Koniec defilady. W przededniu zmian
Przekład: Martyna Plisenko
Tytuł oryginału: Parade's End. Some Do Not
Data wydania: 2015
Data premiery: 16 czerwca 2015
ISBN: 978-83-7674-459-9
Format: 145x205
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 368
Kategoria:
34.90 zł 24.43 zł
Saga o dżentelmenie w najlepszym angielskim stylu
Fascynująca opowieść o życiu Christophera Tietjensa, brytyjskiego arystokraty z zasadami – człowieka szlachetnego i życzliwego; przykładnego męża i dobrego ojca – a jednak osamotnionego w dążeniu do ideałów. Christopher nie potrafi odnaleźć się w świecie pozorów i społecznych zmian, gdzie honor, wierność, przyjaźń i miłość powoli tracą na znaczeniu. Cierpi, lecz nie przeciwstawia się losowi, z uporem trzymając się raz przyjętych zasad. Jego najdroższa żona zostawia go dla innego, przyjaciel zdradza, a na skutek bezmyślnej obmowy, zostaje nadszarpnięta pozycja społeczna Tietjensa. Do spiętrzenia moralnych dylematów w życiu bohatera dochodzi, gdy na jego drodze staje młoda sufrażystka, Valentine. Ta wolna duchem, młoda kobieta jawi się nam jako zapowiedź nowych czasów, nie zważając na konwenanse, jest w stanie poświęcić wszystko dla prawdziwego uczucia. Czy Christopher jest na to gotowy? Los przyniesie jeszcze wiele przeciwności, a wybuch I wojny światowej staje się dla wszystkich przełomowy.
Na podstawie książki powstał pięciokrotnie nominowany do nagrody Emmy, popularny serial telewizyjny produkcji BBC z Benedictem Cumberbatchem w roli Christophera Tietjensa.
Dwaj młodzi mężczyźni – należący do klasy angielskich urzędników państwowych – siedzieli w doskonale wyposażonym wagonie pociągu. Skórzane paski przy oknach były dziewiczo nowe; lustra poniżej nowych półek na bagaże nieskalane, jakby jeszcze nigdy niczego nie odbiły; pikowana, mięsista tapicerka o regularnych wybrzuszeniach była szkarłatno-żółta i pokryta zawiłym wzorkiem w smoki, zaprojektowanym przez geometrę z Kolonii. Przedział pachniał leciutko i higienicznie znakomitym lakierem; pociąg szedł tak gładko – przypomniał sobie skojarzenie Tietjens – jak brytyjskie obligacje państwowe. Poruszał się szybko; gdyby jednak podskakiwał i kołysał się na łączeniach szyn, poza łukiem przed Tonbridge i nad punktami w Ashford, gdzie należało spodziewać się takich niedogodności, Macmaster, Tietjens był tego pewien, napisałby do przewoźnika. Być może napisałby nawet do „Timesa”.
Ich klasa zarządzała światem, nie tylko dopiero co utworzonym Królewskim Urzędem Statystycznym pod zwierzchnictwem sir Reginalda Ingleby’ego. Gdy zauważali niestosowne zachowanie policjantów, nieuprzejmych bagażowych, niedostatecznie oświetlone ulice, nieprawidłowości w działaniu służb publicznych lub w obcych krajach, wyrażali pełne żalu oburzenie – czy to przemawiając nonszalanckim głosem absolwentów z oksfordzkiego college’u Balliol, czy zapytując w listach do „Timesa”: „A więc do tego już doszło w brytyjskim Tym lub Owym?”. Albo pisali, w poważnych opiniotwórczych magazynach, z których tyle przetrwało do dziś, artykuły na temat manier, sztuki dyplomacji, handlu wewnątrz Imperium czy reputacji zmarłych polityków i literatów.
To znaczy: wszystko powyższe robiłby Macmaster; co do siebie, Tietjens nie miał już takiej pewności. Oto Macmaster; członek partii wigów; drobny; z przystrzyżoną czarną spiczastą bródką, jaką niewysoki mężczyzna mógłby nosić, żeby jeszcze bardziej wyróżniać się z tłumu; sztywne czarne włosy, ujarzmione twardą metalową szczotką; ostry nos; mocne, równe zęby; biały okrągły kołnierzyk, gładki jak porcelana; spięty złotym kółkiem krawat – stalowoniebieski w czarne cętki, dobrany pod kolor oczu właściciela, wedle rozeznania Tietjensa.
Tietjens, dla odmiany, nie pamiętał, jakiego koloru jest jego krawat. Z biura do pokojów, które dzielił z Macmasterem, przyjechał taksówką, przebrał się w luźny, prosty płaszcz, spodnie i miękką koszulę, spakował pośpiesznie, niemniej jednak metodycznie, całe mnóstwo rzeczy w plecak, który w razie potrzeby można było wrzucić do wagonu służbowego. Nie lubił, żeby najęty człowiek dotykał jego rzeczy; tak jak niegdyś nie lubił, żeby pakowała go pokojówka żony. Nie lubił nawet powierzać swojego plecaka bagażowym. Był torysem – a ponieważ nie lubił się przebierać, siedział teraz w podróży obuty w duże brązowe trzewiki do golfa, podkute gwoźdźmi i mocno ząbkowane na brzegach. Przygarbiony na skraju kanapy, opierał duże białe dłonie na kolanach rozstawionych szeroko nóg i błądził gdzieś myślami.
Macmaster zaś siedział oparty, dość sztywno, i marszcząc lekko brwi, czytał niewielkie, luźne zadrukowane kartki. Tietjens wiedział, że dla Macmastera jest to znacząca chwila. Wprowadzał korektę do swojej pierwszej książki.
Ta sprawa, o ile było wiadomo Tietjensowi, miała wiele aspektów. Gdyby na przykład zapytać Macmastera, czy jest pisarzem, odpowiedziałby z niemal niezauważalnym potępiającym wzruszeniem ramion: „Nie, droga pani”, jako że żaden mężczyzna nie zadałby takiego pytania człowiekowi tak wyraźnie światowemu. A potem kontynuowałby z uśmiechem: „Daleko mi do takiego wyrafinowania! Piszę drobnostki w wolnych chwilach. Prędzej krytykiem. Tak! Bywam krytykiem”.
Tym niemniej Macmaster obracał się na salonach – pełnych długich zasłon, błękitnych porcelanowych talerzy, wzorzystych tapet i wielkich, cichych zwierciadeł – dających schronienie długowłosym adeptom Sztuki. I, trzymając się możliwie blisko drogich pań, które wydawały te domowe przyjęcia, Macmaster mógł przemawiać – cokolwiek autorytatywnie. Lubił, gdy z szacunkiem słuchano, jak peroruje o Boticellim, Rossettim i tych wczesnych włoskich artystach, których nazywał prymitywistami. Tietjens często go tam widywał. I nie miał nic przeciwko temu.
