No pospiesz się! – jęczała Marta, której pilno było na stok. Od pół godziny czekała na siostrę, lecz ta zamiast po prostu złapać narty i włożyć kombinezon, musiała oczywiście robić się na bóstwo.
– Już, już! A cóżeś ty taka niecierpliwa? – żachnęła się dziewiętnastolatka, pieczołowicie poprawiając szczoteczką tusz na rzęsach. Jak na złość oporny kosmetyk był już na wyczerpaniu, więc co chwilę robiły się w nim grudki, a to sprawiało, że makijaż daleki był od ideału. Przynajmniej zdaniem zainteresowanej.
– I po co się tak pacykujesz? Myślisz, że ktoś cię tam będzie podziwiał?
Wzruszyła ramionami i poprawiła włóczkową czapkę. Mama wydziergała ją dla niej z moheru nabytego za ciężkie pieniądze w Peweksie. Pod koniec roku tato dostał jakąś gigantyczną premię za zgłaszane w pracy wnioski racjonalizatorskie i postanowił uszczęśliwić swoje trzy kobiety. Do sklepu pojechali w czwórkę, aby panie mogły wspólnie wybrać kolor, który będzie im wszystkim odpowiadał. Ależ to była radość w czasach, gdy w sklepach straszyły mało atrakcyjne, ponure barwy, a mniej zamożne modnisie musiały się zadowalać własnym rękodziełem sporządzonym ze sprutych starych swetrów lub z taniego anitexu, który szybko się kosmacił i rozciągał. Czapki i szaliki pań Pawłowskich odznaczały się pięknym, żywym kolorem ciemnej czerwieni, który mama określiła jako wiśniowy, a tato jako burgund. Chichotu było wówczas mnóstwo, gdyż ojciec nieszczególnie znał się na odcieniach i dla niego takie niuanse jak przykładowo łosoś, karmazyn czy amarant miały jedno określenie: różowy.
– Głuptasy z was – fuknął wtedy na córki, udając obrażonego. – Wy mi tu fiu-bździu o kolorach, a mnie chodzi o to, że ten wasz kudłacz jest w kolorze wybornego trunku. Ach! Pamiętam, jak mój świętej pamięci ojciec pijał przed okupacją burgunda! – westchnął rozmarzony. – Zawsze nalewał sobie z kryształowej karafki do kieliszka, oglądał pod światło barwę, a potem się delektował. Jeszcze do niedawna przy odrobinie szczęścia można było kupić jakieś lepsze alkohole. A teraz co nam zostało? Kryzys i kartki na cukier. Tak nas Gierek załatwił.
Dzięki głowie rodziny pani i panny Pawłowskie mogły się poszczycić pięknymi szalami oraz czapkami, które przyciągały łakome spojrzenia. Zośka puszyła się z tego powodu. Martę irytowało, że wyłazi z niej taka próżność. Przecież nie ich zasługą była posada ojca, więc z czym się tutaj obnosić? Czasami, gdy siostra strasznie ją tym drażniła, lubiła jej dogryźć. Przewracała wtedy oczami, przedrzeźniała intonację chwalipięty i, parafrazując zabawną scenę z filmu Rejs, mówiła:
– Mój ojciec jest z zawodu dyrektorem.
Tatko też miewał czasami ubaw z tego powodu, bo i jemu raz czy dwa się wyrwało:
– Bardzo mi przykro, inżynier Pawłowski jestem. Magister, żeby nie było! – uzupełniał z przekąsem.
Zocha zwykle obrażała się za docinki, gdyż nie lubiła tego filmu. Rejs uwielbiali za to i ojciec, i Marta. Obejrzeli go kilkakrotnie, za każdym razem dobrze się przy tym bawiąc, choć pierwsze zetknięcie z komedią było dla nastolatki nudne. Oceniła wtedy, że to takie ględzenie o niczym, i dopiero rok lub dwa lata temu odkryła ją na nowo.
W końcu doczekała się na guzdrałę.
Dziewczęta złapały narty i kijki.
– Lecimy, tatku! – Młodsza z córek cmoknęła szorstki od zarostu policzek Wawrzyńca.
– Uważajcie na siebie, sroki! – odparł. – Dołączę do was później z chłopcami.