Bo jeśli nawet nie były, te zgromadzenia, socjetą, stanowiły pewien etap na długiej i krętej drodze do kariery w pierwszorzędnym urzędzie państwowym. I mimo że Tietjens uważał się za całkowicie obojętnego wobec karier zawodowych i posad, wspierał, choćby i nieco szyderczo, ambicje swojego przyjaciela. Dziwna to była przyjaźń, ale dziwaczność znajomości często gwarantuje ich trwałość.
Sam Tietjens, jako najmłodszy syn ziemianina z Yorkshire, miał prawo zajmować stanowiska w najlepszym urzędzie, w jakim zasiadać mogli ludzie wysoko urodzeni. Pozbawiony był ambicji, ale rzeczy te były mu przypisane tak, jak to się dzieje w Anglii. Mógł więc sobie pozwolić na niedbałość stroju, towarzystwa, w jakim przebywał, tudzież opinii, jakie wygłaszał. Miał niewielki prywatny dochód pochodzący z majątku jego matki; niewielki dochód z Królewskiego Urzędu Statystycznego; poślubił zamożną kobietę i był, jak rasowy torys, takim mistrzem drwin i lekceważenia, że go słuchano, gdy mówił. Miał dwadzieścia sześć lat; był jednak bardzo duży, w ten uczciwy, niechlujny sposób charakterystyczny dla mieszkańców Yorkshire, i dźwigał większy ciężar ciała, niż uzasadniałby to jego wiek. Szef, sir Reginald Ingleby, słuchał z uwagą, gdy Tietjensa akurat nachodziła ochota, aby porozmawiać o tendencjach społecznych, które miały wpływ na wyniki statystyczne. Czasami sir Reginald mówił: „Tietjens, jest pan wspaniałą encyklopedią wiedzy materialnej”, a Tietjens uważał, że to prawda, i przyjmował pochwałę w milczeniu.
Z kolei Macmaster, słysząc dobre słowo ze strony sir Reginalda, mamrotał: „Jest pan wielce uprzejmy, sir Reginald!”, a Tietjens uważał to za stosowne w najwyższym stopniu.
Macmaster miał odrobinę dłuższy staż w tej służbie, tak jak przypuszczalnie był odrobinę starszy. Wiek współlokatora, jak również szczegóły jego proweniencji, stanowiły niejaką lukę w wiedzy Tietjensa. Macmaster był ewidentnie Szkotem z urodzenia, i przyjęło się, że jest synem pastora. W rzeczywistości był zapewne synem sklepikarza z Cupar albo dróżnika z Edynburga. W przypadku Szkotów nie ma to znaczenia, a jako że był, bardzo stosownie, powściągliwy na temat swoich przodków, gdy już raz się go zaakceptowało, nie zadawało się pytań nawet w myślach.
Tietjens zawsze akceptował Macmastera – w Clifton, w Cambridge, na Chancery Lane i w ich pokojach w Gray’s Inn. Do Macmastera odczuwał głębokie przywiązanie – nawet wdzięczność. A Macmaster wydawał się odwzajemniać te uczucia. Z pewnością zawsze robił, co było w jego mocy, żeby pomóc Tietjensowi. Zatrudniony już w Ministerstwie Finansów jako prywatny sekretarz sir Reginalda Ingleby’ego, Macmaster szepnął sir Reginaldowi wiele dobrych rzeczy o naturalnych przymiotach Tietjensa, który nadal przebywał w Cambridge, a sir Reginald, poszukujący akurat młodych ludzi do swojej owczarni, to jest nowo stworzonego wydziału, bardzo chętnie przyjął Tietjensa jako swego trzeciego podwładnego. Z drugiej strony nikt inny, tylko ojciec Tietjensa rekomendował Macmastera sir Thomasowi Blockowi w ministerstwie. I w istocie to rodzina Tietjensa wyłożyła nieco pieniędzy – w zasadzie były to środki matki Tietjensa – żeby przeprowadzić Macmastera przez Cambridge i umieścić go w stolicy. Spłacił tę niewielką sumę – częściowo zapewniając Tietjensowi miejsce w swojej kancelarii, gdy z kolei ten przyjechał do Londynu.
Dla młodego Szkota taka sytuacja była jak najbardziej możliwa. Tietjens poszedł po prostu do swojej łagodnej, zamożnej i świątobliwej matki, by powiedzieć:
– Mamo, popatrz, to jest Macmaster! Będzie potrzebował trochę pieniędzy, żeby pójść na uniwersytet.
A jego matka odpowiedziała:
– Oczywiście, skarbie. Ile?
Młody Anglik z niższej sfery czułby w tym obowiązek klasowy. Macmaster nie.
Kiedy później Tietjens miał kłopoty – na cztery miesiące przed tym, jak żona Tietjensa opuściła go i wraz z innym mężczyzną wyjechała za granicę – Macmaster wypełnił lukę, której nie mógł wypełnić nikt inny. U podstaw egzystencji emocjonalnej
Christophera Tietjensa leżała absolutna małomówność – odnosząca się również do jego emocji. Tietjens postrzegał świat jako coś, co nie „mówi”. Być może nawet nie zastanawiał się nad tym, jak się czuje.
Istotnie, ucieczka żony nie wzbudziła w nim niemal żadnych emocji, z których zdawałby sobie sprawę, i ustosunkował się do tej kwestii w mniej niż dwudziestu słowach. Skierowane były głównie do jego ojca, ten zaś, bardzo wysoki, bardzo ciężkiej budowy, srebrnowłosy i wyprostowany, popadł w zadumę w salonie Macmastera w Gray’s Inn, aby po pięciominutowym milczeniu spytać:
– Rozwiedziesz się?
– Nie! Tylko łajdak mógłby postawić kobietę w obliczu rozwodu.
To właśnie zasugerował pan Tietjens, który po chwili ciszy znów zadał pytanie:
– Pozwolisz, żeby ona rozwiodła się z tobą?
– Jeśli będzie miała takie życzenie – odpowiedział. – Trzeba brać pod uwagę dziecko.
– Zmusisz ją, żeby przepisała swój majątek na dziecko?
– Jeśli da się to zrobić bez konfliktów – odparł Tietjens.
– Ach! – tak tylko skomentował to pan Tietjens.
Po kilku minutach powiedział:
– Twoja matka miewa się znakomicie.
Potem:
– Pług motorowy nie działa.
A potem:
– Zjem kolację w klubie.
– Mogę przyprowadzić ze sobą Macmastera? Powiedział ojciec, że go gdzieś umieści.
– Tak, oczywiście – odrzekł pan Tietjens. – Będzie tam stary generał ffolliot. Zostanie jego asystentem. Lepiej, żeby zaczął nawiązywać znajomości.
Odszedł.