Tegoroczne ferie zimowe spędzali w krynickim Walcowniku, czyli malowniczo położonym, nowoczesnym ośrodku wypoczynkowym przeznaczonym dla pracowników kombinatu. Na dwutygodniowy turnus przyjechali w aż siedem osób, gdyż rodzice postanowili zabrać ze sobą również Adriana, Marka i Wiolkę, czyli pociechy Karola. Ojciec wytłumaczył swoją decyzję tym, że on i tak niewiele jeździ z uwagi na dokuczliwy ból w lewej ręce, a Gabrysi należy się choć chwila wytchnienia.
Z dzieciakami było trochę zamieszania, ponieważ mała liczyła niecałe cztery lata i wymagała nieustannego doglądu. Z tej przyczyny na stok wyprawiali się na zmianę, ktoś musiał dyżurować przy dziewczynce. Marta sobie nie krzywdowała, gdy wypadała jej kolej. Zabierała bratanicę na sanki, lepiła dla niej bałwany, razem zrobiły sobie fotkę z ogromnym włochatym niedźwiedziem, choć to ostatnie przeraziło maleńką.
Kiedy mężczyzna przebrany w kostium wziął Wiolę na ręce, ta najpierw uderzyła w płacz, a potem, po usilnych zabiegach cioci, która uspokajała ją wszelkimi sposobami, pozwoliła, by ją chwilkę potrzymał. Przez ten czas spoglądała jednak podejrzliwie na białego kudłacza, więc można się było spodziewać, że zdjęcie nie będzie najlepsze. Fotograf obiecał, że jak je wywoła, to prześle odbitki na ich nowohucki adres.
W przeciwieństwie do młodszej siostry Zocha nie lubiła wychodzić z bratanicą na deptak.
– Jeszcze kto pomyśli, że to moje dziecko – fuczała z zażenowaniem.
– Ha, ha, ha! Boisz się, że cię kawalerowie odejdą?
– Może tak, może nie! Nie twój interes.
Niby dzieliły je tylko dwa lata, ale jakoś nie mogły się ze sobą porozumieć.
Ach… Do kitu z takim rodzeństwem. Karol dużo starszy, Zośka ma w głowie tylko chłopaków. Z Ewą łatwiej się dogadać niż z nią. Albo z Danusią – pomyślała o rówieśnicy, którą kochała najmocniej spośród całego kuzynostwa.
Kiedy kupili moher, uprosiła mamę, aby nie robiła dla niej rękawiczek i nie ozdabiała szalika frędzlami, lecz z zaoszczędzonego w ten sposób skarbu wydziergała choć po opasce na uszy dla kuzynek. A jeśli miałoby zabraknąć włóczki, to lepiej żeby jej szalik był ciut krótszy. Bo ani Dusia, ani Ewcia nie dostaną od swoich mam czegoś równie ładnego.
Marta znała już życie wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że sieroty bez ojców mają znacznie trudniej. Ciocia Krysia piła zdecydowanie za dużo alkoholu, przez co w ich domu wciąż brakowało na wszystko pieniędzy. A ciocia Sabinka pracowała w barze mlecznym, gdzie też nie zarabiała kokosów. Z tegoż powodu Paweł, zamiast zdawać maturę, wybrał trzyletnią szkołę zasadniczą i już od paru lat zarabiał – przynajmniej częściowo – na swoje utrzymanie praktykami zawodowymi, odciążając tym samym matkę. Niedawno upomniało się o niego wojsko, wyrywając biedakowi aż dwa lata z życiorysu. Marta spotkała go w Boże Narodzenie, gdy przyjechał na przepustkę, i wydał jej się jakiś taki odmieniony. Zmężniał, dojrzał, wydoroślał.
Kiedy mama usłyszała jej prośbę, pogładziła ją po policzku.
– Moje kochane kociątko. Oczywiście, że zrobię opaski dla dziewczyn. I wiesz co? Ja też nie muszę mieć rękawiczek z moheru. Mam ładne, skórzane, z barankiem w środku. Te, co kupiłam w ubiegłym roku na Krupówkach. Wystarczą mi na długo. Sobie też zrobię krótszy szalik. Bo przecież i Gabrysia chciałaby pewnie ładnie wyglądać, więc dla niej będzie trzecia opaska, a dla małej Wiolki-Fasolki zrobimy czapeczkę. Może wystarczy mi włóczki.