Tietjens swój związek z ojcem uważał za bliski ideału. Byli jak dwaj mężczyźni w klubie – ich własnym klubie; myśleli w tak podobny sposób, że nie musieli rozmawiać. Ojciec spędził mnóstwo czasu za granicą, nim osiadł w majątku. Ilekroć zmierzał, przez wrzosowiska, do miasteczka przemysłowego, którego był właścicielem, zawsze brał powóz zaprzężony w cztery konie. Groby Hall nigdy nie poznało dymu tytoniowego: pan Tietjens miał dwanaście fajek nabijanych każdego ranka przez głównego ogrodnika i umieszczanych pośród różanych krzewów przy podjeździe. To właśnie palił w trakcie dnia. Z powodzeniem gospodarzył na swojej ziemi; od roku 1876 do 1881 reprezentował okręg Holdernesse w Parlamencie i nie stanął do wyborów po ponownym podziale miejsc; miał pod sobą jedenaście parafii; od czasu do czasu polował z psami i dość regularnie strzelał. Miał jeszcze trzech synów i dwie córki, i obecnie sześćdziesiąt jeden lat.
Dzień po ucieczce żony Christopher powiedział przez telefon swojej siostrze Effie:
– Wzięłabyś do siebie Tommie’ego na czas nieokreślony? Przyjechałaby z nim Marchant. Zaproponowała, że zajmie się również dwójką twoich najmłodszych, więc zaoszczędziłabyś na pokojówkę, a ja będę płacił ich pensję i coś ponad to.
Głos jego siostry – z Yorkshire – odpowiedział:
– Oczywiście, Christopherze.
Była żoną wikarego i miała kilkoro dzieci.
Macmasterowi Tietjens powiedział:
– Sylvia odeszła ode mnie do tego Perowne’a.
– Ach! – odpowiedział jedynie Macmaster.
– Wynajmuję dom, a meble oddaję do magazynu – mówił dalej Tietjens. – Tommie pojedzie do mojej siostry Effie. Marchant pojedzie razem z nim.
– Wobec tego będą ci potrzebne twoje dawne pokoje – powiedział Macmaster. Zajmował bardzo duże piętro w budynkach Gray’s Inn. Po ożenku Tietjensa nadal cieszył się kawalerską samotnością, poza tym, że jego służący przeniósł się ze stryszku do sypialni uprzednio zajmowanej przez Christophera.
– Przyjadę jutro wieczorem, jeśli można – powiedział Tietjens. – Ferens będzie miał czas, żeby wrócić na swój strych.
Tego ranka, przy śniadaniu, po czterech miesiącach Tietjens dostał list od żony. Nie wyrażając żadnej skruchy, prosiła, by przyjął ją z powrotem. Miała dosyć Perowne’a i Bretanii.
Tietjens spojrzał na Macmastera. Ten akurat się podnosił, spoglądając na niego rozszerzonymi stalowoniebieskimi oczami; broda mu drżała. Zanim Tietjens przemówił, Macmaster trzymał już dłoń na karafce brandy, stojącej w barku z brązowego drewna.
– Sylvia prosi, żebym pozwolił jej wrócić – powiedział Tietjens.
– Napij się! – odparł Macmaster.
Tietjens miał już odruchowo odpowiedzieć „nie”. Zmienił jednak zdanie.
– Tak. Może odrobinę. W kieliszku do likieru.
Zauważył, że szyjka karafki poruszyła się, dzwoniąc o kieliszek. Macmaster musiał drżeć.
– Przyjmiesz ją? – zapytał Macmaster, wciąż odwrócony tyłem.
– Chyba tak – odpowiedział Tietjens. Brandy rozgrzała go od środka.
– Napij się jeszcze – powiedział Macmaster.
– Tak. Dzięki – odparł Tienjens.
Macmaster wrócił do swojego śniadania i listów. Tietjens zrobił to samo. Ferens wszedł, zabrał talerze po bekonie i postawił na stole podgrzewany półmisek z gotowanymi jajami i łupaczem. Po długim czasie odezwał się Tietjens:
– Tak, zasadniczo jestem zdecydowany. Jednak przez trzy dni przemyślę szczegóły.
Wydawał się nie podchodzić do sprawy emocjonalnie. W głowie utkwiło mu kilka bezczelnych zdań z listu Sylvii. W sumie wolał taki list. Brandy nie zmieniła jego mentalności, ale zdawała się powstrzymywać dreszcze.
– A gdybyśmy pojechali do Rye tym o jedenastej czterdzieści? – zapytał Macmaster. – Teraz dni są dłuższe, więc po podwieczorku moglibyśmy rozegrać partyjkę. Chciałbym odwiedzić pewnego tamtejszego pastora. Pomógł mi przy pisaniu książki.
– Czy ten twój poeta znał pastorów? Ależ oczywiście. Duchemin, zgadza się?
– Moglibyśmy wpaść do niego koło drugiej trzydzieści – powiedział Macmaster. – Na wsi to będzie w sam raz. O czwartej odjedziemy dorożką. Przed piątą możemy już być przy pierwszym dołku. Jeśli nam się pole spodoba, zostaniemy do następnego dnia; potem wtorek w Hythe i środa w Sandwich. Albo możemy zostać w Rye przez te twoje trzy dni.
– Chyba lepiej będzie, jeśli będę w ruchu – powiedział Tietjens. – Są jeszcze te twoje wykresy dotyczące Kolumbii Brytyjskiej. Jeżeli weźmiemy dorożkę, to skończyłbym je dla ciebie w godzinę. Potem Brytyjska Afryka Północna może iść do druku. Jest dopiero ósma trzydzieści.
– Och, ale nie powinieneś… – z niejakim zatroskaniem powiedział Macmaster. – Mogę załatwić nasz wyjazd z sir Reginaldem.
– Przeciwnie – oświadczył Tietjens. – Ingleby będzie zachwycony, gdy mu powiesz, że już są. Przygotuję je dla ciebie, żebyś mu je przekazał, gdy przyjdzie o dziesiątej.
– Nadzwyczajny z ciebie gość, Chrissie. Prawie geniusz!
– Och – odpowiedział Tietjens. – Wczoraj, gdy wyszedłeś, przejrzałem twoje papiery i zasadniczą część mam już w głowie. Myślałem o tym, zanim poszedłem spać. Sądzę, że popełniasz błąd, przeceniając wpływ Klondyke na tegoroczną populację. Przejścia są otwarte, ale niemal nikt z nich nie korzysta. Załączę notatkę odnośnie do tej kwestii.
W dorożce powiedział:
– Przepraszam, że kłopoczę cię swoimi ohydnymi sprawami. Ale jak one wpłyną na ciebie i twój urząd?
– Na urząd wcale – odparł Macmaster. – Sądzą tam, że Sylvia opiekuje się za granicą panią Satterthwaite. A co do mnie, to chciałbym… – zacisnął swoje drobne, mocne zęby – chciałbym, żebyś utopił tę kobietę w bagnie. Bóg mi świadkiem, jak bardzo! Dlaczego miałaby cię dręczyć przez resztę życia? Dosyć już narobiła!