Marta ucieszyła się z jej słów. Ale właściwie nie spodziewała się innej odpowiedzi. Zdawała sobie sprawę z tego, że jest kryzys i każdemu trudniej teraz związać koniec z końcem. Im wiodło się nieźle, co było zasługą tatki. Mama twierdziła, że szczęście podzielone pomiędzy innych robi się jeszcze większe i bardziej cieszy. I trzeba się dzielić, ponieważ dobro zawsze wraca do dobrego, podobnie jak zło wróci do złego.
Wyciąg na Jaworzynie przeżywał prawdziwe oblężenie. Aura sprzyjała miłośnikom zimowych rekreacji, więc dziewczyny z przyjemnością szusowały po stoku, każda z osobna.
Marta szybko straciła z oczu starszą siostrę, którą momentalnie otoczył wianuszek adoratorów. Gibka sylwetka dziewczyny i fryzura w stylu Poli Raksy przyciągały wzrok mężczyzn. Szczęściara miała włosy, które naturalnie wywijały się w pożądany sposób. Młodszą z sióstr matka natura wyposażyła w gęstą czuprynę, lecz jej pasma były grube i ciężko opadały na ramiona oraz plecy, nie poddając się żadnym próbom kręcenia.
Przed oczami Pawłowskiej kilkakrotnie mignęły w oddali to piękna czapka, to skrawek granatowego kombinezonu. Zawsze obok siostry znajdował się jakiś narciarz, więc uwaga Zochy była skupiona na zachowaniu gracji w ruchach.
Marta przewróciła oczami i solidnie się odepchnęła. Uwielbiała szusowanie. Mogłaby nie schodzić ze stoku. Wiedziała jednak, że mama także przepada za sportem i też pewnie chciałaby skorzystać z zimowych atrakcji. Pomyślała, że odkąd przyjechali do Krynicy, rodzice mało czasu spędzają razem. Może więc trzeba byłoby im sprawić przyjemność i zabrać bratanków na sanki? A oni niech się choć trochę sobą nacieszą i razem pojeżdżą na nartach. Należałoby im też przypomnieć o organizowanych w bawialni dansingach.
Beata Wasilewska –
Lektura ostatniego tomu sagi Spacer Aleją Róż, zatytułowanego “Powiew ciepłego wiatru” autorstwa Edyty Świętek to nie tylko pożegnanie z bohaterami powieści, to również swoiste pożegnanie z dzieciństwem i wczesną młodością, co z pewnością odczują czytelnicy z pokolenia urodzonego w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku. “Powiew ciepłego wiatru” stanowi doskonałe zamknięcie historii opowiedzianej przez autorkę, obejmującej czas od burzliwej końcówki lat siedemdziesiątych, poprzez trudne lata stanu wojennego aż po kres PRL, co przywykliśmy określać upadkiem komunizmu.
Istotą fenomenu sagi Spacer Aleją Róż jest, moim zdaniem, fakt osadzenia fabuły i bohaterów powieści w czasach, które wielu z nas wciąż pamięta. Począwszy od pierwszych lat powojennych, przez uczestnictwo w budowaniu nowej, choć nie w pełni wolnej ojczyzny, aż po lata trudności związanych z okrzepnięciem władzy komunistycznej w Polsce. Przy czym autorce udało się sprawnie i precyzyjnie połączyć kwestie obyczajowe z historią i wydarzeniami, którymi żyli obywatele Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. “Powiew ciepłego wiatru” – zwieńczający cykl powieści Edyty Świętek o mieszkańcach Nowej Huty, uwikłanych w wiele znaczących wydarzeń historycznych, to lektura, która zabrała mnie w czasy mojego dzieciństwa. Ileż spraw pamiętałam, jak wiele z nich udało się przedstawić autorce powieści z perspektywy dziecka, którym właśnie wtedy byłam. Pamięć o dziecięcych marzeniach zaklętych choćby w pachnących gumą Donald niewielkich historyjkach obrazkowych, smak wyrobów czekoladopodobnych, wody z saturatora, wspólne zabawy z innymi dziećmi przy osiedlowym trzepaku, czy kłopoty dorosłych, o których szeptano ze strachem przed działaniami władz państwowych. Wspomnienia, wspomnienia, wspomnienia…
Edyta Świętek znalazła pudełko z napisem pamięć, do którego włożyła i pięknie opisała ciekawe i trudne losy wielopokoleniowych rodzin Pawłowskich i Szymczaków – stanowiących kwintesencję wspomnień tak wielu z nas. Udało jej się doskonale zachować równowagę pomiędzy fikcją a prawdą historyczną. “Powiew ciepłego wiatru”, jak i całą sagę Spacer Aleją Róż, uważam za jedną z ciekawszych powieści poświęconych codzienności mieszkańców ludowej ojczyzny.