Tietjens wyjrzał przez okno dorożki.
To wyjaśniało pewną kwestię. Przed paroma dniami podszedł do niego w klubie pewien młody człowiek, przyjaciel raczej jego żony niż jego, i wyraził nadzieję, iż pani Satterthwaite – matka jego żony – miewa się lepiej.
– Rozumiem – powiedział teraz Tietjens. – Pani Satterthwaite przypuszczalnie wyjechała za granicę, żeby ukryć ucieczkę Sylvii. To rozsądna kobieta, chociaż jędza.
Jednokonka przemierzała niemal puste jezdnie, pora była bardzo wczesna jak na dzielnicę rządowych biur. Koń wybijał kopytami pośpieszny rytm. Tietjens preferował powozy, uznając konie za przypisane klasie wyższej. Nie wiedział, jak koledzy postrzegają jego sprawy. To pytanie było przełamaniem wielkiej, milczącej inercji.
Przez kilka ostatnich miesięcy zajmował się gromadzeniem w tabelach, z pamięci, błędów w Encyclopaedia Britannica, której nowa edycja miała się wkrótce ukazać. Nawet napisał na ten temat artykuł do nudnego miesięcznika. Był tak jadowity, że rozmyła się jego teza. Pogardzał ludźmi, którzy korzystali z kompendiów wiedzy; jednak ten punkt widzenia był tak dziwny, że jego artykuł nie dotknął nikogo, może z wyjątkiem Macmastera. Ale sir Reginald Ingleby był zadowolony, mając pod swoim zwierzchnictwem tak nieustępliwego młodego człowieka o tak encyklopedycznej wiedzy… To było przyjemne zajęcie, niczym długa drzemka. Teraz musiał zadawać pytania.
– A to, że pozbyłem się domu? Jak to jest widziane? Nie będę już miał domu.
– Uważa się – powiedział Macmaster – że Lowndes Street nie odpowiadała pani Satterthwaite. Doprowadziła ją do choroby. Miała zły wpływ. Mogę powiedzieć, że sir Reginald całkowicie, zdecydowanie, to aprobuje. Nie uważa, by młody, żonaty mężczyzna pracujący w instytucji rządowej powinien utrzymywać kosztowny dom w południowo-zachodnim Londynie.
– A niech go – powiedział Tietjens. – Przypuszczalnie ma rację. Dzięki. To właśnie chciałem wiedzieć. Rogacze zawsze narażeni są na pewną dyskredytację. I zresztą słusznie. Mężczyzna powinien być w stanie zatrzymać przy sobie żonę.
– Nie, nie! Chrissie! – wykrzyknął z niepokojem Macmaster.
– A ważny urząd bardzo przypomina szkołę prywatną. Równie dobrze mógłby odrzucić mężczyznę, którego żona kręci się pośród pracowników. Pamiętam, jak Clifton się burzył, gdy szefowie zdecydowali się zatrudnić pierwszego Żyda i pierwszego murzyna.
– Wolałbym, żebyś nie mówił dalej – powiedział Macmaster.
– Był raz człowiek – ciągnął Tietjens – którego ziemia sąsiadowała z naszą. Nazywał się Conder. Jego żona była mu jawnie niewierna. Co roku na trzy miesiące znikała z jakimś mężczyzną. Conder nigdy palcem nie ruszył. Ale my czuliśmy, że Groby i całe sąsiedztwo nie są bezpieczne. Dziwnie było zapraszać go… nie mówiąc już o niej… na salony. Bardzo dziwnie, pod każdym względem. Wszyscy wiedzieli, że młodsze dzieci nie są Condera. Jakiś gość ożenił się z najmłodszą córką i zaczął ją prześladować. I nikt się za nią nie ujął. To w najmniejszym stopniu nie było racjonalne. Jednak właśnie dlatego społeczeństwo nie ufa rogaczom. Nigdy nie wiadomo, czy nie zrobią czegoś irracjonalnego i niesprawiedliwego.
– Ale ty – z prawdziwą udręką powiedział Macmaster – nie pozwolisz Sylvii zachowywać się w taki sposób.
– Nie wiem – stwierdził Tietjens. – Jak mam ją powstrzymać? Szczerze mówiąc, uważam, że ten Conder miał rację. Takie nieszczęścia to wola boska. Gentleman je przyjmuje. Jeśli kobieta nie zechce się rozwieść, musi to zaakceptować i pogodzić się z obmową. Wydaje się, że tym razem, dzięki tobie, wszystko jest w porządku. Dzięki tobie oraz, jak przypuszczam, pani Satterthwaite. Ale ty nie zawsze będziesz pod ręką. Albo ja poznam inną kobietę.
– Ach! – powiedział Macmaster. I po chwili: – Co wtedy?
– Bóg jeden wie – odparł Tietjens. – I jest jeszcze ten biedny maluch, o którym trzeba myśleć. Marchant powiada, że zaczął już mówić tą rozwlekłą mową Yorkshire.
– Gdyby nie to… – mruknął Macmaster – byłoby to jakieś rozwiązanie.
– Ach! – powiedział Tietjens.
Gdy stanęli przed szarym, cementowym portalem z trójkątnym zwieńczeniem, sięgając w górę, aby zapłacić, powiedział:
– Zadawałeś kobyle mniej lukrecji w paszy. Mówiłem, że jej się poprawi.
– Och! – sapnął woźnica z czerwoną, błyszczącą twarzą pod wyświeconym kapeluszem; miał na sobie popielaty sukienny płaszcz z podszewką i gardenią w butonierce. – Dziękuję za pamięć, sir.
W pociągu, spod sterty teczek z dokumentami – Tietjens osobiście włożył swój wielki wór podróżny do wagonu służbowego – Macmaster popatrzył na przyjaciela. Dla niego to był wspaniały dzień. Przed sobą miał szczotki swojej pierwszej – małej i zgrabnej –książki… Mała kartka, druk czarny i wciąż pachnący! Wciągał w nozdrza tę rozkoszną woń farby drukarskiej; świeży papier wciąż był lekko wilgotny. W swoich białych, dość długich, zawsze nieco chłodnych palcach czuł ciężar małego, płaskiego, złotego ołówka, który kupił specjalnie do tych poprawek. Jak dotąd nie zrobił ani jednej.
Spodziewał się rozkoszy z obcowania z tym tekstem – co było niemal jedyną zmysłową przyjemnością, na jaką pozwalał sobie od miesięcy. Utrzymywanie fasady angielskiego gentlemana przy dość skromnych dochodach nie było łatwe. Ale rozkoszowanie się własnymi zdaniami, smakowanie własnej przewrotności, odczuwanie rytmu, zbalansowanego, jednak wyraźnego – oto przyjemność ponad wszystkie, a do tego darmowa. Punkt wyjścia stanowiły zwykłe „artykuły” – o filozofiach i życiu codziennym takich wielkich postaci jak Carlyle i Mill, o rozwoju handlu wewnątrz Imperium. To zaś była książka.
Uważał, że pomoże ona umocnić jego pozycję. Ludzie z biura w większości byli „urodzeni” i niezbyt sympatyczni. Istniał też co prawda mały nurt – przybierający na sile – młodych ludzi, którzy wstęp do urzędu uzyskali poprzez zasługi lub wywodzili się ze środowisk przemysłowych. Oni zazdrośnie spoglądali na awanse, szemrząc między sobą o rosnącym nepotyzmie i domagając się wyróżnień.
Tych jednak mógł ignorować. Zażyłość z Tietjensem pozwalała mu stawać raczej po stronie „urodzonych”, a jego uprzejmość – wiedział, że jest miły i użyteczny! – wobec sir Reginalda Ingleby’ego chroniła go przed większością nieprzyjemności. Jego „artykuły” dały mu niejakie prawo do surowych poglądów; ufał, iż jego książka pozwoli mu na niemal sędziowską postawę. Będzie wówczas tym panem Macmasterem, krytykiem, autorytetem. A pierwszorzędne urzędy nie stronią od zadawania się z wyróżniającymi się ludźmi jako swoimi trofeami; a w każdym razie nie sprzeciwiają się awansom takich znakomitości. Macmaster widział już – prawie fizycznie – jak sir Reginald Ingleby okazuje serdeczność, której jego najbardziej wartościowy podwładny doświadcza na salonach pani Leamington, pani Cressy, lady de Limoux; sir Reginald to zauważy, jako że sam nie czytywał zbyt gorliwie innych rzeczy niż publikacje rządowe, i będzie się czuł dość bezpiecznie, wspierając swojego młodego pomocnika, surowego i obdarzonego darem krytyki. Jako syn klepiącego biedę pracownika spedycji w mało znanej szkockiej mieścinie portowej, Macmaster bardzo wcześnie postanowił zrobić karierę. Nie miał problemów z wyborem między bohaterami pana Smilesa, autora niezwykle popularnego w czasach chłopięcych Macmastera, a bardziej intelektualnymi dokonaniami dostępnymi dla ubogiego Szkota. Biedny chłopak mógł zostać właścicielem kopalni; twardy, utalentowany, całkowicie świadomy szkocki młodzik, obierając kurs dyskretnych i nienagannych studiów oraz służby publicznej, z pewnością zdobędzie znaczenie, bezpieczeństwo i cichy podziw ludzi, którzy go otaczają. Taka była różnica pomiędzy móc i zrobić, i Macmaster nie miał trudności z dokonaniem wyboru. Teraz był niemal pewny kariery, która powinna dać mu szansę na tytuł szlachecki, a na długo przedtem własny salon, jego i damy, która powinna przyczyniać się do jego dyskretnej sławy, poruszając się, w tym salonie, pośród najwspanialszych umysłów epoki, łaskawych, oddanych, w końcu pokonanych jego wnikliwością i osiągnięciami. Jeśli nie dojdzie do jakiejś katastrofy, był pewny siebie. Katastrofa mogła spotkać mężczyznę za sprawą picia, bankructwa i kobiet. Co do dwóch pierwszych rzeczy wiedział, że jest odporny, choć jego wydatki miały tendencje do przewyższania dochodów i zawsze był trochę zadłużony u Tietjensa. Tietjens na szczęście dysponował majątkiem. Co do trzeciej przyczyny, nie był już taki pewien. W jego życiu z konieczności brakowało kobiet, a dotarłszy do punktu, w którym element żeński mógł, nawet przy sporej dozie rozwagi, stanowić istotną składową jego życia, ze względu właśnie na ten brak musiał ostrożnie dokonać wyboru. Dokładnie wiedział, jakiego typu kobiety potrzebuje: wysokiej, pełnej wdzięku brunetki, w luźnym odzieniu, namiętnej, lecz rozsądnej, o owalnej twarzy, miłej dla wszystkich. Słyszał niemal szelest jej sukni.
A jednak… bywały chwile, gdy coś jakby ślepe pragnienie sprawiało, że tracił mowę przy najbardziej rozchichotanych dziewczynach, w typie sklepowych, piersiastych i o rumianych policzkach. Tylko Tietjens ratował go od w najwyższym stopniu wątpliwego zaangażowania.
– Daruj sobie – mówił. – Zostaw w spokoju tę flądrę. Mógłbyś co najwyżej postawić ją za ladą w sklepie, a ona wodziłaby cię za nos po całej dzielnicy. Nie mówiąc już o tym, że cię na to nie stać.
A Macmaster, który gotów był idealizować pulchną dziewoję na miarę bohaterki Highland Mary, przez dzień czy dwa przeklinał Tietjensa za grubiańską brutalność. Potem jednak dziękował za niego Bogu. Tak dotrwał niemal do trzydziestego roku życia bez komplikacji, skazy na zdrowiu, i bez zmartwień dotyczących jakiejkolwiek kobiety.
Z głębokim uczuciem i troską spoglądał na swojego błyskotliwego, młodszego przyjaciela, który sam się przed tym nie uchronił. Tietjens wpadł w jawne sidła, najbardziej okrutną pułapkę zastawioną przez najgorszą kobietę, jaką można było sobie wyobrazić.
I nagle dotarło do Macmastera, że nie pławi się, jak oczekiwał, w rozkosznym nurcie swojej prozy. Zabrał się energicznie za pierwszy, schludny akapit… wydawcy z pewnością zrobili świetną robotę, jeśli chodziło o druk:
„Czy patrzymy na niego jak na twórcę tajemniczego, oddziałującego na zmysły i wspaniale plastycznego piękna; jako manipulującego dźwięcznymi, krągłymi i pełnymi zdaniami; słowami tak pełnymi barw jak jego płótna; czy też postrzegamy go jako pełnego głębi filozofa, poznającego i czerpiącego swoje oświecenie z arkan mistyki większej niemal od niego samego, to Gabriel Charles Dante Rossetti, stanowiący temat niniejszej małej monografii, musi być uznany za człowieka, który wywarł głęboki wpływ na aspekty zewnętrzne, kontakty międzyludzkie i wszystkie te rzeczy, które ubogacają życie naszej cywilizacji na co dzień…”.
Macmaster uświadomił sobie, że dotarł tylko do tego miejsca swojej książki i że nie sprawiło mu to takiej rozkoszy, jakiej oczekiwał, a wówczas przeszedł do środkowego akapitu na stronie trzeciej – po wstępie. Przebiegł pośpiesznie wzrokiem wzdłuż linijki:
„Bohater tych stron przyszedł na świat w zachodniej dzielnicy miasta, w roku…”.