Z historycznego punktu widzenia nie mam wobec powieści żadnych zastrzeżeń. Podobnie jak w sferze fabularnej i fikcyjnej. Z przyjemnością śledziłam losy nowych pokoleń literackich rodzin żyjących na co dzień w Nowej Hucie i w okolicach Krakowa, jak również tych, którzy wspominali swoją młodość i z żalem myśleli o nieuchronnej starości. Co im pozostało? Czego potrzebowali do szczęścia? Chyba tylko jednego: życia w spokoju, w otoczeniu ukochanej rodziny, bo tylko to mogło ustrzec ich przed niebezpieczeństwami jakie niosła z sobą nowa rzeczywistość. Upadek PRL, na nowo budująca się demokracja, zachłyśnięcie się Zachodem, to sprawy, którymi żyli obecni pięćdziesięciolatkowie. Czy spełnili swoje marzenia? Czy tak wyobrażali sobie swoje miejsce w nowym, wolnym od przemocy służ bezpieczeństwa świecie? Każdy z nas może odpowiedzieć sobie na to pytanie, a bohaterowie powieści “Powiew ciepłego wiatru” poczuli nadzieję na przyszłość, zrozumieli też jedno:
“Życie trzeba smakować na co dzień, bo człowiek nie wie, ile mu go jeszcze zostało”
Podobnie jak w przypadku poprzednich części sagi Spacer Aleją Róż, w ostatnim tomie ponownie mamy do czynienia z emocjonującymi wydarzeniami w życiu bohaterów, niektóre z nich potrafią wycisnąć niejedną łzę wzruszenia. Jak to w życiu, są radości i smutki dnia codziennego. Niektórzy odchodzą, inni przybywają na świat. Wszyscy mają swoje wyobrażenia o życiu. Jednym się udaje odnieść sukces, inni tracą wszystko. Bohaterowie zakochują się, czasem wracają do dawnej miłości, szukają wrażeń, angażują się w niebezpieczne związki wydarzenia, lub stoją z boku i przyglądają się, co przyniesie im koło zamachowe historii.
Mieszkańcy Nowej Huty w końcu mogą pozbyć się nieproszonego spacerowicza z Alei Róż. Dwadzieścia dziewięć lat temu z Nowej Huty zniknął pomnik Lenina. 10 grudnia 1989 r., po protestach organizowanych przez Federację Młodzieży Walczącej, został on zdemontowany. To jedno z ważniejszych wydarzeń historycznych, wokół których zbudowana została fabuła powieści “Powiew ciepłego wiatru”. Dla mieszkańców Nowej Huty jedno z najbardziej symbolicznych, zwieńczających ich wieloletnie zmagania o wolność i suwerenność. Udało się to, czego nie osiągnięto w wyniku próby wysadzenia pomnika 18 kwietnia 1989 r. Po detonacji materiału wybuchowego wódz rewolucji sowieckiej stracił jedynie kamienną piętę. Nigdy nie znaleziono sprawców tego “zamachu”. Wiele osób do dzisiaj uważa, że była to prowokacja ze strony służb bezpieczeństwa, które w ten sposób chciały zmienić program pierwszej wizyty papieża Polaka do ojczyzny.
“Powiew ciepłego wiatru” wieńczy dzieło Edyty Świętek poświęcone mieszkańcom Nowej Huty. Kończy się pewna epoka. Zaczyna się czas wypełniony nadzieją. Wszystkim, którzy jeszcze nie mieli okazji przeczytać powieści z cyklu Spacer Aleją Róż, polecam uwadze wszystkie powieści. To dobra okazja, aby zapoznać się z naszą rodzimą historią, która odciskała swoje piętno na życiu wielu polskich rodzin, takich jak bohaterowie powieści: Pawłowscy i Szymczakowie.
Polecam Państwu gorąco ich historię.