Te słowa nic mu nie mówiły. Zrozumiał, że to dlatego, iż jeszcze nie otrząsnął się po tym, czego dowiedział się rano. Spojrzał znad brzegu filiżanki z kawą – i zobaczył w drżących palcach Tietjensa niebiesko-szare kartki, pokryte dużym, zamaszystym pismem tej nienawistnej czarownicy. Tietjens zaś wpatrywał się – wpatrywał się intensywnie jak przerażony koń – w jego, w Macmastera twarz! A ta szara, bezkształtna bryła! Nos jak blady trójkąt na pęcherzu smalcu! To była twarz Tietjensa…
Nadal czuł to uderzenie, fizycznie, gdzieś w żołądku! Pomyślał, że Tietjens jest bliski obłędu; że oszalał. To minęło. Tietjens przybrał maskę lenistwa i bezczelności. W biurze, później, zrobił nad wyraz mocny – i raczej niegrzeczny – wykład sir Reginaldowi na temat swojej opinii, która odbiegała od oficjalnych danych o przemieszczaniu się ludności na terytoriach zachodnich. Sir Reginald był pod sporym wrażeniem. Takie argumenty były potrzebne do przemówienia Ministra Kolonii – czy też właśnie takie odpowiedzi – i sir Reginald obiecał przedstawić przemyślenia Tietjensa temu wielkiemu człowiekowi. Musieli popracować nad danymi dostarczonymi przez Rząd Kolonialny, a jeśli zdołaliby poprawić jego pracowników wyłącznie na drodze myślenia logicznego – tym lepiej.
Tietjens, ubrany w szare tweedy, niezdarny, niezgrabny, siedział w rozkroku, otłuszczone ręce inteligenta zwisały mu bezwładnie między kolanami, i wpatrywał się w fotografię portu w Boulogne wiszącą obok lustra pod półką bagażową. Nie wiadomo było, o czym myśli, jasnowłosy i rumiany. Prawdopodobnie o matematycznej teorii fal albo o błędach w czyimś artykule na temat arminianizmu. Choć wydawało się to absurdem, Macmaster wiedział, że nie ma pojęcia o uczuciach swojego przyjaciela. Tej kwestii nie poruszali nigdy. Z dwoma wyjątkami.
W wieczór poprzedzający wyjazd na swoje wesele do Paryża Tietjens oznajmił mu:
– Vinny, mój stary, jest z tego jakieś wyjście. To wiedźma.
I jeszcze, dość niedawno, powiedział:
– Niech to diabli, nie wiem nawet, czy to moje dziecko!
To ostatnie wyznanie wstrząsnęło Macmasterem tak głęboko – dziecko miało siedem miesięcy i było dość słabowite, a niezdarna czułość Tietjensa wobec niego była tak wielka, że Macmaster, nawet pomimo tego koszmaru, był poruszony widząc ich razem – to wyznanie zraniło Macmastera tak boleśnie, było tak przejmujące, że Macmaster odebrał je niemal jak zniewagę. Było to wyznanie tego rodzaju, jakie mężczyzna rezerwuje dla radców prawnych, lekarzy czy duchownych, którzy nie do końca są mężczyznami. W każdym razie takie wyznania pomiędzy mężczyznami nie mogą się obejść bez współczucia, a Tietjens współczucia nie oczekiwał. Dodał tylko sardonicznie:
– Daje mi powody do uzasadnionych wątpliwości. A jest tak dobra, jak przedstawia się wobec pani Marchant.
Pani Marchant była starą piastunką Tietjensa.
Nagle – jakby nieświadomie tracąc głowę – Macmaster zauważył:
– Trzeba przyznać, że ten człowiek był poetą!
Ta uwaga, jak to bywa, wyrwała mu się, ponieważ w mocnym świetle przedziału zauważył, że połowa kędziora nad czołem Tietjensa i kosmyk włosów za nim są srebrzystobiałe. Mogło tak być już od tygodni; mieszkasz z jakimś człowiekiem i praktycznie nie zauważasz zachodzących w nim zmian. Ludzie z Yorkshire o czerstwych twarzach i jasnych włosach często siwieją bardzo młodo; Tietjens w wieku czternastu lat miał już parę siwych włosów, co było bardzo widoczne w świetle słońca, gdy zdejmował czapkę.
Jednak w pobudzonym umyśle Macmastera była pewność, że Tietjens posiwiał z powodu szoku wywołanego listem od żony: w cztery godziny! To oznaczało, że musiały się z nim dziać straszne rzeczy; jego myśli musiały być szaleńcze. Procesy umysłowe Macmastera były dość nieświadome. Nie poruszyłby rozmyślnie tematu malarza-poety.
– O ile pamiętam, niczego nie mówiłem – powiedział Tietjens.
Macmasterze obudził się upór jego twardych przodków.
– Gdy – zacytował, stoimy obok siebie,
Dłońmi łącząc się jedynie,
Miła moja, niech to życie
Zbytnio łzami nam nie płynie!
Choćby serca nam pękały,
Rozstać dzisiaj się wypadnie!
Bo inaczej twe spojrzenie
Duszę mi na wieczność skradnie!
– Nie powiesz – kontynuował – że to nie jest poezja. Wielka poezja.
– Nie powiem – pogardliwie odpowiedział Tietjens. – Nie czytuję poezji poza Byronem. Ależ to paskudny obrazek…
– Nie wiem, czy znam ten obraz. Czy to w Chicago?
– To nie jest namalowane! – powiedział Tietjens. – Ale tam jest! Niech to szlag – mówił dalej z nagłą furią. – Jaki sens mają te wszystkie próby usprawiedliwienia cudzołóstwa? Anglia ma tym punkcie bzika. Dobrze, ma tych swoich Johnów
Stuartów Millów i George’ów Eliotów dla klasy wyższej. Zostawcie to wszystko! Albo przynajmniej zostawcie mnie. Powiadam ci, że słabo mi się robi na myśl, że ten opasły, śliski człowiek, który nigdy w życiu się nie wykąpał, w zatłuszczonym ubraniu i bieliźnie, w której spał, stoi przy jakiejś panience z loczkami za pięć szylingów czy przy jakiejś kokocie i gapi się w lustro, w którym widać ich cuchnące postacie obżerające się zimnym boczkiem i bełkoczące o namiętności.
Macmaster zrobił się biały jak kreda, a broda mu się zjeżyła.
– Nie waż się… nie waż się tak mówić – wyjąkał.
– A właśnie, że się poważę! – odpowiedział Tietjens. – Tyle że nie powinienem tak mówić… do ciebie! Ale ty również nie powinieneś mówić o takich rzeczach do mnie. To obraża moją inteligencję.
– Z pewnością – sztywno powiedział Macmaster – chwila nie była zbyt fortunna.
– Nie rozumiem, co masz na myśli – odparł Tietjens. – Chwila nigdy nie jest fortunna. Chyba się zgodzimy, że robienie kariery to brudna sprawa, tak dla mnie, jak i dla ciebie! Ale porządni augurowie uśmiechają się pod swoimi maskami. Nigdy się nawzajem nie pouczają.
– Robisz się ezoteryczny – powiedział słabo Macmaster.
– Podkreślę – ciągnął Tietjens – że w zasadzie rozumiem, iż przychylność pani Cressy i pani de Limoux jest dla ciebie ważna! Stary don Ingleby przychyla im ucha.
– A niech to! – powiedział Macmaster.
– W sumie się zgadzam – mówił Tietjens. – W sumie pochwalam. To odwieczna gra. To tradycja, wobec czego to jest w porządku. To usankcjonowane od czasów Pociesznych wykwintniś.
– Dość obrazowo to przedstawiasz – powiedział Macmaster.
– Bynajmniej – odparł Tietjens. – Po prostu nie mam tego, co tkwi w umysłach ludzi takich jak ty, którzy zawsze zasłaniają się wypowiedzią literacką. A ja mam do powiedzenia następującą rzecz: popieram monogamię.
– Ty! – wykrztusił Macmaster ze zdumieniem.
– Ja! – nonszalancko odpowiedział Tietjens i kontynuował: – Popieram monogamię i czystość. Oczywiście, jeżeli mężczyzna jest mężczyzną i chce kobiety, to ją ma. Ale znowu, o tym się nie mówi. Nie ma wątpliwości, że ostatecznie tak jest lepiej, a jeszcze lepiej, gdy tego nie zrobi. Tak samo pewnie byłoby lepiej, gdyby jednak nie wypił kolejnej szklaneczki whisky w wodą…
– To nazywasz monogamią i czystością! – wtrącił się Macmaster.
– Owszem – powiedział Tietjens. – I tak przypuszczalnie jest, a w każdym razie to jest czyste. To, co jest obrzydliwe, to to twoje grzebanie w rozcięciach sukien i bredzenie o Usprawiedliwieniu przez Miłość. Ty popierasz płaczliwą poligamię. Nic w tym złego, jeśli przekonasz swój klub do zmiany zasad.
– Nie rozumiem cię – powiedział Macmaster. – Jesteś bardzo nieprzyjemny. Wydajesz się popierać promiskuityzm. Nie podoba mi się to.
– Pewnie jestem – zgodził się Tietjens. – Jak to Jeremiasze. Ale dyskusja o rzekomej moralności seksualnej trwa już chyba ze dwadzieścia lat. Twój Paolo i Francesca… i Dantego… bardzo stosownie powędrowali do piekła i nie ma się tym co przejmować. Nie każesz Dantemu ich usprawiedliwiać. A ten twój bohater skamle o to, żeby wejść do nieba.
– Nieprawda! – wykrzyknął Macmaster.
– A teraz weź tego swojego pisarza – spokojnie kontynuował Tietjens – który pisze książkę, żeby usprawiedliwić swoje co dziesiąte czy co piąte uwiedzenie pospolitej młodej kobiety w imię praw robotników…
– Przyznaję – wszedł mu słowo Macmaster – że Briggs posuwa się za daleko. W zeszły czwartek powiedziałem mu u pani Limoux…
– Nie mówię o nikim konkretnym – podjął wątek Tietjens. – Nie czytam powieści. Przedstawiam pewną kwestię. I jest to czystsza kwestia niż te twoje prerafaelickie koszmarki! Nie! Nie czytam powieści, ale nadążam za trendami. A jeśli ktoś próbuje usprawiedliwiać uwodzenie nieciekawych i dziwacznych młodych kobiet, używając argumentów wolności i praw człowieka, to jest to poniekąd godne szacunku. Lepiej by było chwalić się swoimi podbojami wprost i bez kompleksów. Ale…
– Czasami w żartach posuwasz się za daleko – powiedział Macmaster. – Ostrzegam cię.
– Jestem poważny jak grabarz! – odciął się Tietjens. – Niższe klasy zaczynają dochodzić do głosu. Dlaczego nie? To jedyni zdrowi ludzie w tym kraju. Jeśli ten kraj ma się uratować, to właśnie dzięki nim.
– I ty nazywasz siebie torysem! – powiedział Macmaster.
– Niższe klasy – niewzruszenie mówił Tietjens – te, które skończyły szkołę średnią, chcą związków nieuregulowanych i przelotnych. W czasie wakacji jeżdżą razem na wycieczki do Szwajcarii i w temu podobne miejsca. Deszczowe popołudnia spędzają w wyłożonych płytkami łazienkach, chłoszcząc się radośnie po grzbietach i rozpryskując białą farbę.
– Mówisz, że nie czytujesz powieści – powiedział Macmaster – ale ja poznaję ten cytat.
– Nie czytam powieści – odpowiedział Tietjens. – Wiem, co w nich jest. W Anglii od osiemnastego wieku nie powstało nic wartego przeczytania, chyba że dla kobiet… Ale to naturalne, że ci twoi rozpryskiwacze farby chcą się ujrzeć w jasnej barwnej literaturze. Dlaczego by nie? To zdrowe, ludzkie pragnienie, a teraz, gdy druk i papier są tanie, łatwo je zaspokoić. To zdrowe, powiadam ci. Nieskończenie zdrowsze niż… – przerwał.
– Niż co? – zapytał Macmaster.
– Zastanawiam się – powiedział Tietjens – zastanawiam się, jak nie być zbyt grubiańskim.
– Ty chcesz być grubiański – powiedział gorzko Macmaster – wobec ludzi, którzy prowadzą refleksyjne… ostrożne życie.
– Dokładnie tak – zgodził się Tietjens. I zacytował:
Kroczy, dama serca mego,
Pasterka za swymi owcami;
Tak skromna i właśnie dlatego
Myśli swe kryje rzęsami.
– A niech cię, Chrissie. Wiesz wszystko – powiedział Macmaster.
– Cóż, tak – z zadumą powiedział Tietjens. – Chyba powinienem chcieć być dla niej grubiański. Nie mówię, że powinienem. Z pewnością nie powinienem, gdyby dobrze wyglądała. Albo gdyby była ciemnością mojej duszy. Trudno powiedzieć.
Macmaster miał nagłą wizję dużej i niezgrabnej postaci Tietjensa, kroczącego u boku damy serca jego, Macmastera, kiedy już się taka znajdzie – na przechadzce szczytem klifu pośród wysokich traw i maków, zabawiającego ją rozmową o Tassie i Cimabuem. Jednocześnie Macmaster wyobraził sobie, że owej damie nie podobałby się Tietjens. Kobiety z zasady go nie lubiły. Przerażał je spojrzeniami i milczeniem. Albo go nienawidziły. Albo wręcz przeciwnie, bardzo go lubiły.
– Tak, chyba tak! – pojednawczo powiedział Macmaster. – Tak samo nie dziwię się…
Miał zamiar powiedzieć „nie dziwię się, że Sylvia uważa cię za niemoralnego”. Żona Tietjensa uważała go za odrażającego. Nudził ją, mówiła, swoim milczeniem; a kiedy się odzywał, nienawidziła go za niemoralność jego poglądów… Ale nie dokończył zdania i Tietjens mówił dalej:
– Tak samo, gdy nadejdzie wojna, to właśnie te małe snoby ocalą Anglię, ponieważ mają odwagę, żeby wiedzieć, czego chcą, i mówić o tym.
– Czasami, Chrissie, jesteś niesamowicie staroświecki – wyniośle powiedział Macmaster. – Powinieneś wiedzieć równie dobrze jak ja, że wojna jest niemożliwością, a w każdym razie zaangażowanie w nią tego kraju. Po prostu dlatego… – zawahał się, a potem zebrał na odwagę – my… ostrożni… tak, klasa przezornych, poprowadzimy ten naród przez niebezpieczne wody.
– Wojna, mój dobry przyjacielu – odparł Tietjens, podczas gdy pociąg zaczął zwalniać przed wjazdem do Ashford – jest nieunikniona, a ten kraj będzie w samym jej środku. Zwyczajnie dlatego, że jesteście takimi przeklętymi hipokrytami. Nie ma na tym świecie kraju, który by nam ufał. Zawsze, że tak powiem, popełniamy cudzołóstwo, jak twój kolega, z imieniem Boga na ustach. – Znowu pił do poety z monografii Macmastera.
– On nigdy! – Macmaster prawie zaczął się jąkać. – Nigdy nie wzywał imienia boskiego.
– Wzywał – powiedział Tietjens. – Ten paskudny wiersz, który zacytowałeś, kończy się tak:
Lepiej z oddali, choć serce pęka,
Kochać, choć nie ma śmiałości,
Choćby dlatego, że znów się spotkamy
W Niebiosach, na wysokości.
A Macmaster, który bał się tego strzału – bo nigdy nie wiedział, jak dużo albo jak mało jakiegoś wiersza jego przyjaciel ma w pamięci – zabrał się ostentacyjnie za zdejmowanie neseserów i kijów do golfa z półki, co zwykle zostawiał bagażowemu. Tietjens natomiast, mimo że pociąg wtaczał się na docelową stację, aż do jego całkowitego zatrzymania się siedział jak skała.
– Tak, wojna jest nieunikniona – powiedział. – Po pierwsze, wam nie można ufać. I jest mnóstwo ludzi, którzy chcą mieć łazienki i białą farbę. Są ich całe miliony; na całym świecie. Nie tylko tutaj. A na całym świecie nie ma tylu łazienek i białej farby. To tak jak wy, poligamiści, macie z kobietami. Na całym świecie nie ma dosyć kobiet, żeby zaspokoić wasze nienasycone apetyty. I na całym świecie nie ma tylu mężczyzn, żeby każda kobieta miała jednego. A większość kobiet chce kilku. Stąd masz rozwody. Chyba nie powiesz, że ponieważ jesteście tak ostrożni i prawi, nie będzie już więcej rozwodów? Cóż, wojna jest równie nieunikniona jak rozwód…
Macmaster wysunął głowę przez okno przedziału i przywoływał bagażowego.
Na peronie kilka kobiet w pięknych sobolowych płaszczach, z purpurowymi lub czerwonymi kuferkami na biżuterię, z prześwitującymi jedwabnymi szalami powiewającymi z kapelusików, sunęło w stronę pociągu do Rye pod eskortą wyprostowanych, obładowanych lokajów. Dwóch z nich ukłoniło się Tietjensowi.
Macmaster stwierdził, że dobrze zrobił, ubierając się starannie; nigdy nie wiadomo, kogo się spotka podczas podróży koleją. To stawiało go w opozycji do Tietjensa, który wolał wyglądać jak robotnik.
Za Tietjensem, który wyciągał swój wielki wór z przedziału, kuśtykał mężczyzna o białych włosach, białych wąsach i czerwonych policzkach. Klepnął młodego człowieka w ramię.
– Dobry! – powiedział. – Jak się miewa twoja teściowa? Lady Claude zapytuje. Mówi, żebyś wpadł wieczorem porozmawiać, jeśli jedziesz do Rye.
Miał nadzwyczajnie niebieskie, niewinne oczy.
– Dobry, generale – powiedział Tietjens. – Sądzę, że dużo lepiej. Odpoczęła. To jest Macmaster. Pewnie za dzień lub dwa pojadę po żonę. Obie są w Lobscheid… niemieckim kurorcie.
– Oczywiście – odpowiedział generał. – Niedobrze, żeby młody człowiek był sam. Ucałuj rączki Sylvii ode mnie. Jest naprawdę fantastyczna, szczęściarzu. A może jakieś spotkanie w czwórkę jutro? – dodał. – Paul Sandbach niedomaga. Jest równie pokrzywiony jak ja. Nie dajemy już rady pełnej rundzie singla.
– Sam jest pan sobie winien – oświadczył Tietjens. – Trzeba było iść do mojego kręgarza. Proszę ustalić to z Macmasterem, dobrze? – Wskoczył w cień powozu.
– Więc to pan jest Macmaster – powiedział generał. – Któż inny mógłby przyjechać z Chrissie’em.
– Generale! Generale! – rozległ się wysoki głos.
– Chciałbym zamienić z panem słówko – powiedział generał – o kwestiach, które poruszył pan w swoim artykule o Pondoland. Tezy są słuszne. Ale stracimy to okropne państewko, jeśli… ale porozmawiamy o tym dziś po kolacji. Przyjdzie pan do lady Claudine…?
Macmaster po raz kolejny pogratulował sobie swojego wyglądu. Tietjens mógł sobie wyglądać jak obszarpaniec; był jednym z tych ludzi. On, Macmaster, nie. Musiał być, jeśli już, autorytetem, a autorytety nosiły surduty i złote spinki do krawata. Generał Lord Edward Campion miał syna, szefującego ministerstwu skarbu, które regulowało wzrost płac i awanse we wszystkich resortach rządowych. Żeby wsiąść do pociągu do Rye, Tietjens biegł wzdłuż wagonów, wrzucil swój wielki plecak przez okno i zawisł na stopniach. Macmaster pomyślał, że gdyby to on tak zrobił, połowa ludzi obecnych na stacji wrzeszczałaby „nie ruszaj się”.
Ponieważ jednak to był Tietjens, przygalopował za nim zawiadowca, żeby otworzyć drzwi przedziału.
– Niezły wyłapany, sir! – powiedział, szczerząc się, jako że byli w hrabstwie krykieta.
– Zaiste – mruknął Macmaster do siebie i zacytował:
Zrządzeniem bogów ludzkie losy różnie toczą się:
jedni przez bramę wchodzą, inni nie.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.